Z życia wzięte - prawdziwa historia o miłości od pierwszego wejrzenia

Z życia wzięte fot. Fotolia
Praca, praca, praca… To właśnie ona pochłaniała mnie najbardziej. A jednak czułam, że czegoś mi w życiu brakuje. Zwłaszcza w zimowe wieczory
/ 01.12.2014 06:58
Z życia wzięte fot. Fotolia
Dzień wstał szary jak to często o tej porze bywa. Spojrzałam zza firanki na przytulone do siebie kamieniczki o dachach pokrytych czerwoną dachówką, wysrebrzone szronem, i pomyślałam, że to sceneria z „Opowieści wigilijnej”.
Westchnęłam ciężko.

Co roku z początkiem grudnia świąteczna atmosfera, choinki i wszechobecne dźwięki kolęd uświadamiały mi, że w moim życiu czegoś brak. Rodziny, miłości, dzieci. Byłam osobą samotną. Oczywiście zaraz się pocieszałam, że to nie do końca prawda. Mam w końcu rodziców i brata, z którymi dzielę się w Wigilię opłatkiem, dla których przygotowuję prezenty.
– Na tym się skupię! Na prezentach, jak co roku, a nie na myśleniu, że chciałabym pod choinką znaleźć… miłość – powiedziałam głośno i opuściłam hotelowy pokój. Zeszłam wprost do lobby. W holu w olbrzymim lustrze ujrzałam swoje odbicie. Z zadowoleniem oceniłam, że puchowy płaszcz nie zmienia mnie w ludzika z reklamy firmy Michelin. Wart był obłędnej ceny.

Tak, wydawałam dużo pieniędzy, ale też zarabiałam dużo. Studia na kierunku ekonomii i zarządzania zaowocowały świetną pracą. Jednak godziny spędzane na ślęczeniu nad książkami, bilansami miały ten negatywny skutek, że młodzieńczy krąg przyjaciół i znajomych rozmył się tak szybko jak płatek śniegu w na ciepłej dłoni. Od dawna też nie miałam faceta. Nie pamiętam, kiedy byłam na zwykłej randce w kinie!
– Coś się musi zmienić – powiedziałam.
– Oczywiście, proszę pani. Dziś ma zacząć padać śnieg – doszły mnie słowa recepcjonisty i zrobiło mi się głupio. Zostałam przyłapana na mówieniu do siebie w publicznym miejscu… Zdarzało mi się to od czasu do czasu. „To chyba syndrom staropanieństwa” – pomyślałam ze zgrozą i pospiesznie wyszłam z hotelu.

Nieczęsto zdarzało się, żebym podczas delegacji miała czas dla siebie. A tak było tym razem. Prezes firmy, której właśnie miałam doradzać, nagle musiał wyjechać na jeden dzień. Miałam na niego poczekać i przez ten czas przeczytać dostarczone mi dokumenty. Przestudiowałam je w zaledwie jeden wieczór i teraz miałam wolne. Stukając obcasami botków po kamiennym bruku, nagle dostrzegłam mały antykwariat. Postanowiłam do niego zajrzeć – dla zabicia czasu. Wnętrze było stylowe, nieco zakurzone. Od razu zwróciłam uwagę na kilka drobiazgów. Dziewczyna za ladą porzuciła dla mnie klienta, który przyszedł wcześniej niż ja, ale niezdecydowany kręcił się w głębi sklepu.

Odłożyłam już na bok kilka ślicznych przedmiotów, które mi wskazała, gdy znienacka zauważyłam niezwykłej urody rzeźbę. Przedstawiała parę splecioną w uścisku. Niezwykle subtelna rzecz. Obiekt o wartości muzealnej.
– A to? – spytałam sprzedawczynię.
– Przepraszam, ale ja byłem pierwszy – stanowczo zaprotestował młody mężczyzna w kurtce z kapturem, flanelowej koszuli w kratę i wielkich traperach na nogach. Gość kojarzył mi się raczej z farmerem niż z koneserem sztuki. Co on niby zrobi z tą delikatną figurką? Postawi na oknie w chacie z bala? Prychnęłam z niezadowoleniem i postanowiłam powalczyć o rzeźbę.
– Ależ proszę pana, przecież ja pierwsza podeszłam do rzeźby! Jaki jest jej tytuł? – zwróciłam się do sprzedawczyni.
– „Kochankowie” – odparła. – Ale rzeczywiście, pan Wojtek, jeszcze zanim pani weszła do sklepu, powiedział, że to kupi.

Mimo wszystko nie zamierzałam rezygnować. Postanowiłam nieco skruszyć tego całego pana Wojtka…
– Och, jak ja marzę, żeby postawić tę rzeźbę w mojej sypialni – zaszczebiotałam. – Pasowałaby tam idealnie. Pan zapewne ma sporo dzieł sztuki. Może tym razem odstąpi pan swoją zdobycz zbłąkanej podróżnej?
Mężczyzna popatrzył na mnie uważnie i cień uśmiechu pojawił się w jego oczach. Przeciągnął dłonią po włosach.
– Nie mam w zwyczaju rezygnować ze swoich planów – powiedział.
– Ja też nie – wyrwało mi się.

Wtedy nieznajomy roześmiał się, a ja poczułam, że serce mi nagle zabiło. Wydało mi się, że jego bicie słychać było w całym sklepie. Głęboko wciągnęłam powietrze.
– To jak będzie z „Kochankami”?
– Nie odpuszcza pani – pokręcił głową. – To mi się podoba. Jednak nie ustąpię. Lubi pani hazard? Możemy zagrać w „papier, nożyce, kamień”. Kto wygra, kupi rzeźbę.
Zagraliśmy. Niestety, to on wygrał.
Moje zakupy odniosłam do hotelu, a po południu postanowiłam pojechać na wycieczkę za miasto, obskoczyć lokalnych producentów wina i zaopatrzyć się w trunki. Ku mojemu zdziwieniu pierwsza piwnica z winami okazała się należeć do obiektu pałacowego połączonego ze stadniną. Pałac nosił ślady dawnej wspaniałości, był częściowo odnowiony, jednak wymagał jeszcze ogromnych nakładów finansowych. Obsługa pozwoliła mi zajrzeć do środka. Najpierw trafiłam do sali balowej. Była naruszona zębem czasu, ale przepiękna, z marmurowym kominkiem i umieszczonym nad nim lustrem. Ciekawość poprowadziła mnie dalej, schodami na górę. Na podeście stanęłam przed kilkoma skrzydłami zamkniętych drzwi. Otworzyłam instynktownie te środkowe i weszłam do dużego pomieszczenia z kominkiem. Kończyło się szerokim oknem balkonowym wychodzącym wprost na park ze starymi drzewami. Jak zaczarowana zbliżyłam się do balkonu. Nagle usłyszałam za sobą kroki. Odwróciłam się. Przede mną stał… mężczyzna z antykwariatu. Czyżby mnie śledził?
– Znowu się spotykamy – uśmiechnął się. – Tylko co pani robi w moim domu?
Coś takiego! A więc ten pałac to była chata z bala, którą mu przypisałam!
– Kupuję wino – odrzekłam szybko.
– W mojej sypialni?
– Och! – poczułam, że się czerwienię.
– Spokojnie, żartuję. Na razie ten obiekt jest jeszcze niewykończony i otwarty dla zwiedzających. Ale kto wie, może rzeczywiście zrobię tu kiedyś swoją sypialnię…

Stałam chwilę i gapiłam się na niego szeroko otwartymi oczami. Wiedziałam, że powinnam coś powiedzieć, i nie mogłam.
– Jest między nami jakaś dziwna chemia. Ciekawe… – powiedział niespodziewanie i delikatnie dotknął mojej twarzy, a drugą ręką… przyciągnął mnie do siebie! Pewnie powinnam zaprotestować, ale nie miałam siły. Ten facet działał na mnie jak magnes. Porwała nas dzika namiętność. Kiedy nieco ochłonęliśmy, było już ciemno. Leżeliśmy na kanapie przed kominkiem przytuleni niczym mąż z żoną i patrzyliśmy w okna, za którymi padał śnieg. Milczeliśmy. Czas jakby się zatrzymał. Zniknęli ludzie i sprawy, którymi zajmowałam się w ostatnich latach. Patrzyłam na zamieć za oknem i czułam się błogo. Zasnęłam.

Gdy się obudziłam, zapadł już zmierzch. Byłam sama. Wstałam, ubrałam się i najciszej jak mogłam, zeszłam na dół. Bałam się, że śnieg zasypał mój samochód i drogę, ale miałam szczęście i spokojnie dotarłam do hotelu. O dziwo, wcale nie dręczyły mnie wyrzuty sumienia, że przespałam się z nieznajomym. Byłam dorosła, wolna i… szczęśliwa. A skoro tak się czułam, to chyba znaczy, że zrobiłam dobrze. Rano zadzwonił prezes i wzięliśmy się ostro do roboty. Musieliśmy nadrobić stracony dzień, więc nawet podczas lunchu nie przerywaliśmy rozmowy o biznesie. Późnym wieczorem zakończyliśmy pracę.
– Słuchaj, Lena – powiedział prezes, Michał (już przeszliśmy na „ty”). – Zostań jeszcze dzień. Pokażę ci grunty inwestycyjne nad morzem. Zadzwonię do twojej firmy. Nie będą marudzić, że cię przetrzymuję.
– Tu nie chodzi o firmę. Ja już muszę wracać. Bo jeszcze zakopię się tu w śniegu – powiedziałam niby w żartach.

Tak naprawdę to bałam się zakopać w uczuciach, nadziejach, emocjach. Pomyślałam wtedy, że powinnam szybko wyjechać. Chyba po prostu chciałam uciec...
– I tak na noc nie wyjedziesz przy takiej pogodzie. Musisz przenocować, a rano pojedziemy nad Bałtyk – kusił Michał. – Wieczorem zaproszę cię na kolację.
– Nie ma mowy! – sprzeciwiłam się.
– Nic z tych rzeczy, o których myślisz! – uniósł ręce w obronnym geście. – Żadne takie tam. Na rodzinną kolację u nas na wsi. A wrócisz spokojnie w sobotę.
Najwyraźniej Michał miał dar przekonywania, bo zgodziłam się. Jego kierowca odwiózł mnie do hotelu. Wzięłam klucz z recepcji i ruszyłam ku schodom, gdy nagle serce mi zatrzepotało. W fotelu, pod lustrem siedział nie kto inny jak… Wojtek. Wstał na mój widok i bez słowa ruszył za mną. Stawiałam szybkie, lekkie kroki i nie zauważyłam, że idę coraz szybciej, szybciej, nieomal biegnę. Gdy tylko drzwi zamknęły się za nami, padliśmy sobie w objęcia.
– Jak mnie znalazłeś? – spytałam rano.
– To małe miasto – powiedział.
– Mam na imię Lena – wyszeptałam. Kiedy wychodził, nie zapytał, jak długo tutaj zostanę ani czy jeszcze się spotkamy. W ogóle o nic nie pytał. Było mi przykro.

Tamtego dnia od samego rana przemierzaliśmy z Michałem zasypane białym puchem pola. Jego samochód przypominał pojazd opancerzony i chyba tylko dzięki temu nie zakopaliśmy się w zaspach. Ostatnią atrakcją dnia miała być kolacja u rodzinny gronie Michała. Trochę się tego bałam… Niesłusznie. Miał przemiłą żonę i czworo radosnych i rezolutnych dzieci. Było nam za stołem bardzo wesoło. Do jedzenia pan domu podał miejscowe wino.
– Jest tu grono zapaleńców, co się łudzą, że z naszego Pomorza zrobią drugą Burgundię. Nawiedzone bractwo – żartował gospodarz, a ja pomyślałam o Wojtku. Wieczór pomału dobiegał końca, gdy ktoś wjechał na podjazd, potem zadźwięczały dzwonki nad drzwiami, a chwilę później do jadalni wszedł Wojtek we własnej osobie. Zdziwienie odebrało mi mowę.
– Ogólne dobry wieczór – rzucił i jakby nigdy nic usiadł na wolnym miejscu.
– Cześć, wujek – mruknął syn Michała.
„A więc Wojtek i Michał są braćmi”, pomyślałam. I zaraz się zreflektowałam, że przecież to nie ma żadnego znaczenia, bo jutro o tej porze już mnie tu nie będzie.
– Michał, mam do ciebie sprawę, ale to już jutro przyjadę – powiedział Wojtek. – Wypiję coś ciepłego i lecę. Mogę cię odwieźć, jak chcesz – zwrócił się do mnie.
– Dziękuję – odparłam machinalnie.
– To wy się znacie? – spytał Michał.
– Oczywiście – wzruszył ramionami jego młodszy brat. – Poznaliśmy się w antykwariacie. Podkupiłem Lenie rzeźbę.
– O, to jakaś cenna sztuka? – zainteresowała się żona Michała.
– Stara, chyba z XIX wieku. Przedstawia parę w uścisku – wyjaśnił jej szwagier. – Ma tytuł „Kochankowie” i postawię ją na kominku w sali balowej, jak ją wyremontuję. Na razie będę patrzył na nią przed snem.

Zastanawiałam się, o co mu chodzi. Może po prostu bawi go moje zakłopotanie?
– Doradzałaś Michałowi, to może i mnie coś doradzisz? – Wojtek zmienił temat.
– Nie znam się na koniach ani na winie – powiedziałam bez zastanowienia i natychmiast zauważyłam porozumiewawcze spojrzenia, jakie wymienił Michał z żoną.
– To wy się chyba lepiej znacie, niż można by sądzić – powiedział wolno Michał.

Minął jakiś czas, zanim się zorientowałam, że nie jedziemy w stronę miasta i mojego hotelu, tylko do Wojtka. Zauważył moje pytające spojrzenie i rzucił:
– Tylko na chwilę, dobrze? - Ciemna sylwetka pałacu odcinała się od białego tła. Wojtek wprowadził mnie po schodach na piętro. W jego pokoju na kominku stała rzeźba. „Kochankowie” wydali mi się równie piękni jak w antykwariacie.
– Nie wiem jak, nie wiem dlaczego, ale czuję do ciebie coś, i to coś ważnego – Wojtek zawahał się. – Chcę, żeby ta rzeźba stała tutaj, a potem w sali balowej, ale żebyśmy oglądali ją razem. Jeśli nie zechcesz ze mną zostać, „Kochankowie” są twoi.

Nie mogłam uwierzyć.
– Nie znam się na koniach ani na winie – powtórzyłam, bo w głowie miałam zamęt.
– Przecież nie szukam pracownika. W zasadzie nie szukam już nikogo, ale jak ciebie spotkałem, to pomyślałem, że może to grzech nie spróbować. Warto mieć kogoś, kto zimną rozgrzeje nam serce.
Podeszłam do rzeźby i zauważyłam, że jest przewiązana wstążką, do której przypięto kartkę z napisem: „Na pamiątkę Kochanków z ulicy Świętego Mikołaja”.
– A co znaczy ta kartka? – spytałam.
– Liczyłem się z tym, że mnie nie zechcesz. To była dedykacja pożegnalna.
– Ale dlaczego „Kochankowie z ulicy Świętego Mikołaja”? – zdziwiłam się.
– Kochankowie to my, a tamten antykwariat jest przy ulicy Świętego Mikołaja.
Zostałam. Nieczęsto od Świętego Mikołaja dostaje się w prezencie miłość…

Redakcja poleca

REKLAMA