„Starałem się uratować życie klienta, lecz on odszedł na moich rękach. Bałem się spojrzeń i pretensji, że zawiodłem”

Załamany mężczyzna fot. Adobe Stock, NDABCREATIVITY
„Zbyłem ją ogólnikami, choć przyznaję, że i mnie myśli o wdowie długo nie dawały spokoju. Zastanawiałem się, jak zniosła śmierć męża i co sądzi o moim zachowaniu. Czy ma do mnie żal? Czy myśli, że mogłem go uratować?”.
/ 30.01.2023 12:30
Załamany mężczyzna fot. Adobe Stock, NDABCREATIVITY

Pana Mirosława znałem dziesięć lat, czyli od dnia, gdy adoptował ze schroniska małego kundelka o imieniu Dżeki. Pogodny emeryt przyprowadzał wesołego psiaka na regularne badania, więc przez tę dekadę zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. Zresztą, nie tylko ze względu na spędzony ze sobą czas, ale na zbieżność charakterów. Polubiliśmy się.

– Dzień dobry panom – za każdym razem witałem ich tą samą formułą.

– Na pana to trzeba mieć wygląd i pieniądze – poprawiał mnie Mirosław.

– Przecież niczego wam nie brakuje.

– Panie doktorze, Dżeki nie ma nawet portfela – żartował.

Spotkania z sympatycznym duetem sprawiały mi dużą przyjemność, więc cieszyłem się na każdą ich wizytę, za wyjątkiem tej ostatniej, gdy umówiliśmy się na uśpienie sędziwego już psa. Stawy odmówiły mu posłuszeństwa, cukrzyca zepsuła narządy, a ślepota odebrała orientację w przestrzeni. Nie było innego wyjścia, jak pozwolić staruszkowi odejść.

Zazwyczaj elegancki i uśmiechnięty dżentelmen był blady i roztrzęsiony Każdy weterynarz wie, że im kto bardziej do pupila przywiązany, tym gorzej znosi jego eutanazję. Zakładałem więc, że w przypadku pana Mirosława będzie bardzo ciężko, ale to, co się wydarzyło, przerosło najgorsze oczekiwania.

Gdy przekroczył drzwi mojego gabinetu z Dżekim na rękach, ledwo go poznałem. Zazwyczaj elegancki, schludny i uśmiechnięty dżentelmen sprawiał wrażenie, jakby szedł do mnie na piechotę przez dwa dni. Był nieogolony, blady i roztrzęsiony. Posadziłem go na krześle i wyjaśniłem czekającą nas procedurę, choć odniosłem wrażenie, że nie zrozumiał z mojego wywodu ani słowa.

Jeszcze raz wyraźnie zapytałem, czy zdaje sobie sprawę z tego, po co tu przyszedł, a gdy przytaknął, podsunąłem mu do podpisania potrzebne dokumenty i przyszykowałem leki. Kiedy wbiłem w psią łapę pierwszą igłę, półprzytomny emeryt zamknął oczy. Gdy sięgnąłem po drugą strzykawkę, otworzył je raptownie i zaczął bardzo ciężko oddychać.

– Wszystko w porządku, panie Mirku? – spojrzałem na niego, ale kiwnął tylko głową, żeby kontynuować. Wstrzyknąłem psu dużą dawkę środka uspokajającego, a ciało Dżekiego zwiotczało.

– To już? – zapytał.

– Nie. Teraz pies jest nieprzytomny i znieczulony. Preparat usypiający podam mu tam, za drzwiami. Taka jest procedura.

– Rozumiem.

– Muszę go od pana zabrać – wyciągnąłem ręce pod bezwładne ciało. – Jeśli pan chce, to może już iść.

– Nie – westchnął. – Poczekam do końca.

Nie było mnie dosłownie kilka minut, a kiedy wróciłem, starszy pan leżał już na ziemi. Trzymał się za lewą stronę klatki piersiowej, a nogi podkurczył pod brzuch. Doskoczyłem do niego, a on jęknął jeszcze kilka razy przejmująco. Przez krótką chwilę patrzyłem, jak grymas cierpienia na jego twarzy łagodnieje, a głowa opada powoli na ziemię.

Mężczyzna stracił przytomność, więc przyłożyłem palec do jego szyi, żeby zbadać puls. Nic nie wyczułem. Już bez żadnego wahania sięgnąłem po komórkę, wybrałem numer pogotowia, dałem na głośnomówiący i zająłem się resuscytacją.

Wtedy jeszcze miałem nadzieję, że przeżyje…

Gdy odebrali, wykrzyczałem, że potrzebna jest karetka do zawału, opisałem stan pacjenta i podałem adres lecznicy. Ratownicy przyjechali po niecałych dziesięciu minutach, a ja przez cały ten czas uciskałem klatkę piersiową nieprzytomnego emeryta.

Gdy przejęli akcję, nie byłem w stanie podnieść się z podłogi. Wycieńczony przeczołgałem się do ściany i wsparty o nią patrzyłem, jak próbują ratować życie mojemu klientowi. Serce waliło mi jak oszalałe, a przed oczami wirowały mroczki. Jeden z medyków pochylił się nade mną i zapytał, czy wszystko w porządku. Kiwnąłem na tak, a on uśmiechnął się do mnie smutno:

– Gdyby działo się coś niedobrego, niech pan da znać.

Chciałem mu odpowiedzieć, by skoncentrował się na nieprzytomnym emerycie, ale tylko kiwnąłem ręką w stronę pana Mirka. Zabrali go po kolejnych dziesięciu minutach akcji reanimacyjnej.

Całe osiedle huczało od plotek o akcji ratunkowej w moim gabinecie, więc wiadomość o śmierci Mirosława przekazała mi jedna z sąsiadek.

– Nie wyobrażam sobie, co pan musi teraz czuć – westchnęła.

– Mnie bardziej przejmuje, co czuje rodzina tego nieszczęśnika – starałem się odpowiedzieć wymijająco.

– Jego żona odchodzi od zmysłów.

– Kto by nie odchodził po takiej tragedii?

Zbyłem ją ogólnikami, choć przyznaję, że i mnie myśli o wdowie długo nie dawały spokoju. Zastanawiałem się, jak zniosła śmierć męża i co sądzi o moim zachowaniu. Czy ma do mnie żal? Czy myśli, że mogłem go uratować? Przypominałem sobie ten koszmarny poranek dziesiątki razy i nigdy nie udało mi się rozstrzygnąć, jak powinienem był postąpić. Dopiero ona sama pomogła mi uporać się z tym problemem…

Odwiedziła mój gabinet pół roku po śmierci męża

Znałem ją jedynie z opowieści, więc nie rozpoznałem w niej żony zmarłego przyjaciela i przyjąłem jak każdego innego klienta. Tym bardziej że zjawiła się z psem, kilkumiesięcznym szczeniakiem ze schroniska. Poprosiła, żeby zrobić mu badania kontrolne.

– Pan nie wie, kim ja jestem? – zapytała po kilku minutach.

– Przepraszam bardzo, ale nie… – przyznałem ze skruchą, bo zawsze staram się pamiętać moich klientów.

– Nic nie szkodzi – uśmiechnęła się. – Nie poznaliśmy się jeszcze, więc skąd miałby pan wiedzieć. Moja nazwisko Maria N.. Jestem żoną Mirosława N…

– Od Dżekiego… – palnąłem, kojarząc powoli fakty.

– Tak, od Dżekiego.

– Miło panią poznać…

– Cała przyjemność po mojej stronie – wyciągnęła dłoń do powitania.

Uścisnąłem ją, uważnie się kobiecie przypatrując. Nie wyglądała na zdenerwowaną, ale czekałem na wybuch gniewu. Na pretensje, żale i rozpaczliwe pytania o tamten poranek. Byłem tak zdenerwowany, że zapomniałem nawet o psie, stojącym na stole zabiegowym.

– Proszę przyjąć moje kondolencje – wycedziłem z obawą.

– Dziękuję. Mąż dużo o panu mówił.

– Dobrze czy źle?

– Tylko dobrze. Uważał pana za świetnego weterynarza, ale bardzo cenił też pana towarzystwo.

– To miłe.

Bardzo lubił pana odwiedzać. Kilka razy chciałam go wyręczyć i przyjść z Dżekim sama, ale nigdy mi nie pozwolił.

– Naprawdę? Nie wiem, co powiedzieć…

– Ale ja wiem. Chcę panu podziękować.

– Za co?

– Za wysiłek przy akcji ratunkowej. Lekarz z pogotowia opowiedział mi, jak zawzięcie walczył pan o życie Mirka.

– Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej.

– A ja tak. I dlatego dziękuję – ukłoniła się, a mnie zatkało.

Spodziewałem się zupełnie innej reakcji, więc teraz, gdy spotkało mnie niespodziewane rozgrzeszenie, stałem jak słup soli i wpatrywałem w uśmiechniętą wdowę. Dopiero wilgotny nos jej szczeniaka przypomniał mi, że nie przyszła tu jedynie z komplementami, ale w bardzo konkretnej sprawie. Dokończyłem więc badanie psiaka, by stwierdzić, że mamy do czynienia z okazem zdrowia.

Teraz to ona przyprowadza do mnie Dżekiego

– Wszystko w porządku. Oby tak dalej.

– Będzie większy od Dżekiego?

– Nie powinien.

– To dobrze, bo muszę sobie z nim radzić sama. Przywiozłam go do domu zaledwie trzy dni temu.

– To może założymy mu kartę? Wpiszemy do grona stałej klienteli.

– Bardzo chętnie – przytaknęła, a ja siadłem do komputera.

– Jak mu na imię? – zapytałem.

– Dżeki, oczywiście – wzruszyła ramionami, a ja obróciłem się w jej stronę i zobaczyłem w oczach wdowy ból po stracie ukochanego męża. Choć starannie go skrywała, w tej trudnej chwili nie opanowała wzruszenia. – A jakżeby inaczej? – zapytała załamującym się głosem.

– Racja – przytaknąłem i obróciłem się z powrotem do monitora.

Teraz to ona przyprowadza do mnie Dżekiego na regularne wizyty, a ja zawsze znajduję dla nich czas. Nawet po godzinach, gdy zajdzie nagła potrzeba. A zachodzi, bo zwariowane psisko ciągle pakuje się w tarapaty. A to zje coś zepsutego, a to gdzieś się skaleczy, a to nałapie w krzakach kleszczy. Poznajemy się z panią Marią coraz lepiej i muszę przyznać, że jest równie miłym kompanem do rozmów, co jej mąż. Wspominamy go, zresztą bardzo chętnie, żeby chociaż w ten sposób jak najdłużej był z nami.

Czytaj także:
„Uratowałam życie miejscowemu pijakowi. Zrobiłam to bezinteresownie, a mój dobry uczynek zaowocował po latach...”
„Wraz z rodzicami przyjęliśmy pod swój dach chłopaka ze Wschodu. Ta decyzja uratowała życie mojej mamy i... nie tylko jej”
„Sąsiedzi noszą mnie na rękach, bo uratowałam życie sąsiadki. To nie ja jestem bohaterką, tylko oni są żałosnymi tchórzami”

Redakcja poleca

REKLAMA