Michał Rusinek: Życie bez Szymborskiej? Niewyobrażalne!

Michał Rusinek fot. ONS
Michał Rusinek, Pierwszy Sekretarz Pierwszej Poetki, w rozmowie o Wisławie Szymborskiej, poezji i... oswajaniu śmierci
/ 22.02.2012 06:39
Michał Rusinek fot. ONS
- Prosiłam Ewę Lipską o wspomnienia z dawnych lat, a ona na to, że nie, że za dużo tych słów i że „Wisełka jej z góry grozi palcem”. Dodała: „Michał musi, ma to w kontrakcie”.
Michał Rusinek:
Gdy kiedyś, na początku pełnienia mojej sekretarskiej funkcji, zacząłem udzielać wywiadów i mówić o Niej – nie miała uwag, może raz, jakieś drobiazgi. Kiedy ukazała się moja tak zwana naukowa książka o retoryce i poproszono mnie o wywiad, zadzwoniła: „Nudne. Wolę już, jak pan mówi o mnie”. Uznałem, że mam zielone światło.

– Poznał Pan Wisławę Szymborską pół roku przed Noblem. Uznana poetka i absolwent polonistyki przed podróżą poślubną. Gdy przyszła „katastrofa sztokholmska”, został Pan jej sekretarzem. Pamięta Pan ten szczególny pierwszy dzień i pierwszą wizytę?
Michał Rusinek:
Szedłem przejęty, na miękkich nogach. Była już tam profesor Teresa Walas oraz amerykański dziennikarz i poeta, który robił wywiad z panią Wisławą. Nic dziwnego, że była lekko skołowana. Dziennikarz dość szybko sobie poszedł, ale zaczął dzwonić telefon, głośno, i nie ustawał. Pani Wisława – zakłopotana, z papierosem w dłoni – wykonywała bezradne gesty, powtarzając: „Tego się nie da wyłączyć”.

– Panu się udało. Tu nastąpiła słynna scena przecinania kabla, a po niej kojąca cisza, która – oprócz referencji – zapewniła Panu posadę „Pierwszego Sekretarza Pierwszej Poetki”.
Michał Rusinek:
Scena wielokrotnie opisywana. Ale potem zdarzyło się (tej historii nie opowiadałem), że gdy pobiegłem do sklepu, kupiłem i zainstalowałem nowy telefon z automatyczną sekretarką, to zabierając ten stary, okropny, przedpotopowy, powiedziałem: „No, to teraz będzie relikwia”. Spojrzała na mnie bacznie: mówię na serio czy z przymrużeniem oka. Zobaczyła iskierkę kpiny, co Ją chyba uspokoiło.

– Jaki to był dom, jakie mieszkanie?
Michał Rusinek:
Maleńkie, przy ulicy Chocimskiej, na czwartym piętrze bez windy. Trochę większe niż „szuflada” z lat 70., bo miało aż dwa pokoje, plus maleńką kuchnię i łazienkę. Książki w obu pokojach i stół przykryty szybą, jak i część mebli zaprojektowanych przez Stefana Pappa. Pod nią były dziwactwa, powycinane z prasy śmieszne rysunki Mleczki, potem Raczkowskiego, wycinki z programów telewizyjnych, na przykład „Stworzenie świata – reportaż”; była kserokopia średniowiecznej przepustki, za pomocą której można się było wykupić z piekła.

– „Perwersyjka niewinna”, jak nazwali przyjaciele to zamiłowanie do szmiry.
Michał Rusinek:
Wokół tego stołu odbywało się całe życie towarzyskie, praca też, więc i my także przy nim siadaliśmy. Zwracał też uwagę Jej fotel i przedziwny mebelek, który zawsze wyciągała, gdy przychodzili goście i zaczynało brakować krzeseł. Była jedyną osobą, która była w stanie na nim siedzieć i się nie wywrócić. Zawsze mnie to wzruszało. Kiedyś szarmancko zaoferowałem, że na nim usiądę, ale spadłem.

Jak wyglądałą praca Michała Rusinka u boku Szymborskiej? Czytaj dalej...


– Bała się gadżetów, elektroniki?
Michał Rusinek:
Była osobą bardzo nowoczesną, nie chciała mieszkać w starej rodzinnej kamienicy, tylko w bloku. Wystrój mieszkania też był nowoczesny, z elementami starymi, ale nie żadne antyki. To nie był jej styl. Nawet niedawno kupiliśmy porządniejszy, płaski, panoramiczny telewizor, bo dużo oglądała telewizji. Lubiła telewizję. Niektóre seriale, stare kryminały, kanał Mezzo z operami. A jeśli chodzi o elektronikę, to pewne jej elementy były oswojone, inne nieoswajalne, jak komórka, z której korzystała niechętnie, głównie podczas wyjazdów do Zakopanego i Lubomierza; opanowała dwa przyciski. Gdy przychodziłem z laptopem, drżałem, żeby mi nie wypaliła papierosem dziury w matrycy. Opanowała tylko klawisze page up i page down, ale to nie był dostateczny powód, żeby sprawić sobie komputer.

– Miał Pan świadomość, że praca u Szymborskiej to przepustka do historii?
Michał Rusinek:
Moim zadaniem było między innymi wpisywanie wierszy do komputera. Jeśli przeszedłem do historii – historii literatury – to tylko dlatego, że sugerowałem gdzieniegdzie przecinki. Namówiłem Ją może na kilkanaście przecinków w tych wszystkich wierszach opublikowanych po 1996 roku – i to jest mój wkład w literaturę polską. Może nawet wydam kiedyś dzieło „Przecinki zebrane”…

– Świetny tytuł, ale wkład był większy, gdy Pana roczna córeczka podczas rozmowy z noblistką ściągnęła ze stołu obrus ze wszystkim, co na nim stało, a Pan krzyknął.
Michał Rusinek:
To nie mój wkład, a córeczki. Nie wiem, czy pani zna obie puenty, które temu zdarzeniu towarzyszyły. Jedna to ta, że powstał wiersz, a druga, że gdy został przesłany do „Zeszytów Literackich”, pani Barbara Toruńczyk napisała do mnie list: „Szanowny Panie, jeśli Pana dzieci coś jeszcze zniszczą, a pani Wisława napisze o tym wiersz i da nam do publikacji – pokrywamy wszelkie straty”.

– Był Pan 15 lat u boku noblistki. Do czego się sprowadzały Pana obowiązki, oprócz „chronienia kruchej istoty przed światem zewnętrznym, by miała wolną głowę do pisania”.
Michał Rusinek:
Do, jak mówiła, „szurania papierami”, czyli załatwiania spraw administracyjnych, ale też merytorycznych. Podzieliłem je na „cito” i „żółwie”, czyli takie, które mogą poczekać.

– Ile godzin dziennie poświęcał Pan na sekretarzowanie?
Michał Rusinek:
Szczerze mówiąc, do tej pory mam problemy z rozgraniczeniem czasu pracy od czasu wolnego, czyli spotkań czy też rozmów o charakterze towarzyskim. Przez ostatnich 10 lat spotykaliśmy się średnio dwa razy w tygodniu, chyba że było coś pilnego. Czasami, gdy wiedziałem, że pracuje, „żółwie” stawały się bardziej długowieczne. Zupełnie spokojnie mogłem wyjechać na wakacje.

– Wypytałam znajomych o najbardziej pamiętne cytaty z Szymborskiej. Proszę zgadnąć, co zwyciężyło?
Michał Rusinek:
„Nic dwa razy się nie zdarza”?

Jaki jest ulubiony cytat Michał Rusinka z wierszy Szymborskiej? Czytaj dalej...


– Zgadł Pan. Niektórzy znali więcej: „Urodziliśmy się bez wprawy i umrzemy bez rutyny”. A cytat bliski Pana sercu?
Michał Rusinek:
Straszne pytanie, szczerze mówiąc. Mam kilka takich ulubionych wierszy, ale to mi się zmienia zależnie od nastroju. Jest taki wiersz „Rozpoczęta opowieść”, który zaczyna się od słów: „na narodziny dziecka świat nigdy nie jest gotowy”. Kiedy rodziły się nasze dzieci, to nie potrafiłem go czytać bez wzruszenia.

– Mnie przemawia do wyobraźni: „serce suche jak orzeszek”, ale najwspanialszy jest: „tyle wiemy o sobie…”
Michał Rusinek:
„…ile nas sprawdzono”. Albo ten, że „miłość szczęśliwa nie zdołałaby zaludnić ziemi, zdarza się przecież rzadko”.

– „Umrzeć – tego się nie robi kotu/bo co ma począć kot w pustym mieszkaniu”. Ma Pan koty?
Michał Rusinek:
Miałem jednego, krótko. Ale pani Wisława nigdy nie miała. Jest za to opowieść o kocie, którego Jej zostawili znajomi, jeszcze gdy mieszkała na Krupniczej. I tak go rozbestwiła, że jego ulubioną zabawą było zrzucanie szklanych spodeczków ze stołu. Po powrocie prawowici właściciele go nie poznali, tak był zdemoralizowany. Koty miał Kornel Filipowicz i o ile wiem, to były te ukochane koty.

– Pięknie pisała o przyrodzie, z pietyzmem dla przysłowiowego listka.
Michał Rusinek:
„Szymborska/specjalistka do listka/a teraz – noblistka” – autor profesor Stanisław Balbus. Gdzieś napisała: „świat jest tak wielki, że wszystko jest szczegółem”.

– Ma Pan swój ulubiony limeryk?
Michał Rusinek:
Mam, pamiętam, on jest ulubiony dlatego, że byłem jego odbiorcą. Gdy jeszcze przed Noblem zaproponowałem na papierze firmowym pani Wisławie wstąpienie do tajemnej loży admiratorów Teresy Walas, Ona mi odpisała na papierze firmowym przedwojennej fabryki mydeł, elegancko, że bardzo się cieszy z tytułu i przyjęcia do towarzystwa i załącza limeryk: „Jest na sprzedaż miasto Słupca/ale nie ma na nie kupca/przeto młodzież w karnawale/z żalu tam nie tańczy wcale/a jak już, to bez hołubca”.

– Jeżeli noblistka świntuszyła, to subtelnie, jak na damę przystało. W końcu to ona powiedziała: „nie ma rozpusty gorszej niż myślenie”. Pisała moskaliki i lepieje. Kto wymyślił te nazwy?
Michał Rusinek:
Szczerze mówiąc, to głównie ja. Proszę zerknąć do książki Szymborskiej „Rymowanki dla dużych dzieci”, gdzie we wstępie objaśnia Ona te nazwy gatunkowe. Moskaliki, o ile dobrze pamiętam, narodziły się w mojej korespondencji z Joanną Szczęsną z „Gazety Wyborczej”. I wzięły się z drugiej zwrotki poloneza Rajmunda Suchodolskiego, która brzmi: „Kto mi powie, że Moskale/są to bracia nas, Lechitów,/temu pierwszy w łeb wypalę/przed kościołem Karmelitów”.

–  A lepieje?
Michał Rusinek:
To od lepiej, jeszcze lepiej – zabawa, którą wymyślili na Krupniczej, jeszcze w latach pewnie 60., pisarze skoszarowani tam w Domu Literatów, która polegała na tym, że tę grafomańską zwrotkę, przedstawiającą charakterystyczne miłosierdzie chrześcijańskie, przerabiano na możliwe sposoby, zmieniając tylko nacje, sposoby zadawania śmierci i obiekty sakralne. Pani Wisława napisała w tym duchu całą „Rymowaną rozprawę o wyższości Sarmatów nad inszymi nacjami”, a Stanisław Barańczak zaraz przesłał swoją wersję – bo to zabawa bardzo zaraźliwa.

Czy Michał Rusinek widział kiedyś Szymborską w dezabilu? Czytaj dalej...


– Fajnie się bawicie w Krakowie.
Michał Rusinek:
Jak halny wieje, różne pomysły przychodzą ludziom do głowy.

– Pracowaliście w domu poetki. Widział ją Pan kiedykolwiek w dezabilu?
Michał Rusinek:
Nigdy. Zawsze była elegancka. Pamiętam, że kiedyś zaspała i długo nie otwierała drzwi, choć byliśmy umówieni. Gdy je w końcu uchyliła, usłyszałem, że jest jeszcze niegotowa i żeby przyjść za pół godziny.  

– A w szlafroku?
Michał Rusinek:
O tak, raz jeden, są na to dowody i nawet zdjęcie. Bardzo komiczne zdjęcie. Gdy po bankiecie noblowskim odbywał się bal, ja na nim zostałem, a pani Wisława z Teresą Walas wróciły do hotelu. Gdy po balu spacerem wróciłem do hotelu, w apartamencie noblowskim zastałem panią Wisławę w szlafroku właśnie, otoczoną palącymi papieroski gośćmi. Okazało się, że tylko ja jedyny byłem jeszcze we fraku. I mamy zdjęcie: ja stoję we fraku, ona siedzi na fotelu w hotelowym szlafroku z napisem „Grand Hotel”.

– Lubiła wspomnienia o ojcu Wincentym, zarządcy majątku hrabiego Zamoyskiego, który dał córkom oryginalne imiona, o siostrze Nawoi, o Łucji Prus, która pięknie interpretowała jej piosenki?
Michał Rusinek:
Tak, ale niewiele było takich chwil, jakieś anegdotki ze środowiska literatów, na które ja oczywiście nastawiałem ucha, o Tuwimie, o Broniewskim. Ale żadnej nostalgii w wielkim stylu.

– Podobno siostra Nawoja była mistrzynią patelni, a Jerzy Pilch pamięta przyjęcia u pani Wisławy: waza z gorącą wodą i na paterze ułożone zupki instant.
Michał Rusinek:
Gdy ja nastałem, już nie było uczt z przywożonych z Niemiec zupek Knorra. Została po nich słynna fraza przyjaciółki pani Wisławy: „Ojej, obsypałam się zupą”. W moich czasach miała kilka flagowych dań, jak zrazy z polędwicy. Robiła je na cześć Czesława Miłosza, gdy przyjeżdżał do Polski. Wtedy serwowała też zmrożoną wódeczkę. Robiła sałatkę, którą ja i moja żona bardzo lubiliśmy – z kiszonej kapusty i kurek. Poza tym, nie wiem, dlaczego zaczęła uważać mnie za smakosza o wysublimowanym podniebieniu, choć ze mnie raczej żarłok niż smakosz. W czasie większości podróży zagranicznych prowadziłem dziennik. Potem dawałem jej do przeczytania, a ona ze zgrozą stwierdzała, że więcej tam o jedzeniu niż o zabytkach.

– Był Pan człowiekiem do specjalnych poruczeń, jak wtedy, gdy trzeba było do ogrodu przyjaciół wstawić niepostrzeżenie krasnala, owieczkę albo odkryć nową wyspę na Pacyfiku.
Michał Rusinek:
Z krasnalem to pomówienie. Przyznaję się tylko do owieczki. A jeśli chodzi o wyspę odkrytą podczas pobytu na targach książki we Frankfurcie, mój udział jest skromniejszy. Ja tylko poszedłem do sklepu i powiedziałem zdanie, po którym wybuchnąłem śmiechem, bo nie znam niemieckiego: „Eine Tube Kleister bitte” i zaraz stamtąd uciekłem. Gdy przyniosłem ów Kleister, to pani Wisława wycięła z broszurki hotelowej gustowną wysepkę i na wielkim globusie w hotelowym holu ją nakleiła, podpisując nazwą hotelu. Potem był pomysł, by poinformować o tym ówczesnego ministra spraw zagranicznych Władysława Bartoszewskiego, bo trzeba by nawiązać kontakty dyplomatyczne. To fakt, pani Wisława od czasu do czasu miewała oryginalne pomysły.

Czy Wisława Szymborska stosowała kamuflaż wychodząc na zakupy? Czytaj dalej...


– Pielęgnowanie dziecka w sobie dzięki spotkaniu męskiej wersji Piotrusia Pana z żeńską wersją?
Michał Rusinek:
Można tak powiedzieć, ale jednak pani Wisława miała tę cechę bardziej rozwiniętą. Ja często czułem się przy Niej cynicznym starcem, a Ona do końca potrafiła się dziwić i zachwycać. Często wydawała mi się o wiele młodsza ode mnie.

– Pamięta Pan, kiedy, w jakich okolicznościach powiedziała, że „życie czasami bywa znośne”?
Michał Rusinek:
We Włoszech, w Udine, przy deserze, pod koniec dość miłej podróży. Jadła „tartuffo” – lody w kształcie kulki czekoladowej, z której zrobiła łyżeczką Kopiec Kościuszki ze spiralną ścieżką. Mówiła zawsze, że nie lubi wyjeżdżać. Chyba wolała ludzi niż miejsca, bardzo dobrze się czuła we Włoszech dzięki Jarosławowi Mikołajewskiemu, poecie, z którym się bardzo zaprzyjaźniła i który okazał się znakomitym przewodnikiem. Miała też sentyment do Niemiec, dlatego że tam jeździła z panem Kornelem Filipowiczem.

– W Krakowie mogła się przemknąć przez Rynek i pozostać nierozpoznaną? A może stosowała kamuflaż: kapelusz, okulary, peruka?
Michał Rusinek:
Chodziła sama na spacery i polowała na przykład na książki. Nosiła okulary, w których się nie pokazywała na zdjęciach, i one Ją trochę zmieniały, ale mówiła, że są takie dni, kiedy jest podobna do siebie, a są takie, kiedy nie jest. Opowiadała niedawno, jak w sklepie ktoś Ją zaczepił i powiedział, że jest podobna do tej, no, no, jak też ona się tam nazywa, tej poetki, co tyle papierosów pali. A Ona, że zna ją troszeczkę. „To proszę jej przekazać, żeby tyle nie paliła”.

– Pani Wisława pozostawiła około 350 wierszy. Niemal po jednym wierszu na każdy dzień roku.
Michał Rusinek:
Do symboliki liczb na pewno pani Wisława nie przywiązywała wagi. A propos ilości… pamiętam, już po Noblu, przytaczaną gdzieś rozmowę na targu dwóch przekupek: „Podobno ta Szymborska dostała milion dolarów, a napisała 200 wierszy”. Szybko przeliczyły, ile to wychodzi za jeden wiersz i jak to się mało musi człowiek napracować. A pani Wisława zawsze mówiła, że najważniejszym przedmiotem w domu poety jest kosz na śmieci. Robiła selekcję. Opowiadała mi, że przywiozła z Zakopanego w październiku jeszcze jeden wiersz, ale zdecydowała się go nie publikować.

Jaki był najważniejszy moment w pracy Michała Rusinka z Szymborską? Czytaj dalej...


– Pamięta Pan jakiś wyjątkowy, najważniejszy moment z tych 15 lat?
Michał Rusinek:
Powiem najbanalniej: było to wtedy, gdy dostałem pierwsze dwa wiersze do przepisania, pierwsze po Noblu. Wtedy się zorientowałem, że moja funkcja działa. I że potrafiłem wytworzyć wokół niej barierę ochronną, by mogła normalnie pracować, mimo ciągłego zamieszania. Tak naprawdę ono nigdy nie ustało.

– Oswajała śmierć. Ktoś zauważył, że w trzech wierszach użyła „Non omnis moriar”, jednocześnie śmiała się z niej.
Michał Rusinek:
Miała anglosaskie poczucie humoru. Najbardziej lubiła dowcipy o Szkotach. Jak ten: „Dwóch Szkotów jedzie pociągiem i jeden pyta drugiego: – Gdzie pan jedzie? – W podróż poślubną. – A gdzie żona?  – Ożeniłem się z wdową. Ona już była”. W naszej tradycji jest tak, że w obliczu śmierci należy płakać. W tradycji anglosaskiej – można ją także wyśmiać. Skutek jest ten sam.

– W oswajaniu śmierci pomagali przyjaciele. Grzegorz Turnau dawno napisał: „Tu leży WS,/pogrzebik bez łez./Jak podało Radio Zet,/na grobie jest tylko pet./ Według „Wyborczej” gazety/– dwa pety”.
Michał Rusinek:
Różne są anegdotki ilustrujące pani Wisławy oswajanie śmierci, ale wiele nie do publikacji, bo z pogranicza makabry. Nie oznacza to jednak, że ją lekceważyła; przeciwnie – to rodzaj reakcji obronnej. Ostatnią rzeczą, którą napisała, była notka na książkę, którą przetłumaczyłem, zawierającą absurdalno-makabryczne wierszyki Edwarda Goreya – świetnego ilustratora i pisarza, dotąd nieznanego w Polsce… Potem zachorowała, wylądowała w szpitalu, a ja – ze strachu – skończyłem pisać habilitację, której pisanie do tej pory szło mi dość opornie. Powiedziałem Jej o tym jakiś tydzień przed śmiercią. Bardzo się ucieszyła, usiłowała mi bić brawo. To był dla mnie bardzo wzruszający moment.

– Widział Pan panią Wisławę cztery dni przed śmiercią. W Pana towarzystwie wypaliła ostatniego papierosa.
Michał Rusinek:
To była sobota, gdy ostatni raz rozmawialiśmy, i poprosiła pielęgniarkę, aby posadziła Ją w fotelu. Papierosa podtrzymywałem.

– „Nieśmiertelność byłaby najgorszą z chorób”, twierdziła. Miesiąc temu powiedział Pan: „Życie bez Szymborskiej? Niewyobrażalne”. A teraz stało się wyobrażalne?
Michał Rusinek:
Jeszcze nie. Jeszcze nie usiłuję niczego sobie wyobrażać, na razie jest tyle rzeczy do załatwienia, zerknąłem na telefon z niesamowitą ilością nieodebranych wiadomości, więc załatwiam sprawy okołopogrzebowe, potem się rzucam na poprawianie habilitacji. I zakładam fundację, która będzie się opiekowała spuścizną. Będę miał co robić, będzie ciąg dalszy. To Ona właśnie napisała: „Każdy przecież początek to tylko ciąg dalszy/a księga zdarzeń/zawsze otwarta w połowie”.

Rozmawiała Liliana Śnieg-Czaplewska

Redakcja poleca

REKLAMA