Pędzę jak wariatka, nie zdejmując nogi z gazu, choć prószy śnieg. Zostało jeszcze 100 kilometrów… Żebym tylko zdążyła, żeby nie było za późno! Jeżeli Krzyś nie przeżyje, nigdy sobie tego nie wybaczę… Nie daruję sobie, że mu wszystkiego nie wyjaśniłam. Nie opowiedziałam o tragedii, która wydarzyła się w moim życiu. Może wtedy by zrozumiał, dlaczego nie umiałam dać mu szczęścia, na które zasługiwał…
To było ponad 10 lat temu. Mieszkałam wtedy z rodzicami w niewielkim miasteczku niedaleko Warszawy. Miałam niespełna 17 lat i głowę pełną zwariowanych pomysłów. Wprost uwielbiałam wówczas imprezy, spotkania z przyjaciółmi. Często wymykałam się na całe noce z domu. Nie, nie robiłam niczego złego. Chciałam się po prostu pobawić, potańczyć albo wyskoczyć nad Zalew Zegrzyński i wykąpać się w świetle księżyca. Chciałam żyć…
Rodzicom oczywiście to się nie podobało. „Zobaczysz, źle skończysz!” – grzmiał ojciec. „Z tego twojego włóczenia tylko nieszczęście jakieś będzie” – wtórowała mu mama. Ja jednak nie brałam sobie tych słów do serca. Byłam przecież piękna, młoda i miałam marzenia. Świat stał przede mną otworem. Co złego mogło mi się przytrafić?
Którejś grudniowej nocy wracałam sama do domu. Pokłóciłam się ze swoim chłopakiem i wcześniej urwałam się z imprezy. Było strasznie zimno, padał mokry śnieg… Na ulicy ani żywego ducha. W pewnej chwili usłyszałam, że ktoś za mną idzie. Myślałam że to Arek wybiegł za mną, żeby mnie przeprosić. Zerknęłam za siebie i dostrzegłam męską sylwetkę. Nie widziałam dobrze, ale to nie był mój chłopak. Tamten był wyższy, lepiej zbudowany.
Przestraszyłam się i przyspieszyłam kroku. On też. Zaczęłam biec. On za mną. Próbowałam się bronić. Był silniejszy. Zaciągnął mnie do jakiejś bramy, zatkał mi usta moją własną chustą… Kiedy mnie brutalnie gwałcił, nie wiedziałam, czy przeżyję.
Przeżyłam. Facet zrobił swoje i mnie zostawił. Jakoś się pozbierałam i z trudem dowlokłam do domu. Rodzice na szczęście już spali. Godzinę siedziałam w wannie, próbując zmyć z siebie ten brud… O niczym im nie powiedziałam. Po co? Dokładnie wiedziałam, co bym usłyszała. Że sama jestem sobie winna, że przecież ostrzegali. I że lepiej zatrzymać sprawę w tajemnicy, bo to tylko wstyd i hańba, a policja sprawców i tak nie złapie... Podarte ubranie spakowałam do reklamówki i wrzuciłam nazajutrz do śmietnika na drugim końcu miasteczka. Miałam nadzieję, że wraz z pakunkiem wyrzucę z głowy także koszmarne wspomnienia.
Niestety, tamto zdarzenie tkwiło we mnie jak zadra. Nawet po kilku latach, gdy już wyprowadziłam się od rodziców i zamieszkałam sama w Warszawie, w kawalerce po babci, „to” we mnie tkwiło. Powodziło mi się całkiem nieźle. Miałam dobrą pracę, sprawdzoną grupę przyjaciół. Tylko przyjaciół, bo z nikim się nie wiązałam. Moje koleżanki biegały na randki, potem wychodziły za mąż, a ja wciąż byłam sama. Unikałam mężczyzn. Czasem oczywiście wychodziłam po pracy z towarzystwem na piwo. Ale gdy tylko któryś z kolegów próbował się do mnie zbliżyć, choćby mnie objąć, odskakiwałam jak oparzona.
Seks kojarzył mi się z czymś obrzydliwym, brudnym. Na samą myśl, że miałabym to robić, zbierało mi się na wymioty… Nic więc dziwnego, że wszyscy faceci szybciutko się zniechęcali, przestawali zabiegać o moje względy. A właściwie prawie wszyscy, bo jeden okazał się wyjątkowo wytrwały. Krzysiek był kumplem kolegi z pracy. Któregoś dnia przyszedł do niego, zobaczył mnie i… ponoć utopił się w moich oczach.
Był zawodowym kierowcą, jeździł TIR-ami po całej Europie. Czasem wyruszał w trasę na dwa, trzy tygodnie, ale po powrocie od razu do mnie dzwonił. Szliśmy wtedy do kawiarni albo siadaliśmy na kanapie w mieszkaniu i rozmawialiśmy. Cudownie opowiadał o tym, gdzie był, co widział… Zawsze wydawało mi się, że tacy kierowcy są gburowaci, nawet chamscy, i po prostu głupi. Lecz Krzysiek był inny. Spokojny, trochę nieśmiały, ciepły… No i miał jeszcze jedną zaletę: nie pożerał mnie pożądliwym wzrokiem, nie próbował mnie obejmować, całować. Zachowywał się jak zwykły kolega. Bardzo mi to odpowiadało.
Po dwóch latach znajomości niespodziewanie poprosił mnie o rękę. Byłam zaskoczona, bo wydawało mi się, że zawsze będziemy tylko przyjaciółmi. Ale on wyznał, że mnie kocha i nie wyobraża sobie beze mnie życia. I jeśli odmówię, odejdzie, bo nie potrafi być tylko przyjacielem. Wpadłam w popłoch. Odparłam, że potrzebuję czasu, i dam mu odpowiedź, gdy wróci z trasy. Przez dwa tygodnie nie myślałam o niczym innym. Wszystko sobie poukładałam i postanowiłam powiedzieć „tak”.
Wyszłam za mąż bardziej z rozsądku niż z miłości. Namawiali mnie rodzice, namawiały przyjaciółki: „To kapitalny facet, drugi taki może ci się już nie trafić”. „We dwoje żyje się łatwiej”. „Starą panną chcesz zostać?”– słyszałam zewsząd. Uległam. Stwierdziłam, że może faktycznie to dobry pomysł: „W końcu bardzo lubię Krzyśka, świetnie czuję się w jego towarzystwie. To dobry człowiek, na pewno nie zrobi mi krzywdy i pewnie będę z nim szczęśliwa”. Bałam się tylko jednego – wspólnych nocy. Pomyślałam jednak, że on często wyjeżdża, więc zbyt wielu okazji do „tych spraw” nie będzie. A jak będzie trzeba, to jakoś sobie poradzę… Zmuszę się, zamknę oczy...
Niestety, nie poradziłam sobie. W noc poślubną Krzysiek cierpliwie czekał, aż będę gotowa. Nie doczekał się. Tak było również w ciągu kolejnych nocy. Nie potrafiłam się przemóc. Gdy zaczynał delikatne podchody, uciekałam w popłochu na skraj łóżka. Mówiłam, że źle się czuję, jestem zmęczona. Nie nalegał, do niczego mnie nie zmuszał. Ale w trasę pojechał smutny. Nie było mi z tym dobrze. Naprawdę. Widziałam, że mój mąż cierpi. Chciałam mu to jakoś wynagrodzić. Starałam się być perfekcyjną panią domu: sprzątałam, prałam, prasowałam, gotowałam pyszne obiadki. Ale czułości nie potrafiłam mu okazać…
Pamiętam, jak którejś nocy, gdy znowu powiedziałam „nie”, wstał z łóżka i zaczął nerwowo krążyć po pokoju. Powiedział, że on już dłużej nie może i musimy porozmawiać. Rozpłakałam się. Szlochałam, że nie wiem, co się ze mną dzieje, że go kocham. Nie chciałam wyznać mu prawdy. Bałam się, że mnie odrzuci... Skończyło się na tym, że ja ryczałam jak bóbr, a on podawał mi chusteczki i zapewniał, że poczeka. Nie kłamałam z tą miłością. Gdy Krzysiek wyjeżdżał, łapałam się na tym, że za nim potwornie tęsknię. Planowałam sceny powitania, odliczałam dni do jego powrotu… Lecz gdy pojawiał się w drzwiach, witałam go chłodno. Bałam się, że gdy okażę mu uczucie, pomyśli, że już nie musi czekać…
Tydzień temu Krzysiek wyjeżdżał do Rotterdamu. Obiecał przywieźć mi z Holandii bukiet tulipanów. O tej porze roku!
– Przywieź mi siebie, całego i zdrowego. I to jak najszybciej – uśmiechnęłam się. Krzysiek porwał mnie w ramiona. Przez chwilę chciałam go przytulić, ale…
– Idź już, bo nie dojedziesz na czas – rzuciłam, trochę wbrew sobie. Zesztywniał i bez słowa wyszedł.
Byłam na siebie wściekła. Pomyślałam, że znowu go zraniłam. Obiecałam sobie, że gdy tylko wróci, postaram się to jakoś naprawić, wyjaśnić… Nie zdążyłam. Dzień później zadzwonili ze szpitala. Usłyszałam, że Krzysiek miał wypadek. Stan bardzo ciężki, więc powinnam się spieszyć. Pobiegłam do samochodu… Gdy dotarłam na miejsce, przeraził mnie widok męża – nieprzytomnego, całego w bandażach i podłączonego do aparatów. Usiadłam i chwyciłam go za rękę. Tyle miałam mu do powiedzenia! Zaczęłam mówić, słowa płynęły niczym potok…
I nagle zdarzył się cud. Poczułam lekki uścisk dłoni, Krzysiek otworzył oczy.
– Poradzimy sobie, najważniejsze, że mnie kochasz – szepnął z trudem. Wtedy zrozumiałam, że teraz będzie inaczej. Nie zmarnujemy już ani chwili.
To też może cię zainteresować:
„Kobieta powinna zajmować się dziećmi i domem, a nie pracą. Po co jej studia i szkolenia? Ważne, żeby umiała gotować”
„Mąż ma romans z moją przyjaciółką, która spodziewa się jego dziecka. Nie mieli nawet odwagi mi o tym powiedzieć”
„Byłam w ciąży i dowiedziałam się, że partner mnie zdradza. Chciałam się zemścić i też go zdradziłam, ale... naprawdę”