„Mój facet uwielbia sporty ekstremalne. Nie rozumie, że co tydzień, kiedy idzie na trening, boję się o jego życie”

Kobieta nieszczęśliwa w związku fot. Adobe Stock
Nie lubię ryzyka ani adrenaliny. Wolę żyć spokojnie, powoli. Natomiast Wojtek na pewno nie jest typem kanapowego misia…
/ 08.03.2021 08:33
Kobieta nieszczęśliwa w związku fot. Adobe Stock

Ależ on ma ciało! – westchnęła Bogna, zerkając w ekran mojego smartfona. – Trenuje, co?
– No – przyznałam i zwinęłam jej sprzed oczu fotkę mojego chłopaka. – Siłownia, basen i spadochrony.
– Serio?! – zawołała podekscytowana.
– Kręcą go sporty ekstremalne?
Odpowiedziałam, że niestety tak. Bogna nie zrozumiała, dlaczego „niestety”. Przecież to takie podniecające: mieć faceta, który wyskakuje z samolotu na wysokości trzech, czterech tysięcy metrów z czymś, co wygląda jak plecak, i nie do końca wiadomo, czy zechce się w stosownej chwili zamienić w spadochron. No cóż, ją to może fascynowało, natomiast mnie przyprawiało o mdłości.
– Może w ten weekend zostaniemy w domu? Ugotujemy coś, obejrzymy jakiś film… – przymilałam się do Wojtka pod koniec każdego tygodnia.
– Jasne, w niedzielę możemy nie wychodzić z łóżka – zwykle się zgadzał.
– Ale w sobotę jedziemy do bazy. Mam już zabukowane trzy skoki.

Lubiliśmy zupełnie różne rzeczy

„Baza”, czyli lotnisko, było słowem, na dźwięk którego cierpła mi skóra. Właśnie tam Wojtek spędzał niemal wszystkie wolne soboty. Najpierw na ziemi, przygotowując i starannie pakując spadochron. Potem w samolocie wynoszącym skoczków na pożądaną wysokość. I na koniec w powietrzu, mknąc ku ziemi z prędkością głazu rzuconego w przepaść.

A ja stałam wtedy na małym tarasie dla obserwatorów, wbijałam wzrok najpierw w punkciki na niebie, a potem w figurki zmierzające ku ziemi i wstrzymywałam oddech niemal do omdlenia. Wbijałam też sobie paznokcie w dłonie i wyłamywałam palce, dopóki nie zobaczyłam niebiesko-czerwonej czaszy spadochronu mojego ukochanego, która otwierała się niczym kwiat nad głową jednej z figurek.

Potem groziło mu już tylko skręcenie nogi przy nieudanym lądowaniu i, szczerze mówiąc, niejeden raz się już modliłam, żeby właśnie to mu się przytrafiło.
– Ale dlaczego? – kiedy wyznałam to Bognie, zrobiła minę, jakbym właśnie wyspowiadała się z grzechu zabójstwa. – Jak możesz chcieć, żeby sobie coś zrobił?!
– Bo wtedy przez kilka tygodni moglibyśmy żyć normalnie – wyjaśniłam. – Nie masz pojęcia, jak to jest, kiedy w każdy piątek zasypiasz z myślą, że kolejną noc możesz spędzić nad zwłokami ukochanego człowieka! A kiedy on jest w powietrzu, ja niemal popuszczam w spodnie ze strachu, że jego spadochron się nie otworzy! Rozumiesz to?! – złapałam ją za ramiona, żeby wreszcie dotarło do niej, co czuję. – W zeszłym roku w tej samej bazie zginęła dziewczyna. Nie otworzył jej się spadochron główny, a potem zapasowy. Nie wiadomo nawet, co się stało. Może wpadła w panikę, może zemdlała w powietrzu. Nikt się nigdy nie dowie, bo trzasnęła w ziemię z wysokości czterech tysięcy metrów, rozumiesz?! Nie było nawet czego zbierać do sekcji zwłok!

Byłam roztrzęsiona – jak zawsze, gdy mówiłam o pasji Wojtka i o tym, że jest związana z ryzykiem śmierci.
– No i właśnie o to chodzi! – beztrosko tłumaczył mi mój chłopak. – O adrenalinę. Kiedy lecę z nieotwartym jeszcze spadochronem, dopiero wtedy czuję, że żyję!
A ja zdecydowanie wolałam, żeby czuł pełnię życia na przykład wtedy, kiedy spędzał czas ze mną. Ale nie – on, żeby być szczęśliwy, musiał wciąż ryzykować.

Cały czas mnie namawiał

Sęk w tym, że jego pasja wpływała także na mnie. Zanim się z nim związałam, żyłam spokojnie, bez większych stresów, i to mi odpowiadało. Moje idealne wakacje oznaczały urlop nad jakąś wodą, słońce, leniwe posiłki, a w ramach aktywności fizycznej bieganie po plaży i jazdę na rowerze. A rozrywki Wojtka? Kiedy go tylko poznałam, od razu mi powiedział, że skacze ze spadochronem, i że seria sobotnich skoków nakręca go na cały tydzień.
– Musisz spróbować – przekonywał. – Skoczysz w tandemie, z instruktorem. To całkowicie bezpieczne, a przyjemność taka sama jak przy samodzielnym skoku.

Raz dałam się namówić i żałuję do dziś. Może gdybym nie doświadczyła tego bezwładnego lotu i nie widziała ziemi zbliżającej się z tak straszliwą prędkością, żyłabym przekonaniu, że to bezpieczny sport.

Wojtek na każdym kroku próbował mi to wmówić. Teraz już nie miałam wątpliwości, że zwyczajnie kłamał.
– Ale, kochanie, więcej ludzi ginie rocznie na przejściu dla pieszych niż przy skokach ze spadochronem – zapewniał mnie, kiedy już doszłam do siebie po wylądowaniu na kolanach instruktora.
– Serio? – wciąż się trzęsłam ze zdenerwowania. – A liczyłeś to procentowo?

Roześmiał się, jakby to był świetny dowcip. Ale ja byłam śmiertelnie poważna. Sprawdziłam nawet w internecie, ile było wypadków podczas skoków w ostatnich latach. Zaskakująco dużo. Tu niedoświadczony skoczek, tam prezes lotniska, który skakał od piętnastu lat. Także zawodowi żołnierze.

Każdy był narażony! Oczywiście statystyki i pojedyncze zdarzenia nie były ujawniane, bo środowisku skoczków nie zależy na takiej sławie. Ale spędziłam w bazie wystarczająco dużo czasu z innymi skoczkami, by zrozumieć ważną prawdę. Praktycznie każdy, kto skakał kilka lat, znał osobiście kogoś, kto zginął w wypadku. Jeśli zaś chodzi o przechodzenie na pasach, to nie znam personalnie nikogo, kto byłby chociaż potrącony. Tyle, jeśli chodzi o to porównanie.

– Schudłaś – powiedziała do mnie mama, kiedy odwiedziłam ją w sobotę. Tym razem nie byłam w stanie pojechać z Wojtkiem do bazy i denerwować się, patrząc, jak wyskakuje z samolotu.
– Wszystko dobrze? – spytała mama z troską. – Masz cienie pod oczami…
– Kiepsko spałam – mruknęłam. To była tylko część prawdy. Kiepsko spałam, nie jadłam, nie potrafiłam się zrelaksować. Ciągle bolał mnie brzuch, miałam problemy gastryczne. Byłam wiecznie spięta.

Żyję w nieustannym lęku

Jedynym momentem, kiedy nie czułam strachu, była chwila, kiedy w sobotni wieczór Wojtek dzwonił do mnie i mówił ze śmiechem, że nadal żyje. Jednak potem nadchodził kolejny tydzień i każdy dzień zbliżał nas do soboty. Doszło już do tego, że nie byłam w stanie niczego zaplanować na niedzielę: ani grilla u znajomych, ani kina, ani kręgli.
– Nie wiem, co będzie w niedzielę – odpowiadałam zazwyczaj na podobne propozycje. – Nie planuję tak daleko.

Chodziło mi o to, że zwyczajnie nie wiedziałam, czy w niedzielę nie będę pogrążoną w szoku dziewczyną tragicznie zmarłego skoczka spadochronowego. Jak mogłam planować przyjemności, skoro w sobotę Wojtek mógł zginąć?!
– Już czwartek… – westchnęłam raz i mama zauważyła, że trzęsą mi się ręce.
– Musisz z nim porozmawiać – powiedziała łagodnie. – Dziecko, ty bledniesz na sam widok czerwonych dat w kalendarzu. Tak nie można żyć!

Skinęłam głową, choć wiedziałam, że to na nic. Wiele razy mówiłam Wojtkowi, że jestem wykończona nerwowo jego pasją. Najpierw mnie zbywał, potem próbował uspokajać formułką o „bezpiecznym sporcie”, aż w końcu zaczęło go to irytować.
– Chcesz ze mnie zrobić domową ciapę! – wykrzyczał mi raz w złości. – Chcesz zamienić mnie w kanapowego pieska! Od początku wiedziałaś, że skaczę, i jakoś ci to wtedy nie przeszkadzało!
– Ale teraz mi przeszkadza. Nawet bardzo! – odparłam. – Wojtek, ja po prostu umieram ze strachu, że cię stracę…

Nie rozumiał tego. Jego zdaniem przesadzałam. Ciągle mówił o dziewczynach, które skaczą razem z nim, i wyczuwałam w tych opowieściach nutkę podziwu dla nich i dezaprobaty dla mnie. Dlaczego nie jestem taka jak one? Dlaczego nie towarzyszę mu w podniebnych eskapadach? Dlaczego nie kręci mnie adrenalina?! Też się nad tym zastanawiałam. I wyszło mi, że po prostu pod tym względem się różnimy.

Nie lubię ryzykować życiem, to nie dla mnie. Czy to oznacza, że jestem bojaźliwa? A może po prostu rozsądna? W końcu życie w stresie doprowadziło mnie do dolegliwości fizycznych. Ciągłe bóle brzucha i biegunki przerodziły się w zespół jelita drażliwego. Chroniczny lęk zaczynał przekształcać się w depresję i nerwicę. Lekarz zapisał mi leki.
– To dolegliwości o podłożu nerwowym – powiedział. – Dopóki nie wyeliminuje pani źródła stresu, nic się nie poprawi. Może być wręcz coraz gorzej.

Powiedziałam o tym Wojtkowi i poprosiłam, żeby jeszcze raz rozważył porzucenie skoków. Przez wzgląd na mnie.
– Kocham cię – pogłaskał mnie po twarzy. – Nie chcę, żebyś przeze mnie chorowała. Czuję się tak, jakbym cię podtruwał. Myślę, że potrafię żyć bez skoków.

Nie wierzyłam własnym uszom. On w końcu naprawdę to zrobił! Wreszcie się opamiętał! Zadzwonił przy mnie na lotnisko i odwołał wszystkie swoje skoki. To było w środę i pierwszy raz od wielu miesięcy nie czułam mdłości i kłucia w jelitach na myśl o weekendzie. Przeciwnie, cieszyłam się nim!

Odebrałam mu iskrę

Zrobiła się piękna wiosna, więc zaplanowałam wycieczkę rowerową, upiekłam domowy chleb z żurawiną, a nawet poszłam na zakupy i sprawiłam sobie komplet seksownej bielizny. Ale Wojtek nie wyglądał na uszczęśliwionego moimi pomysłami na weekend, a nawet na noc z soboty na niedzielę. Cały czas był smętny, milczący, bez energii.
– Zabiłaś w nim pasję – potwierdziła moje obawy Bogna. – Ten facet to nie kanapowy miś, on potrzebuje adrenaliny. Ja go akurat doskonale rozumiem.

Zaczęło ciążyć mi poczucie winy, a to znowu spowodowało objawy ze strony przewodu pokarmowego. Zamieniłam więc paniczny lęk o życie ukochanego na próby wynagrodzenia mu „krzywdy”. Usiłowałam zorganizować mu czas, wymyślałam rozrywki, starałam się spełnić jego fantazje w łóżku – wszystko, byle znowu zobaczyć błysk życia w jego oczach. Jednak nic z tego. Mój facet był przygaszony, jakby wiecznie zmęczony, a także… coraz bardziej mną poirytowany. Zaczęliśmy się kłócić o drobiazgi. Starałam się być wobec niego wyrozumiała, ustępować mu  we wszystkim, ale i tak w końcu wykrzyczał mi w twarz:
– Dla ciebie rzuciłem skakanie, więc możesz chyba to dla mnie zrobić!

Nie pamiętam, o co dokładnie chodziło. Zapamiętałam tylko uczucie – jakby ktoś kopnął mnie z całej siły w brzuch. W głosie Wojtka było tyle pretensji, tyle zapiekłego żalu, tyle… niechęci wobec mnie!
Zrozumiałam, że to nie ma sensu. Ja nigdy nie zaakceptuję jego umiłowania do sportów ekstremalnych, a on bez adrenaliny staje się cieniem dawnego siebie. I wini za to – może nawet słusznie – mnie. Bolało mnie to, ale z każdym dniem nabierałam przekonania, że tak musi być.
– Może będzie lepiej, jeśli się rozstaniemy… – zaproponowałam w końcu i zdziwiłam się, jak spokojnie to przyjął. Nie było awantury ani łez. Po prostu oboje uznaliśmy, że to koniec. I że spróbujemy potem być przyjaciółmi.

Rozstanie przeżywałam jakieś dwa tygodnie. Chodziłam smutna, nie miałam ochoty rano wstawać do pracy, weekendy spędzałam w łóżku. Wiedziałam od Bogny, która też zaczęła skakać ze spadochronem, że Wojtek wrócił do ukochanego sportu. Powiedziała, że robi uprawnienia instruktorskie, chce związać się ze spadochroniarstwem zawodowo.
– Czasami o ciebie pyta – zdradziła, kiedy minęło już dość czasu, żebym się „wyleczyła” z tego związku. – Ale wy już do siebie nie wrócicie, prawda? Nie chcesz być z instruktorem skoków, no nie?
Spojrzałam jej w oczy i od razu dostrzegłam drugie dno tego pytania.
– Słuchaj, życzę Wojtkowi szczęścia. Jeśli uważasz, że macie szansę, to spróbujcie. Naprawdę nie będę mieć z tym problemu – zapewniłam ją.
– Nie, no coś ty… Ja nie to miałam na myśli… – zaczęła niepewnie, jednak widziałam, że trafiłam w sedno.

Półtora roku później zaprosili mnie na swój ślub. To znaczy, właściwie na wesele, bo ślub brali na pokładzie samolotu wynoszącego skoczków na pułap skokowy. Bogna skakała z welonem doczepionym do kasku. Kiedy wylądowali, pocałowali się namiętnie, a goście zgromadzeni na tarasie zaczęli klaskać. Ja także. Oraz mój narzeczony, Aleks. Jest bankowcem i najbardziej niebezpieczna rzecz, jaką czasem robi, to mycie okien na drugim piętrze w naszym wspólnym mieszkanku. Cieszę się, że Bogna i Wojtek są szczęśliwi i mają wspólną pasję. I jestem wniebowzięta, że ulubionym sportem Aleksa jest brydż. Bo przecież w związku najważniejsze jest dopasowanie!

Więcej prawdziwych historii:

Redakcja poleca

REKLAMA