Wywiad z Adamem Shankmanem

Adam Shankman fot. ONS
Adam Shankman, reżyser "Rock of Ages", opowiada o pracy nad filmem
/ 12.09.2012 05:48
Adam Shankman fot. ONS
- Muzyka z "Rock of Ages" znakomicie wpisuje się w film. Czy uważa Pan, że współczesna młodzież odnajduje się w tych piosenkach? Mogą się z nimi identyfikować?
Adam Shankman:
Nie wiem, czy oglądaliście ostatnio telewizję, ale "Stop Believing" jest swego rodzaju hymnem. Te piosenki są wszędzie. Owszem, to nie Rihanna, ale znajdziecie je naprawdę wszędzie. Jadąc dziś do pracy słyszałem "Pour Some Sugar on Me", a wczoraj "Here I Go Again". Wydaje mi się, że ludzie znają te piosenki tak samo jak w latach 80. Kiedy robiliśmy badania wśród młodzieży, dzieciaki znały te piosenki. Może "Just Like Living in Paradise" nie jest zbyt popularne, ale większość jest. Ludzie znali nawet "Sister Christian", co było dla mnie dość zaskakujące.
Zresztą, to dowodzi, że mamy do czynienia z prawdziwymi evergreenami. Okazało się, że te utwory mają dla ludzi większe znaczenie niż przypuszczamy, że są teraz dla nich ważniejsze niż wtedy, kiedy się ukazywały. Ludzie pewnie myśleli, że te piosenki miną wraz z kolejną modą, ale tak się nie stało. Przebojem numer jeden w 1987 roku było "Walk Like an Egyptian". Tymczasem "Dead or Alive" był na jakimś osiemdziesiątym siódmym miejscu. To pokazuje, co przetrwało próbę czasu. Lata 80. były okresem zabawy i myślę, że ludzie to odkryją, kiedy trafią na te kawałki.

- Możesz opowiedzieć nam o planach zdjęciowych? O Tower Records i innych kultowych miejscach na Sunset Strip w latach 80.
Adam Shankman:
To była część mojego życia. Mojego i scenografa, z którym pracowałem. Dorastaliśmy niedaleko od siebie. Nie widziałem go - Jona Hutmana - od 35 lat, ale był starszym bratem mojego najlepszego kumpla z podstawówki. Mój tata działał w branży muzycznej i miał biuro na Sunset. Chodziłem do niego do biura i przez całe życie patrzyłem na tę ulicę. Na pierwszy koncert poszedłem do Roxy. Do Tower Records chodziłem co tydzień aż do 18 roku życia, w sumie dopóki się nie wyprowadziłem z domu rodzinnego. The Viper Room znajduje się w miejscu, gdzie kiedyś było Filthy McNasty. To są rzeczy, które z Jonem pamiętaliśmy, co było bardzo ważne dla filmu.

Dziwne w latach 80. jest to, że to epoka, która naśmiewa się z samej siebie, szczególnie w filmie. Każdy patrzy w przeszłość i postrzega tę dekadę jako żart, ale ja pamiętam, że to był wspaniały okres, najlepszy czas mojego życia, nic nie miało wtedy dla mnie konsekwencji. Mogłem robić, co tylko chciałem i wszystko układało się dobrze. A jeżeli byłeś gwiazdą rocka, to już z pewnością mogłeś robić, co tylko chciałeś. Zawsze mogłeś wyrzucić telewizor przez okno, a później obejrzeć to w wiadomościach MTV.

Dla mnie to był ostatni okres w życiu, kiedy nie miałem żadnej odpowiedzialności i myślałem, że życie polega na dobrej zabawie i imprezowaniu. To też chciałem pokazać w filmie. To było dla mnie bardzo ważne. Tylko w ten sposób mogłem opowiedzieć tę historię i dotrzeć z nią do ludzi.

Chodziło o to, aby spojrzeć w przeszłość taką, jaką była, taką, jaką pamiętałem. Nie chodziło o naśmiewanie z tamtych fryzur i strojów. Ci ludzie nie próbowali wyglądać zabawnie, tak to wtedy wyglądało, to było normalne, powszechne. W takim świecie żyliśmy. Poza może Julianne Hough i Diego Bonetą, wszyscy przeżyliśmy lata 80. Tom Cruise był wtedy wielką gwiazdą i dokładnie wie, jak to wyglądało.


- Skoro już wspomniałeś Toma, sam zgłosił się i powiedział, że chce dostać tę rolę. Czy to spowodowało dużą presję?
Adam Shankman:
Nie. Powiedział, że chce zrobić musical, a ja w pierwszej chwili pomyślałem, że chodzi o coś w stylu Damn Yankees. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Ale za sprawą "Hairspray" miałem pewne uznanie w mieście i w branży. Na szczęście wszyscy byli przekonani, że wiem, co robię. Poza tym, liczyło się to, że nie robiłem sobie jaj. Kiedy więc pojawiła się okazja, wiedziałem, że muszę z niej skorzystać. W końcu, jeden z największych gwiazdorów kina miał zagrać największą gwiazdę rocka. Uznałem, że to zda egzamin, szczególnie po tym, co Tom zrobił w "Jajach w tropikach", po tym, jak potrafił się zaangażować w komediową rolę. Poza tym on dokładnie wiedział, co znaczyły sława i popularność w latach 80.

Myślę, że był pod wrażeniem, że ktoś miał na tyle odwagi, by zaproponować mu taki projekt. Niestety, był zaangażowany w "Mission Impossible", więc mieliśmy rok na przygotowania, żeby wszystko dobrze obgadać, żeby przemyśleć, jak dopasować ten film do współczesnych realiów. Dobrze dopracowaliśmy jego postać, potem Tom dostał nauczyciela śpiewu, żeby sprawdzić, czy podoła temu zadaniu. Okazało się, że jak najbardziej. Okazało się, że ma naprawdę świetny głos. Zaśpiewał każdą nutę sam. To, co słyszycie to Cruise. Żadnego manipulowania. To było niesamowite, że w tym wieku odkrył zupełnie nowy talent. Ktoś mnie niedawno zapytał, czy uważam, że Tom mógłby zrobić muzyczną karierę. Powiedziałem, że jeśli Tom uznałby, że zostanie niewidzialnym bizonem, mógłby nim zostać. Nie mnie jednak decydować, co powinien robić.

- Ale byłeś pewnie zaskoczony i pewnie te z zachwycony, kiedy okazało się, jak bardzo jest się w stanie zaangażować.
Adam Shankman:
Zaskoczony? Byłem w szoku. Byłem oczywiście też zachwycony. Kiedy słyszysz te piosenki, ciężko uwierzyć, że to Tom Cruise. Jego zaangażowanie i profesjonalizm są niewiarygodne. Był na planie dwie godziny przed ekipą, ćwiczył głos, choć wcale nie musiał. Zależało mu jednak, żeby utwory wypadły jak najlepiej. Chciał też śpiewać przy każdym ujęciu i śpiewać za każdym razem równie dobrze i głośno. To było niesamowite. Była to też dla nas znakomita szkoła. Nie ma wątpliwości, dlaczego Tom jest tym, kim jest. Dlaczego jest gwiazdą filmową takiego kalibru i dlaczego ma taką karierę. Jego poziom zaangażowania i oddania jest ponad miarę. Nie zapomnijmy jednak o Catherine Zecie-Jones, która dla mnie jest także wielką gwiazdą. Wspaniale, że Julianne i Diego mogli się od nich uczyć. Na planie wszyscy byli równi, nie było rozbuchanych ego, odstawiania diwy, naprawdę, to była jak zabawa w piaskownicy. Fajnie, że każdy miał okazję pracować w takich warunkach. Poza Cathrine w sumie, bo ona była na planie tylko cztery dni i najbardziej cieszyła się ze współpracy choreografką, Mią Michaels. To było niesamowite, że dzieciaki mogły dowiedzieć się tego wszystkiego latach 80. od tych niesamowicie zaangażowanych i pełnych profesjonalizmu ludzi. W sumie to nie wiem, czemu mówię o nich dzieciaki. Chyba zmieniłem się w dziadka.

Ale Julianne i Diego naprawdę się uczyli. Diego uwielbiał otrzymywać rady od Aleca Baldwina. Niesamowite, prawda? Tom natomiast opowiadał o przesłuchaniach, a Bóg jeden wie, kiedy ostatnio był na jakimś przesłuchaniu. Najwyraźniej jednak sporo pamiętał.

Dla starszych członków obsady fajne było natomiast to, że czerpali energię z ekscytacji i świeżość Julianne i Diego.


- Jednym z twoich pierwszych projektów był teledysk Whitney Houston.
Adam Shankman:
Tak, z "I'm Your Baby Tonight".

- Możesz o tym opowiedzieć.
Adam Shankman: 
To było dość niesamowite, bo to był zaledwie mój trzeci teledysk. Julien Temple, który był wtedy wielkim reżyserem, poprosił, bym się zajął choregorafią. Whitney była bardzo miła i bardzo mnie wspierała. Zresztą, nie tylko wtedy, ale przez wszystkie lata, kiedy zajmowałem się choreografią. Traktowała mnie jak syna.

Ciężko pracowaliśmy, ale praca z nią była czystą przyjemnością. I pamiętam, że miała więcej sukienek niż widziałem przez całe życie. Było wspaniale. To niezwykle smutne, że jej gwiazda zgasła przedwcześnie.

- Byłeś zdenerwowany, kiedy przygotowywałeś dla niej choreografię w tym klipie?
Adam Shankman: 
Nie stresuję się w pracy. Z jakiegoś powodu, po prostu traktuję to jako coś, co robię. W życiu natomiast bardzo się stresuję. W sali tanecznej, w sali prób, na scenie, po prostu się nie denerwuję. Uspokajam się w tych sytuacjach, bo wiem, że praca musi być zrobiona i tyle.

Myśli, że "Rock of Ages" ma szansę dołączyć do takich klasyków gatunku jak "The Rocky Horror Picture Show", "Grease" czy "Tommy"? Rockowy musical to nieco zapomniana sztuka.

Powiem tak. Jeśli chodzi o "Grease", ludzie pamiętają ten film bardzo wybiórczo. W "Grease" jest znacznie więcej seksu niż w moim filmie. Jest tam przecież kwestia nastoletniej ciąży, picie alkoholu i inne rzeczy. To nie był film dla dzieciaków, choć na taki z pozoru wygląda.

Nie porównuję więc "Rock of Ages" do "Grease", ale uważam, że w pewien sposób ma podobny klimat, co "Grease" czy "Hairspray". Pewną słodką niewinność. "Rocky Horror" to na pewno większy obraz, ale "Rock of Ages" ma w sobie pewne kultowe elementy, co wynika z muzyki, którą wykorzystaliśmy.

Redakcja poleca

REKLAMA