Artur Barciś: Życie uczy optymizmu

Artur Barciś fot. Medium
W „Tańcu z Gwiazdami” nie zdobył popularności, bo... ma ją od wielu lat. Bardziej niż sławę ceni to, że ma ciepły dom i kochającą żonę. Tylko nam Artur Barciś zdradza swój przepis na miłość i podpowiada, jak osiągnąć sukces mimo kompleksów.
/ 13.05.2010 10:51
Artur Barciś fot. Medium
Dorośli pokochali Artura Barcisia za kreacje w serialach komediowych, dzieci – za „Okienko Pankracego”. Zagrał w prawie stu filmach i choć były to zwykle role drugoplanowe (ale za to charakterystyczne!), dały mu wielką popularność. Kiedy się z nim spotykam, widzę urodzonego optymistę. Człowieka, który miał w życiu ciężko, ale nigdy nie narzekał. Uśmiechnięty, szczęśliwy, docenia to, co ma. A ma wiele: wspaniałego syna, kochającą żonę i tysiące fanów, którzy co niedziela głosują na niego w „Tańcu z Gwiazdami”.

– Słyszałam, że jest Pan najambitniejszym wśród tancerzy…
Artuś Bartiś:
Może dlatego, że najtrudniej mi to wszystko przychodzi. Nie jestem już przecież dwudziestolatkiem, mam swoje lata. Ale uskarżał się nie będę. Widziały gały, co brały.

– I tak długo Pan się opierał… Producenci zgłaszali się do Pana przed każdą edycją.
Artuś Bartiś:
Na początku po prostu nie miałem czasu, no i czułem się trochę za stary. Ale teraz właśnie to zdecydowało, że się w końcu zgodziłem. Pomyślałem: jak nie teraz, to kiedy? Z każdym dniem będę przecież starszy, a taniec to też pewna mobilizacja dla ciała. Będę musiał powalczyć o kondycję. Przeważyło poczucie, że taniec wymusi na mnie to, co sobie obiecywałem wielokrotnie. No i efekty były widoczne bardzo szybko. Zniknął mi brzuszek, który był konsekwencją mojego zamiłowania do piwa. Czuję się lepiej, nie dostaję zadyszki, kiedy biegnę po schodach.

– Podobno to żona namówiła Pana do wzięcia udziału w programie?
Artuś Bartiś:
Właściwie tak. Zaskoczyła mnie tym, bo wiedziała, że nie chciałem brać udziału w takich wyścigach, choć podziwiałem moich kolegów, którzy szaleli na parkiecie w poprzednich edycjach. Kibicowałem im, ale w duchu cieszyłem się, że sam nie muszę tego robić.

– Dlaczego? Z lęku przed ośmieszeniem się?
Artuś Bartiś:
Pewnie tak. Teraz nadal odczuwam ten lęk. Kiedy zobaczyłem choreografię do samby, załamałem się. Wydawało mi się, że tego nie wykonam, że nie dam rady. Dość wysoko postawiliśmy sobie z Pauliną poprzeczkę i zawisło nade mną widmo kompromitacji.

– Nie mógł Pan po prostu trochę obniżyć tej poprzeczki?
Artuś Bartiś:
Już było za późno, nauczyłem się części choreografii. Poza tym kiedy usłyszałem od technicznych jurorów, że więcej nadrabiam aktorstwem, niż tańczę, pomyślałem: Ej, to niesprawiedliwe. Przecież to właśnie tańca uczyłem się z całej siły!

– Widzę, że poważnie Pan podszedł do swojego udziału w tym show.
Artuś Bartiś:
Tak, (śmiech) ale nie dlatego, że chcę wygrać ten program. To nie jest dla mnie ważne. Bardziej chciałem sprawdzić, na ile potrafię sprostać zadaniu. Ciężko pracować, a potem pokazać sobie i widzom efekty. Tym bardziej że „TzG” ogląda pięć milionów ludzi i każdy ocenia mnie w dziedzinie, w której nie jestem mistrzem.

Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>


– Właśnie, pięć milionów widzów. Dotąd był Pan znanym aktorem, teraz... celebrytą. Widzi Pan różnicę?
Artuś Bartiś:
Tylko taką, że „Party” chce ze mną zrobić wywiad (śmiech). „TzG” daje popularność, ale ona jest chwilowa. Prawdziwego szacunku widzów nie da się tu zdobyć, bo na to trzeba pracować latami. Program się skończy, a ja wrócę do teatru. I będę musiał rzetelną pracą zasłużyć na szacunek widzów.

– W teatrze czuje się Pan bezpieczniej? Nie ma aż takiej tremy?
Artuś Bartiś:
Jest, ale inna. Można tygodniami uczyć się roli, a i tak pojawia się strach, że coś pójdzie nie tak. Mam taki przerażający sen, który czasem wraca. Jestem w teatrze, za kulisami. Zaraz mam wyjść na scenę, a ja nie wiem ani w jakim teatrze jestem, ani w jakiej sztuce gram. Wypychają mnie na scenę, publiczność czeka, a ja umieram ze strachu. Budzę się z krzykiem albo żona mnie budzi, pytając, co się dzieje.

– Taniec też się Panu śni?
Artuś Bartiś:
Nie, ale czasem zasypiam z tańcem przed oczami, bo powtarzam sobie jakieś układy taneczne. Sam z siebie się śmieję. Nie przejmuję się przyszłością. Co tam, będzie jak będzie!

– Pan jest niezwykłym optymistą. To rodzice zarazili Pana takim pozytywnym podejściem do życia?
Artuś Bartiś:
Rodzice nie mieli czasu, by mnie czymkolwiek zarażać, bo dużo pracowali. Jak nie byli w pracy, to byli w polu. Nie cierpiałem tego pola, bo musiałem pasać krowy. Potem zauważyłem, że w sumie nie jest źle, bo mogę przy tym czytać książki. Czytałem godzinami, a krowy w tym czasie wchodziły na łąkę sąsiada. A optymizmu nauczyło mnie życie, świadomość własnej ułomności i kompleksy.

– Kompleksy?
Artuś Bartiś:
Tak. Kompleksy wykształciły we mnie pokorę i trzeźwy ogląd świata. Kiedy człowiek tak długo buduje swoje poczucie wartości, nie ulega łatwo blichtrowi. A ja przez całe życie naprawdę ciężko pracowałem na swoją pozycję. Wszystko musiałem wytuptać. Przyjechałem po szkole w Łodzi do Warszawy, nie znając tu nikogo. Nie byłem niczyim pupilem. Musiałem sobie radzić sam. Zawsze też miałem świadomość swoich warunków. Nie byłem amantem i wiedziałem, że nikt mi tu głównej roli nie da.

– Dlaczego mimo niełatwego startu udało się Panu osiągnąć sukces?
Artuś Bartiś:
Miałem cel. Jako dziecko zorientowałem się, że nawet jeśli na co dzień upokarzano mnie, potrącano, koledzy śmiali się, że najgorzej gram w piłkę, to jednak jest taka przestrzeń, gdzie jestem najlepszy. To była scena. W mojej podstawówce była taka prawdziwa, z kurtyną. Wchodziłem na nią i już nie byłem nieważny. Zostałem solistą w chórze, śpiewałem największe przeboje, na moment zamieniałem się w Jerzego Połomskiego, wykonując jego „Cała sala śpiewa z nami”. Już nie byłem nikim.

– Rodzice popierali Pana decyzję o zostaniu aktorem?
Artuś Bartiś:
Mój ojciec był niespełnionym aktorem. Miał talent. Wychował się w bardzo biednej rodzinie pod Częstochową. Nie miał szans, by zostać zawodowym aktorem, założył jednak amatorski teatr w pobliskiej wsi, gdzie był dom kultury. Reżyserował sztuki, grał w nich. Ale kiedy się dowiedział, kim chcę zostać, bał się, że mi się nie uda.


– Jak dziś rodzina, mama, brat, patrzą na Pana karierę? Są dumni?
Artuś Bartiś:
Bardzo. Mama niezwykle przeżywa „Taniec z Gwiazdami”. Dopiero teraz widzi ten ogromny wysiłek, bo gdy widziała mnie w teatrze czy w serialu, mówiła: „Eee, nie narobisz się, synu, tobie to wszystko łatwo przychodzi”.

– Ponoć kocha Pan gadżety?
Artuś Bartiś:
Tak. Nie mam niezwykłych potrzeb, ale kiedy pojawia się jakaś nowinka techniczna, to od razu błyszczą mi się oczy. Jestem fanem iPhona, już przymierzam się do iPada. To samo mam z autami. Wreszcie mogłem sobie kupić wymarzony samochód Volvo XC60. Za każdym razem, gdy do niego wsiadam, czuję się szczęśliwszy! Syn się ze mnie śmieje, uważa, że daję się wkręcić reklamom.

– Jest inny niż Pan?
Artuś Bartiś:
Jest racjonalny, ułożony, oszczędny. Ale nie jest moim przeciwieństwem. Ma po mnie kreatywność, lubi iść pod prąd, zamieszać, jest odważny. Po żonie odziedziczył to, że jest zorganizowany i uporządkowany.

– Jak był wychowywany?
Artuś Bartiś:
Była zasada: najpierw obowiązki, potem przyjemności. Czasem było ciężko, bo dzieci z natury są leniwe, ale kiedy widział, że mam dużo tekstu do nauczenia się i zamiast oglądać ważny mecz, idę do swojego pokoju uczyć się roli, to skutkowało. On widział, że tylko trudna droga przynosi trwały sukces. Wie, że świat dzieli się na tych, którym się chce, i tych, którym się nie chce. I tylko ci pierwsi posuwają świat do przodu. Dziś Franek jest dorosły i jestem o niego spokojny. Da sobie radę.

– Podobno Pańskie małżeństwo oparte jest na partnerstwie?
Artuś Bartiś:
U nas nie ma podziału na męskie i niemęskie. Ja na przykład rządzę w kuchni, a żona prowadzi domowe finanse. Zajmuje się PIT-ami, opłatami. Kiedy urodził się Franek, zajmowaliśmy się nim oboje, przewijał ten, kto był akurat wolny. Dobrze nam ze sobą od lat, rzadko się kłócimy. Problemy zbliżają nas do siebie, nie dzielą.

– A jak Pan okazuje żonie miłość?
Artuś Bartiś:
Cha, cha, całym życiem. Po tylu latach ostentacja jest śmieszna, ale czujemy, że się kochamy. Gdy wracam padnięty po treningu do „TzG” koło północy, a ona czeka na mnie, choć mogłaby od dwóch godzin spać, to wiem, że to miłość. Nie musi tego robić, ale czeka tylko po to, by mnie przytulić. Daję też żonie kwiaty, choć ona śmieje się, że jestem estetą i kupuję je dla... domu. Ale wie, że robię to z myślą o niej.                     

Agnieszka Prokopowicz / Party

Redakcja poleca

REKLAMA