Michał Rusinek: Nie mam żadnej taktyki obronnej. Tu mistrzynią jest raczej moja Szefowa, która na prośbę o wywiad odpowiada, że odsyła do tego, którego udzieliła w 1976 roku, bo od tej pory nie ma w zasadzie nic do dodania. Albo druga jej fraza, którą bardzo lubię. Gdy już w końcu dopadnie ją jakiś dziennikarz, odpowiada: „To baaardzo dobre pytanie. Bardzo dobre pytanie. Jest tak dobre, że muszę się zastanowić. Proszę zgłosić się po odpowiedź jutro. Albo lepiej... na wiosnę”. Zdarza się tak, że na przykład przy okazji mundialu dzwonią dziennikarze z prośbą o komentarz do wyników rozgrywek. Szymborska każe mi wówczas odpowiadać: „Odkąd Szombierki Bytom wypadły z pierwszej ligi, nie interesuję się futbolem”. Wszystkim się wydaje, że poeta musi mieć zdanie na każdy temat. Jeśli już spotyka się z dziennikarzem, moja Szefowa zawsze robi uniki i raczej nie mówi o sobie. Często sama lubi zadawać pytania. I nie znosi oczywiście pytań zasadniczych typu: „Jak żyć?”
- Ale te pytania tradycyjnie zadaje się autorytetom, pisarzom, poetom.
Michał Rusinek: Wydaje mi się, że to jest pozostałość myślenia rodem z epoki romantyzmu. Poeta powinien być wszechwiedzącym wieszczem. A kontrast pomiędzy, z jednej strony, tym myśleniem a, z drugiej, osobowością, światopoglądem, poetyką i poczuciem humoru pani Szymborskiej jest ogromnie komiczny.
- Jak się żartuje z Noblistką?
Michał Rusinek: Pani Szymborska sama wymyśla różne gatunki czy zabawy literackie, ale bywa i tak, że daje się wciągnąć do wymyślonej przez innych zabawy. I tak dwa lata temu Maryna i Grzegorz Turnauowie założyli w Krakowie kawiarnię Nowa Prowincja, która stała się miejscem spotkań ludzi o podobnym, dość zaraźliwym poczuciu humoru. Tutaj, nad makaronem czy kawą, powstają pomysły jakichś absurdalnych zabaw literackich, które mają charakter prywatny i są do użytku wewnętrznego, ale bywa i tak, że zostają z lekka upublicznione. Ostatnio na przykład wydaliśmy własnym sumptem epitafia poświęcone nam samym - bywalcom kawiarni. To stary anglosaski zwyczaj układania rymowanych epitafiów dla osób żyjących: „Tu leży W. S./ Pogrzebik bez łez./ Jak podało Radio Zet,/ Na grobie jest tylko pet./ Według Wyborczej gazety/ Dwa pety”. To Grzegorz Turnau o Szymborskiej. Albo rozpuszczaliśmy po Krakowie wiadomość, że pewien znany bokser ma kryzys na ringu, bo zajął się poezją. Zaprosiliśmy panią Sz. na wieczór poświęcony jego poezji wydanej w serii Klasyka Biblioteki Narodowej. Oczywiście było to nasze „pirackie” wydanie, do złudzenia przypominające okładki serii. A w środku sonety lub erotyki. Oto próbka tej „gołotowej” poezji:
„Który skrzywdziłeś boksera prostego
śmiechem nad klęską jego wybuchając,
bandę szyderców wokół siebie mając
na pomieszanie dobrego i złego -
nie bądź bezpieczny. Bo bokser to bokser.
Możesz go zabić bez cienia rozterki,
ale pamiętaj - zostaną bokserki”.
Mamy też w planach wydanie erotyków dotyczących wyjątkowo zaniedbanej w literaturze formy miłości zoofilnej, na przykład: „Nikt na świecie nie wie, że się kocham w mewie”. Być może pani Szymborska się w tę zabawę włączy.
To chyba w ogóle jest tak, że ją pociągają takie zabawy literackie, jakie uprawiała całe życie, to znaczy w kręgu przyjaciół i znajomych. Nie kabaretowa scena, bo ona zmusza do jakiegoś ekshibicjonizmu, ale prywatność domowego lub kawiarnianego stolika. Scena nie jest jej ulubioną przestrzenią.
- Skoro jesteście tak owładnięci w Krakowie manią rymowania, to ja też spróbuję: Jak gorący kartofelek parzył Wisię ten nobelek. Ale zjawił się Rusinek i ma dzisiaj lepszą minę?
Michał Rusinek: No proszę, zaraziła się pani! Choć polecałbym jednak dokładniejsze rymy! A moje nazwisko jest dość rymogenne. Moja siostra twierdzi, że to będzie tak: „Pomylił mu się z cyjankiem kminek, odszedł spokojnie Michał Rusinek”.
- Albo: „Oto jest grób Rusinka, kto chce, niech tutaj klynka”. To dość dziwne pisać epitafia sobie samemu i jeszcze je wydawać. Macie takie cmentarne poczucie humoru.
Michał Rusinek: Ależ nic w tym dziwnego, chociaż znów coś, co kłóci się z romantycznym, bardzo polskim, czyli poważnym traktowaniem i poezji, i śmierci... Ale może lepiej się terapeutycznie pośmiać? Bronisław Maj, poeta, mocno zaangażowany w nasze przedsięwzięcia wydawnicze, uważa nawet, że właśnie epitafium to gatunek z przyszłością! Oto jak Grzegorz Turnau skomentował to, że napisałem mu kilka piosenek na płytę: „Zmarł Rusinek Michał, co dostarczał mi chał. A że chał tych wór miał, został spadek - Turnau”.
- Nieźle się tutaj bawicie.
Michał Rusinek: Żeby móc się bawić słowem, trzeba mieć do niego stosunek poważny, być może poważniejszy niż do świata. Zabawa zaczyna się wtedy, kiedy nie każemy naszym słowom odzwierciedlać rzeczywistości, tylko tworzymy sobie własną, która rządzi się nie prawami logiki czy sensu, ale prawami rymu czy rytmu. To może też być, jak sądzę, niezły trening warsztatu dla kogoś, kto chce zostać poetą. Ale być może jest tak, że literackie, promocyjne życie Krakowa zbytnio eksploatuje formę zabawową. Pamiętam, że żona Czesława Miłosza, Carol, zawsze mówiła, że w Krakowie wszystkie imprezy muszą być „funny”...
- Strasznie tu dużo u Was, w Krakowie, poetów.
Michał Rusinek: Ja mam na ten temat swoją prywatną teorię. Otóż tutaj stosunkowo łatwo zostać poetą, bo tu się dość wyraźnie i specyficznie odczuwa działanie wiatru halnego. No i wtedy ludzie zaczynają robić dziwne rzeczy, na przykład pisać wiersze... A tak bardziej serio mówiąc, Kraków, dzięki swojej zwartej zabudowie i wyrazistemu centrum, jest miejscem bardzo skondensowanym, ruchliwym i pulsującym mocnym rytmem, co może być inspirujące. I zarazem demoralizujące. Krakowski Rynek jest miejscem, na którym nie da się nie spotkać znajomych, którzy nas zaciągną w najlepszym razie na kawę. Jak się nie jest asertywnym, to w ogóle nie można tutaj pracować. A w każdym razie trudno być prozaikiem, który potrzebuje więcej czasu niż poeta. No i trudno jest zajmować się pracą naukową, bo zwykle droga z jednej biblioteki do drugiej przechodzi przez Rynek...
- Kiedy pracujecie?
Michał Rusinek: Pracować jeździ się do Warszawy! Ja pisałem doktorat w Warszawie i w Londynie... Ale Kraków przyciąga przede wszystkim poetów. Czesław Miłosz postanowił tu zamieszkać, bo Kraków najbardziej przypominał mu przedwojenne Wilno. Ryszard Krynicki przyjechał tu z Poznania, Ewa Lipska - z Wiednia, nawet litewski poeta Tomas Venclova kupił tu mieszkanie.
- Ile miał Pan lat, kiedy przeczytał pierwszy wiersz Szymborskiej?
Michał Rusinek: Pewnie kilkanaście. Ale ja w ogóle nie zajmuję się poezją w sensie profesjonalnym! Nie piszę o niej i staram się nie mówić. I wydaje mi się, że dlatego też przez te już prawie 10 lat jakoś funkcjonuję jako sekretarz pani Szymborskiej, bo nie buduję kariery naukowej na tym, że mam do niej dostęp. Dwie pieczenie na jednym ogniu nigdy nie wychodzą najlepiej.
- Żadnego nagrywania rozmów, przechwytywania rękopisów?
Michał Rusinek: Raz w czasie przeprowadzki znalazłem za szafą rękopis wiersza, a rękopisy wierszy pani Szymborskiej są sporą rzadkością, i uczciwie powiedziałem, że nie oddam. A tak umowa jest twarda - nie komentuję twórczości mojej Szefowej.
- Ale się Pan z nią przyjaźni.
Michał Rusinek: Mam nadzieję, że można to tak nazwać. W każdym razie nie pełnię wyłącznie funkcji administracyjnych. Bywamy z żoną zapraszani do pani Szymborskiej na przyjęcia.
- To są te słynne kolacyjki, podczas których Miłoszowi serwowała kaszę gryczaną i zrazy zawijane, a potem były losowania?
Michał Rusinek: Tak. Miłosz na jednej z nich wylosował kropidło, co było o tyle zabawne, że niedługo wcześniej opublikował „Traktat teologiczny”. Sam przyniósł mojej Szefowej maciupeńką komódkę z szufladkami na zapałki. Pani Sz. lubi szuflady. Ma ich w domu 96.
- A Pan co wylosował ostatnio?
Michał Rusinek: Sennik babiloński. Wstrząsająca lektura. Najczęściej wróżył mi, że się przeprowadzę do dużego miasta. Nie chcę się przeprowadzać.
- Szymborska wspomina czasem swoje początki? Jak to było być poetą za PRL-u?
Michał Rusinek: Czasami tak, ale zawsze w trybie anegdotycznym, bez kombatanctwa czy patosu. A większość tych anegdotek oparta jest na zderzeniu normalnego języka i ówczesnej nowomowy. Ostatnio wspominała, jak w stanie wojennym znany nam skądinąd Maciej Giertych wysłał listy do pisarzy i intelektualistów z apelem o poparcie dla generała Jaruzelskiego. Odpisała odmownie w oficjalnym, biurokratycznym tonie, ale podpisała się: „Z politowaniem, Wisława Szymborska”. Pewnie jako spadek po tamtych czasach została jej głęboka niechęć do języka oficjalnego. Dla mnie to też jest trudność i wyzwanie. Bo piszę często do urzędów i nie mogę użyć tak zupełnie sztywnego języka, bo wiem, że ona by się pod tym nie podpisała. Muszę jakoś wypośrodkować.
- Szymborska nie podpisuje już listów: „Całuję po nóżkach ustami mojego sekretarza”?
Michał Rusinek: Oj, to był tylko taki drastyczny pomysł, nigdy na szczęście nie wcielony w życie. Do tej pory na samo wspomnienie dreszcz mnie przechodzi. Pamiętam, jak na samym początku współpracy przyszedłem do niej spóźniony i tłumaczę się, że leciałem w te pędy. A ona na to: „Latanie niech pan sobie zostawi na wieczność, a tutaj niech pan chodzi”.
- Takie żarty, jaka poezja?
Michał Rusinek: Można, wsłuchując się w te słowne żarty, wyczuć szczególne podejście do języka. To jest fascynujące. Literatura i język potoczny to nie dwa całkiem odmienne tryby mówienia. One się zawsze przenikają.
- Dlatego w czasie wspólnej wyprawy do Wilna, w czasie postoju, Miłosz widział dęby, a Szymborska powykrzywianą, karłowatą sosenkę?
Michał Rusinek: Coś w tym jest, że sposób patrzenia na świat znajduje odzwierciedlenie w poezji. Pani Szymborska jest, by tak rzec, krótkowidzem. W sensie dosłownym i metaforycznym. To znaczy koncentruje uwagę na szczególe. Także w poezji. W szczególe widzi zalążek czegoś uniwersalnego. Profesor Stanisław Balbus ułożył jej kiedyś taki wierszyk: „Szymborska/ specjalistka od listka./ A teraz - noblistka!” Z nią się dość męcząco chodzi po muzeach. Po obejrzeniu kilku obrazów mówi, że ma już dość i zatrzymuje się przed jednym, gdzie interesuje ją jakiś szczególik. I tyle. Nie lubi oglądać odwiedzanych miast z góry, natomiast jakiś szczegół architektoniczny może długo kontemplować.
- Ale raczej nie lubi podróży.
Michał Rusinek: Oj, nie. Ale sporą część mojej korespondencji stanowi odmawianie na zaproszenia z różnych stron świata. A w jej podróżach ważniejsi są ludzie niż miejsca. Na przykład jakiś czas temu pojechała na zaproszenie nieżyjącego już Antoniego Marianowicza do Konstancina, do Domu Pracy Twórczej. Po powrocie pytam, czy nikt jej nie zakłócał spokoju, nie nękał o autografy itp. Na co ona: „Wie pan, że nie. Tam, w tym Konstancinie, to siedzą takie równolatki Tuwima. One się z małolatami nie zadają”.
- Do kompetencji sekretarza należało też znalezienie nowego mieszkania dla Noblistki. Było równie trudne, jak szukanie butów dla poetki?
Michał Rusinek: To było dość komiczne. Pośrednicy stawali na głowie, żeby coś znaleźć. Pewnego dnia otwiera nam drzwi właścicielka i na widok mojej pracodawczyni mówi: „O Boże, a ja właśnie panią czytam!” Oglądaliśmy też jakieś mieszkanie naprzeciwko Miłosza. Szymborska najpierw się ucieszyła, a potem dopadły ją wątpliwości: „Jakoś tak bym się dziwnie czuła, spotykając go codziennie w sklepie”.
- Jak wygląda jej mieszkanie?
Michał Rusinek: To jest zwykłe mieszkanie w bloku na pierwszym piętrze, ale jest dość nowocześnie urządzone. Miała dekoratorów, którzy specjalnie dla niej projektowali bardzo nowoczesne, funkcjonalne meble. Wie pani, niektórzy pytają mnie: „Jak się miewa starsza pani?” i ja w pierwszej chwili naprawdę nie wiem, o kogo chodzi. To jest bardzo nowoczesna osoba.
- Jaki jest język codzienny poetki? Pojawiają się w nim też, jakby to powiedzieć... wulgaryzmy?
Michał Rusinek: Nie, nigdy.
- Nawet jak sobie przytrzaśnie palec szufladą?
Michał Rusinek: To prawdziwa dama. Proszę spojrzeć na jej limeryki. Czasami będą leciutko perwersyjne, ale nigdy nie będą wulgarne. Powierzchnia będzie zawsze elegancka.
- Długo się Pan zastanawiał nad przyjęciem posady Jej sekretarza?
Michał Rusinek: Nie. Panią Szymborską poznałem jakieś pół roku przed Noblem. Założyliśmy wtedy z przyjaciółmi Lożę admiratorów Teresy Walas - przyjaciółki Szymborskiej, a wówczas promotorki mojej pracy magisterskiej. Żeby się do niej dostać, należało ułożyć admiracyjny limeryk ku czci pani profesor. Jedną z pierwszych osób przyjętych do Loży była pani Szymborska. A potem po Krakowie zaczęły krążyć plotki, że to masoneria odżywa. Jako przedstawiciele Loży, zaraz jak Szymborska dostała Nobla, napisaliśmy list delikatnie sugerujący, że dostała tę nagrodę za swoje limeryki.
- Ujął ją Pan także tym, że przeciął kabel telefoniczny, kiedy po Noblu telefony w jej mieszkaniu się urywały. Ale jednak nogi musiały się Panu trząść, gdy po raz pierwszy Pan do niej szedł.
Michał Rusinek: No, trochę tak, oczywiście. Ale szybko mnie zaakceptowała. Wydaje mi się, że to w dużej mierze była kwestia języka i poczucia humoru. Gdybym leżał przed nią plackiem i mówił: „Matko Poezji Polskiej” lub „Królowo Poezji”, to mogłoby być inaczej. A propos, mam tajny plik w komputerze zatytułowany „Świry”. Zbieram tam różne takie perełki. Na przykład ktoś wyzywał Szymborską na pojedynek na wiersze. Dzwonił też raz do mnie Jezus Chrystus, mówiący ze wschodniosłowiańskim akcentem. Wiele osób po Noblu prosiło też o wsparcie finansowe. „Upadli” biznesmeni czaili się za rogiem i nagabywali o pożyczkę. A listowne prośby o pieniądze są do tej pory nieomal zawsze pisane na papierze w kratkę...
- A czy Pana zmienił Nobel Pana Szefowej?
Michał Rusinek: Na pewno. To jednak już 10 lat życia. Na pewno zmieniło to mój język i moje podejście do języka. Ośmieliło mnie do zabaw literackich, na przykład układania limeryków. Zachęciło mnie do tłumaczenia wierszyków dla dzieci. No a poza tym musiałem też nauczyć się jakichś podstaw dyplomacji, to znaczy funkcjonowania w przestrzeni pomiędzy panią Szymborską a na przykład wyższymi urzędnikami państwowymi. Zdarzyło mi się funkcjonować tak w sensie dosłownym, kiedy na przyjęciu wydanym przez prezydenta Litwy na cześć Güntera Grassa, Miłosza i Szymborskiej niespodziewanie zostałem posadzony przy stole obok prezydenta i musiałem tłumaczyć rozmowę między nim i Szymborską. Do tłumaczenia na żywo nie nadaję się absolutnie, więc dla dodania sobie odwagi wypiłem duszkiem stojące przede mną wino. Po chwili nachyliła się do mnie profesjonalna tłumaczka z niemieckiego i powiedziała: „Niech pan tego nie robi, bo za dziesięć minut zacznie panu brakować słów”. To była prawda, ale na szczęście nalano mi kolejny kieliszek...
Takie sytuacje zdarzają mi się na szczęście bardzo rzadko, w przeciwnym razie prędko zostałbym alkoholikiem.
- Do obowiązków sekretarza należy jeszcze bycie szoferem.
Michał Rusinek: Jeździmy do hipermarketów zwanych przez Poetkę dużymi sklepami. Ona, jako dziecko PRL-u, bardzo je lubi. No i czuje się w nich bezpieczna: tam ludzie jej nie rozpoznają, bo patrzą na półki. Zawsze kupowaliśmy wino, bekon, oliwki i wisienki kandyzowane do koktajli na przyjęcia. Teraz do tej listy dołączył Mega Kubełek z KFC. Kupujemy go i wkładamy do bagażnika. Potem przez jakiś czas muszę jeździć z otwartymi oknami, żeby pozbyć się tego, nazwijmy to eufemistycznie, zapachu. Na szczęście takie zakupy zdarzają się rzadko. Pani Szymborska ma bowiem zwyczaj zawartość Mega Kubełków zamrażać, a potem sukcesywnie sobie odsmażać... Drastyczne, prawda?
- Gotujecie razem?
Michał Rusinek: O, nie! Po pierwsze, ja w ogóle nie potrafię gotować, a po drugie, moja Szefowa zawsze sama gotuje. Lubi urządzać przyjęcia, kolacyjki. Robi świetne zrazy. Czasami zamawia jedzenie w zaprzyjaźnionej restauracji. Przez jakiś czas na stole lądowała pizza z Pizza Hut, w kartoniku, robiąc duże wrażenie na gościach. Wino za to jest zawsze świetne.
- Czym wytłumaczyć tę słabość Szymborskiej do popkultury?
Michał Rusinek: To zależy, w jakim sensie. Zawsze lubiła kicz, także ten przedwojenny. Ma sporą kolekcję pocztówek z czasów międzywojnia. Lubi kryminały, seriale itp. Ale nie, by tak rzec, zamiast, ale oprócz kultury wyższej. Z odpowiedniej perspektywy, z pewnego dystansu, popkultura może być przecież fascynująca. Na przykład napięcie między wysoką a niską jest niespożytym źródłem absurdu... Lubi telewizję. Kiedyś byłem z nią umówiony, a ona nie otwierała, więc zaniepokojony zadzwoniłem do niej z komórki. W końcu otworzyła i z rozbrajającym uśmiechem powiedziała: „Nie słyszałam, że pan dzwoni, bo oglądałam niemy film”.
- A małpy. O co w tym chodzi?
Michał Rusinek: O, to całkiem poważna sprawa. To naukowa fascynacja. Czyta dużo o małpach. Chciałaby kiedyś poznać Jane Goodall. Kiedyś, na jakimś przyjęciu, przerwała burzliwą dyskusję polityczną, mówiąc, że nikt nie wspomniał o najważniejszej wiadomości, którą niedawno podała prasa - że zrekonstruowano genotyp małpy.
- Czy Pani Sz. tańczy?
Michał Rusinek: Nie.
- A muzyka, której słucha?
Michał Rusinek: Słucha, a w zasadzie słuchała jazzu. Napisała kiedyś felieton o głosie Elli Fitzgerald.
- Chodzicie razem do kina?
Michał Rusinek: Była zachwycona Imaxem, czyli trójwymiarowym obrazem. Byliśmy na jakimś filmie o podwodnym świecie. Potem, po filmie, odmówiła konsumpcji ryb w restauracji...
- Dużo milczy?
Michał Rusinek: Prawie całe życie mieszkała sama. Konieczność konwersowania z bliźnimi jest dla niej na dłuższą metę męcząca. Co nie znaczy, że nie jest towarzyska.
- Po co poezja?
Michał Rusinek: Och, ale pytanie z grubej rury! Chodzi pewnie o to, żeby lepiej rozumieć siebie, świat. Ale i żeby czegoś doznać.
- A może to jest nikomu niepotrzebne? Nie ma Pan poczucia, że służy czemuś niepotrzebnemu?
Michał Rusinek: Tak. Ale to jest zdrowe poczucie. Jeżeli dobrze rozumiem, chodzi pani o to, że służę artystce, czyli pośrednio sztuce. Sztuka, moim zdaniem, nie musi być do niczego potrzebna. Nie jest artykułem.
- Co czyta Szymborska?
Michał Rusinek: Wraca do starych lektur. Często Manna. Zawsze o nim mówi: „Drogi pan Tomasz”. Bardzo ceni Leśmiana. Ostatnio przygotowuje do druku wybór wierszy Artura Międzyrzeckiego i sporo o nim mówi.
- Czy po tych dziesięciu latach mija fascynacja Panią Sz.? To już teraz dla Pana zwykła praca?
Michał Rusinek: Ależ skąd! Ja w ogóle z trudem myślę o tym jako o pracy. Pracuję na uniwersytecie, czasem jako tłumacz. A do Szymborskiej przychodzę na spotkania, przy okazji których odwalamy papierkową robotę, ale też zawsze coś ciekawego się wydarza.
- Jaka jest jako kobieta?
Michał Rusinek: Jest damą w każdym calu. Dlatego na przykład może się umawiać na coś i odmawiać w ostatniej chwili, co stanowi dla jej sekretarza dość szczególne wyzwanie.
- Lubi fatałaszki, kosmetyki - cały ten kobiecy kosmos?
Michał Rusinek: Z ulgą porozdawała wszystkie noblowskie kreacje.
- Czy zaobserwował Pan, jak powstaje wiersz?
Michał Rusinek: Nie. Ale wiem, że Szymborska czasami pisze od końca, jak powiedziała w jednym z wywiadów, „wspina się do wiersza”. Najlepiej się jej pisuje, gdy jest w Zakopanem lub w Lubomierzu.
- Miewa brak weny?
Michał Rusinek: Nie rozmawiamy o tym. Ona się nie zwierza. Wiem, że potrzebuje dużo spokoju. Dużo czasu przed i świadomość, że będzie miała dużo czasu po napisaniu wiersza. Jeśli ma trudną rozmowę w poniedziałek, to do piątku nie będzie się mogła skupić. Dziennikarze i niektórzy znajomi tego nie rozumieją.
- Cena, jaką płaci za bycie poetką?
Michał Rusinek: Uważa, że poeta powinien być sam. Że twórczość zawsze będzie kosztem rodziny. Albo rodzina kosztem poezji. Jest w tym coś dramatycznego, prawda?
- Patrzy na Pana rodzinę. Myśli Pan, że żałuje, że jest sama?
Michał Rusinek: Nie, nie należy myśleć o niej w tych kategoriach. Wie pani, ja mam nieustannie wrażenie, że ona jest ode mnie młodsza. To znaczy wciąż potrafi się po dziecięcemu dziwić światu - ma zresztą bardzo młode oczy, zauważyła pani? No i twierdzi, że właśnie z takiego zdziwienia bierze się poezja...
- Pokłóciliście się kiedyś?
Michał Rusinek: Byłem czasami wściekły, jak coś się zmieniało w ostatniej chwili, ale to wynik mojego charakteru. Potrafi być morderczo szczera. Wywiad, jakiego udzieliłem jako współautor podręcznika do retoryki, skomentowała: „No, czytałam, czytałam. Nudne. Już wolę, jak pan mówi o mnie”.
- „Orka na ugorze”, „szuranie papierami”, „zrobiliśmy kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty”. To są pana własne określenia pana pracy.
Michał Rusinek: Tak, bo papierkowa robota taka jest... Ale czasami muszę zdobyć ogrodowego krasnala i zakraść się do ogrodu jej przyjaciół, żeby go wstawić. Albo pomóc przykleić maleńką wyspę na Pacyfiku na globusie, który stał w hotelu, w którym mieszkaliśmy w czasie targów książki w Niemczech. To są dopiero zadania! Ale więcej nic pani nie powiem, bo przecież sekretarz to ten, który potrafi niektóre rzeczy zachować w sekrecie.
Rozmawiała Anna Kaplińska-Struss/ Viva!