– Słynna śpiewaczka Grace Bumbry mówi, że mezzosopranistki ze swoją skalą głosu najlepiej pasują do ról „witches or bitches” (czarownic lub jędz). W którą z nich Ty wcielasz się w „Bitwie na głosy”?
Alicja Węgorzewska: Jędzy! Robię się coraz ostrzejsza, bo skończył się już miesiąc miodowy. Wraz z wejściem w ostrzejszy etap rywalizacji emocje rosną. Nie chcę jednak mieszać ludzi z błotem czy wpędzać w kompleksy. Zamiast: „Jesteś kiepski”, szybciej powiem: „Nie naśladuj Seala, bo nim nie jesteś”. Z programu odpadają ci, którzy popełniają błędy. Dlaczego zespół Nataszy Urbańskiej poległ? Bo wybrała złego lidera. Ten 17-latek miał dużo wdzięku, ale nie miał pojęcia o śpiewaniu i poruszaniu się na scenie. Z kolei Michał Wiśniewski zaryzykował – jego zespół zaśpiewał hit Scorpionsów po polsku. Publiczność tego nie kupiła.
– Za to kupiła Ciebie! Czujesz, że jesteś na właściwym miejscu?
Alicja Węgorzewska: Ostatnio byłam w szoku, gdy ktoś zapytał mnie, czy sama wymyślam swoje teksty w programie, czy ktoś mi je pisze. Jestem sobą. Flirtuję z mediami od 11 lat, od chwili nagrania z Grzegorzem Ciechowskim muzyki do „Wiedźmina”. Wystąpiłam na czterech Sylwestrach Polsatu. Śpiewałam z Michałem Wiśniewskim, Januszem Radkiem i Maciejem Miecznikowskim. Zawsze sympatyzowałam z lżejszą muzyką. I nie wstydzę się tego. Pavarotti nie bał się stawać na scenie obok Eltona Johna czy Spice Girls. To służy autopromocji. Co w tym złego?
– Czy występ w serialu „Dom nad rozlewiskiem” to flirt z aktorstwem?
Alicja Węgorzewska: Kiedyś chciałam być aktorką i ta rola zaspokoiła moją próżność. Zagrałam matkę autystycznego dziecka, rozdartą między opieką nad synem a karierą. Nie było to trudne. Bo każda artystka stoi przed takim dylematem. Maria Callas nigdy nie zdecydowała się na dziecko. Zmarła samotnie, po tym jak zwariowała z miłości do Onasisa. Mam takie koleżanki, które budzą się w nocy i myślą: „Czy będę w obsadzie nowej opery? Czy mi się głos kołysze? Czy mam chrypkę?”. Nie mogłabym tak żyć. Od kiedy urodziłam, dziewięć lat temu, dziecko, przetasowałam swoje życie. Nie byłam już wolnym człowiekiem, który w każdej chwili spakuje walizkę i pojedzie śpiewać na drugi koniec świata. Dlatego też jestem wolnym strzelcem.
– Operowi artyści uważają pewnie, że przeszłaś na ciemną stronę mocy.
Alicja Węgorzewska: Ostatnio na promocji książki „Śpiewacy operowi” udowodniłam, że jestem w świetnej formie. Żeby nie było wątpliwości, nie poszłam do jury „Bitwy na głosy”, bo tracę głos. Żyjemy w takich czasach, że wąska specjalizacja nie jest już atutem. Dzisiaj trzeba umieć robić wiele rzeczy. Kilka lat temu założyłam w Warszawie prywatne przedszkole językowo-muzyczne. Szukałam idealnego miejsca dla swojej córki, ale ona nie zdążyła z tego skorzystać, bo poszła już do szkoły. Nie przeszkodziło mi to w karierze muzycznej. Przygotowuję się teraz do światowej prapremiery spektaklu Jerzego Snakowskiego „Diva for rent” w teatrze Polonia. Będą to fragmenty największych ról mezzosopranowych przeplatanych tekstem. Są śpiewacy, którzy nie szczędzą mi złośliwych komentarzy. Ale i tacy, którzy gratulują, mówiąc, że łamię stereotyp śpiewaczki operowej – kwadratowej primadonny, która nie mówi ludzkim głosem.
Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>
– Skoro o tym wspomniałaś... Dlaczego śpiewaczki nie liczą kalorii?
Alicja Węgorzewska: Te czasy już się skończyły. Teraz śpiewaczki mają nawet wpisane w kontrakt, że muszą schudnąć, jeśli rola tego wymaga. Kiedyś zapytałam Plácida Dominga, czy to prawda, że jeśli będę grubsza, to będę miała większą moc w głosie. On uśmiechnął się i powiedział: „Po tym, jak przytyłem, skraca mi się oddech i dostaję zadyszki”.
– Kto odkrył Twój talent muzyczny?
Alicja Węgorzewska: Miałam cztery lata, kiedy moja matka chrzestna kupiła swojej córce pianino. Oszalałam na jego punkcie. Od tej chwili już nic innego dla mnie nie istniało. Ani zabawki, ani skakanie w gumę na podwórku. Bębniłam w to pianino, aż mama zapisała mnie do ogniska muzycznego. Tam zauważono, że mam talent, i w wieku sześciu lat poszłam do dwóch szkół, zwykłej podstawówki i muzycznej. Przez 12 lat żyłam według jednego scenariusza: szkoła, potem ćwiczenia na pianinie, a po godz. 22 odrabianie lekcji.
– Występowałaś na całym świecie. Jak wygląda wielki świat opery?
Alicja Węgorzewska: W Niemczech operę kochają wszyscy. W szkole obowiązkowa jest nauka śpiewu i gry na instrumencie. Tak kształtuje się wrażliwość i w ten sposób wychowuje się przyszłą publiczność. Niemcy chodzą tak samo często do opery jak na spacery czy do fitness clubów. Z kolei w Monte Carlo chodzenie do opery to wyraz prestiżu. Widziałam tam dojrzałe i bardzo bogate kobiety, którym towarzyszył co najmniej jeden młody kochanek. Po każdym koncercie obowiązkowo wydawano eleganckie kolacje. Ostatnio byłam zaskoczona publicznością w Nowym Jorku. Ludzie płacili po 300 dolarów za bilet na koncert, a upychali futra pod siedzeniem, żeby zaoszczędzić na szatni, i pili szampana z plastikowych kubków.
– Czy Twój mąż, który jest Anglikiem, wypatrzył Cię na scenie?
Alicja Węgorzewska: Nie, w samolocie, kiedy wracałam z koncertu w Wiedniu. Z jego strony to była miłość od pierwszego wejrzenia. Moja babcia mówiła, że w związku lepiej, gdy jedno kocha, a drugie pozwala się kochać. Na początku pozwalałam się kochać, a potem sama się zakochałam. Mój mąż jest finansistą, ale naszą wspólną pasją jest muzyka. Poczuł się w Polsce jak u siebie. Nauczył języka i przyjął nawet moje nazwisko, bo tak mu się podoba jego brzmienie.
– Niczego Ci nie brakuje. Czujesz się szczęściarą?
Alicja Węgorzewska: Gdy byłam dzieckiem, każdy rok szkolny kończyłam z czerwonym paskiem na świadectwie. Syndrom prymuski zaprowadził mnie tam, gdzie dzisiaj jestem. Szczęściem dla mnie jest to, że robię w życiu to, co kocham. Ale kiedy słyszę od znajomych z dzieciństwa: „Udało ci się”, myślę sobie: „Nic mi się nie udało. Na wszystko ciężko zapracowałam”.
Sylwia Borowska / Party