Beata Barciś: Chodzi o ilość lat czy kilogramów?
– A kto zgadnie?
Artur Barciś: W moim przypadku tak! Ilość pracy nad tekstem przechodzi w jakość widoczną na próbie. Bardzo źle się czuję, wręcz nie umiem grać, nie znając tekstu na pamięć.
– Pani Beato, a Pani?
B. B.: Artur jakoś mało romantycznie, tylko o pracy. Mnie się pani pytanie kojarzy z ilością lat spędzonych razem. Jak było kiedyś i jak jest teraz. Prawda?
A. B.: Mnie się pytasz?
B. B.: Ciebie! Przecież ciągle mi przypominasz, ile to już lat spędziliśmy razem.
A. B.: 7 czerwca 2006 roku minie 20 lat naszego małżeństwa.
B. B.: Naprawdę? Przyznam szczerze – nie liczę, nie pamiętam.
A. B.: Poznaliśmy się i zakochaliśmy trzy lata wcześniej, zanim wzięliśmy ślub. Tak jakoś wyszło, że musieliśmy poczekać.
– Byliście za młodzi?
A. B.: Ależ skąd! Byliśmy w odpowiednim wieku.
B. B.: Przepraszam. Ja byłam bardzo młoda, to ty byłeś dojrzałym mężczyzną. I tak już pozostanie.
– Wiedziona kobiecą intuicją pani Beata wiedziała od razu, o co chodzi z ilością przechodzącą w jakość. Jak to się zmienia z upływem czasu?
B. B.: Z latami wybranego mężczyznę kocha się ani więcej, ani mniej, ale na pewno inaczej.
– Czyli jak?
B. B.: Gdy młodzieńcza fascynacja przechodzi w codzienność, zaczyna się lubić, a nawet kochać jego wady, lub przynajmniej się do nich człowiek przyzwyczaja.
A. B.: Z kim będzie ci tak źle jak ze mną?
– Dobrodziejstwo inwentarza?
B. B.: Szeroko rozumiane. Fascynacja człowiekiem pozostaje, ale przestaje się zwracać uwagę na detale, na wygląd, na to, że koniecznie musi mieć dwa metry wzrostu i być ognistym, przystojnym brunetem... I zauważa, że normalnie te wady denerwowałyby strasznie u osoby obcej albo obojętnej, ale nie u niego!
– Poproszę o spis tych wad.
A. B.: Hamuj, Beba, hamuj.
B. B.: A to, że przychodzisz i natychmiast zmieniasz mi program telewizyjny na byle jaką stację sportową, nie pytając nawet, czy możesz?
– Och, jaka to straszna wada!
A. B.: Nieprawda, że nie pytam! Uprzedzam, że jak dziś przyjdę z teatru, to będę oglądał Ligę Mistrzów. Więc chcę oglądać. I nie wiem, dlaczego moja żona ostatnio ogląda jakieś programy polityczne i złości się jeszcze na dodatek. Pytam wtedy: „To po co to oglądasz, jak się denerwujesz niepotrzebnie?”. Ale jestem tolerancyjny i jak coś naprawdę ważnego się dzieje, mogę zrezygnować z oglądania.
– Słowem – u Was jak u wszystkich: kto ma pilota, ten ma władzę.
B. B.: On mi tego pilota wyrywa z ręki, chciałabym nadmienić.
– No to największą wadę mamy z głowy.
B. B.: On ma jeszcze duuuuuużo wad.
– Jak mężczyzna, który umie szyć, sprzątać i gotować, może mieć wady? Toż to prawdziwy skarb.
B. B.: Właśnie dlatego! Umie wszystko i na wszystkim się zna i to jest ta największa wada.
A. B.: Nieprawda, nie wiem, dlaczego samochód jeździ.
B. B.: Ale znasz się na markach, doradziłeś mi wybór mojego. To straszna wada. To facet się zna na wszystkim i wtrąca się nawet do gotowania ziemniaków, mycia okien, przyszywania guzika.
A. B.: Ale bywa czasem wygodne, ukochana żono?
B. B.: Wymyśliłam sobie, że jak się wtrąca, to ja się nie biorę do szycia. Jak się lepiej zna na gotowaniu, niech gotuje.
A. B.: Wtrącam się tylko wtedy, gdy coś robisz źle.
B. B.: Co ja robię źle?
A. B.: Na przykład gotujesz kartofle bez soli.
– Nadmiar soli jest groźny dla zdrowia, przepraszam, że się wtrącę.
A. B.: Jak nadmiar mąki, cukru, wódki, coca-coli i wszystkiego. Życie w ogóle jest bardzo niezdrowe.
– Najnowsza tendencja każe ograniczać spożycie soli.
A. B.: A wie pani, gdzie ja mam te tendencje? Lubię kartofle smaczne, a nasz syn uwielbia purée z masłem zrobione przez tatusia.
– Przecież sól można dodać na końcu, co za problem.
A. B.: Nieprawda, kartofle nigdy nie będą tak smaczne. Jak się posoli na samym końcu, trudno utrafić z ilością, na dodatek z reguły się niedokładnie wymiesza. A jak się doda sól do wody, ma się pewność, że ziemniaki sobie pobiorą jej tyle, ile powinny.
– Poddaję się. Zaczynam rozumieć Pańską żonę. To prawda, że lubi Pan kuchnię orientalną i dopiero w niej to jest Pan orzeł?
A. B.: Teraz to już się tak rozrzuciłem asortymentowo, że każdą kuchnię lubię, a najbardziej swoją własną. Uwielbiam rosół z krojonym makaronem i uważam, że gotuję bardzo dobry rosół, ale najbardziej lubię wymyślać nowe potrawy, na bazie różnych kuchni świata. Ale rzeczywiście, najbardziej lubię chińszczyznę.
– Wszystko się Panu udaje?
A. B.: Prawie wszystko. Bo to nie są eksperymenty, a lata doświadczeń. Eksperyment owszem, może się czasem nie udać, ale jakoś nie pamiętam, kiedy coś mi się w kuchni nie udało.
B. B.: Przesadzasz odrobinkę, kochanie…
A. B.: Mówię o praktyce kulinarnej dnia codziennego, a nie o tych… drobiazgach, kiedy coś się tam kiedyś przypaliło.
Za to Beba – wszyscy przyjaciele tak mówią na moją żonę, ja też – w kuchni wyspecjalizowała się w tym, za co ja się w ogóle nie biorę. Robi fantastyczne pasztety i pieczenie – rybne, mięsne, z różnymi cudami w środku.
– Dużo mielenia i mieszania?
A. B.: Oj, dużo. Nawet nie śmiałbym się do tego dotykać. W drugi dzień obu świąt mamy zawsze w naszym domu fantastyczną imprezę – zlot przyjaciół, którzy ostrzą kubki smakowe na pasztety mojej żony.
– Jak się Państwo poznaliście?
B. B.: Pierwszy raz w życiu wyjechałam na plan filmowy. Od razu poznałam swojego przyszłego męża i nawet się nie zdążyłam wyszaleć. Pierwsza praca, pierwszy plan, pierwszy mąż.
A. B.: I ostatni, kochanie, ostatni...
– Pani Beata jest rodowitą warszawianką, Pan pochodzi z Kokawy pod Częstochową. Czym jeszcze różnią się Wasze rodziny?
A. B.: Mam dwóch braci, Beba nie ma rodzeństwa.
B. B.: Mam bardzo małą rodzinę, bo wcześniej jej członkowie zginęli w powstaniu. Oboje rodzice pochodzą ze Starego Miasta, dziadek zginął w kampanii wrześniowej. Większość rozrzucona po świecie. Polskie losy… Moje dziecko niewiele ma pociechy z mojej rodziny.
A. B.: Za to mamy wokół siebie wielu przyjaciół, takich sprawdzonych. Jakiś czas temu, gdy spaliśmy, włamano się do naszego domu i ukradziono nam oba samochody. Gdy nasi przyjaciele z okolicy dowiedzieli się, co się stało, wszyscy się zbiegli…
B. B.: …jeden przyniósł kluczyki od swojego samochodu, drugi – kolejne. Wybraliśmy passata sąsiada z naprzeciwka. Sąsiad Piotrek przyniósł nam dwa tysiące w gotówce, bo skradziono nam też karty kredytowe, inny zadeklarował, że za darmo zreperuje drzwi i zamontuje nowe zamki. Pamiętam policjanta spisującego straty, który patrzył na łańcuszek wchodzących i spytał: „To kogo z sąsiadów państwo podejrzewają?”. Artur zadecydował…
A. B.: Chyba tego, co przyniósł kluczyki od najgorszego samochodu. I zaczęliśmy się śmiać. Wkrótce złodzieje zostali złapani, ale my wiemy, że możemy liczyć na naszych sąsiadów. To prawda, że przyjaciół poznaje się w biedzie. Gdyby ktoś się zaczął drzeć w nocy, zleciałoby się pół wsi z widłami.
– I po to przeniósł się Pan ze wsi do Warszawy, żeby zamieszkać w innej wiosce pod lasem?
A. B.: Jakoś ciągnęło mnie do tej Warszawy. W elementarzu Falskiego był rysunek trasy W–Z i kolumny Zygmunta. Zakochałem się w tym widoku. Gdy przyjechałem do Warszawy na wycieczkę i znalazłem się właśnie w tym miejscu, popłakałem się ze szczęścia. A potem jeszcze „tylko” trzeba było zdać maturę, dostać się do szkoły filmowej w Łodzi, a potem dostać etat w teatrze w stolicy.
– Życie aktora jest pełne pokus. Pani Beato, co by Pani zrobiła, gdyby mąż zaczął wracać z teatru coraz później?
B. B.: On? Nieeee… niemożliwe.
A. B.: Właściwie powinna pani to pytanie zadać mojej teściowej. Gdy się w sobie zakochaliśmy, koleżanki mojej przyszłej teściowej zaczęły (jestem pewien, że w dobrej wierze) ostrzegać ją, czym ten związek się skończy. Że aktor wykorzysta, a potem rzuci, że się rozwiedzie, bo wszyscy aktorzy się rozwodzą, że zrobi dziecko, a potem jeszcze drugie, ale już innej. Wszystko to sprawiło, że mama bardzo długo zastanawiała się, czy się zgodzić na nasz ślub, a nam na jej zgodzie bardzo zależało.
– Jakie ma Pan dzisiaj układy z teściową?
A. B.: Ach, jest cudownie. Czasem mi się zdaje, że teściowa kocha mnie bardziej niż swoją córeczkę.
– Założę się, że nie wolno skrytykować zięcia?
B. B.: Ani jednego złego słowa nie mogę na niego powiedzieć przy mamie!
A. B.: A co miałabyś, kochanie, mówić na przykład?
B. B.: Znalazłoby się.
– Jeśli już rozmawiamy o powodach. Była Pani na sztuce „Kura na plecach” z Martą Klubowicz w Teatrze na Woli?
A. B.: Moja żona jest na każdej mojej premierze. A w tym przedstawieniu akurat my się z Martą całujemy.
– Nic Panią nie zakłuło w sercu?
B. B.: Nic. To ich zawód. Ani mi to nie sprawia przykrości, nie ściska w dołku z zazdrości. Nie wiem, może to źle?
A. B.: Jesteś mądrą kobietą, ale przyznam pani, że bywa zazdrosna.
– Jak się to wyraża?
A. B.: Jak mi czasami wzrok poleci za jakąś ładną, szczupłą kobietą, mówi znacząco: „Widziałam” i podnosi brew. No i jest zazdrosna o moje forum internetowe.
– Co fanki wypisują na www.barcis.pl?
A. B.: Różne rzeczy. Wcześniejsze listy: „Jest pan wspaniałym mężczyzną, bardzo mi się pan podoba” zastąpiły inne: „Lubię Pana jako aktora, ale chodzi mi o Pana syna. Mam 15 lat, nazywam się Kasia. Czy mógłby Pan podać adres mailowy Franka?”.
– Mają Państwo odmienne poglądy wychowawcze?
A. B.: Nie. Raczej zgadzamy się co do zasad. Staramy się z nim rozmawiać jak z partnerem, choć ma dopiero 16 lat. Sprawdziło się.
– Ciężki jest los jedynaków.
A. B.: Niestety, bo żona się o niego trzęsie. Ona histeryzuje, ja muszę uspokajać.
B. B.: Za to ty go rozpieszczasz.
A. B.: I kto tu mówi o rozpieszczaniu? Tak, jestem z niego dumny, bo jest fantastycznym facetem.
B. B.: I wciąż lubi nasze towarzystwo.
– Franek ogląda „Miodowe lata”?
B. B.: Zerka od czasu do czasu. „Miodowe lata” to fajny okres w życiu Artura, choć wie, że musi za tę rolę zapłacić brakiem innych. I dla Franka także, bo poznał Czarka Żaka, Maćka Wojtyszkę, który mu bajki opowiadał, jak był mały, Maćka Strzembosza, Wojtka Adamczyka – reżyserów. „Miodowe lata” zaprocentowały przyjaźniami na całe życie nasze i naszego syna.
A. B.: W jednej piosence śpiewam: „Aktor musi grać, by żyć”… Dla mnie „Miodowe lata” to był wspaniały trening aktorski. Reżim i dyscyplina, odpowiedzialność. Teraz łatwiej sobie radzę z trudnymi rolami niż kiedyś.
– Państwu Barcisiom żyje się miodowo?
B. B.: Miodowo, kwiatowo. W naszym domu są zawsze kwiaty, bo Artur ciągle przychodzi z kwiatami, które kupuje albo dostaje.
– A te żółte tulipany w wazonie?
A. B.: Dostałem po spotkaniu z młodzieżą.
– Miła strona zawodu.
A. B.: Próżność jest słodka. Więc miodowo i oby tak dalej. Żeby tylko zdrowie dopisało.
Rozmawiała Liliana Śnieg-Czaplewska
Zdjęcia Krzysztof Dubiel
Stylizacja Jola Czaja
Makijaż Magdalena Jarętowska
Fryzury Kacper Rączkowski
Produkcja sesji Elżbieta Czaja