Alicja Bachleda-Curuś - Dziewczyna z LA

Alicja Bachleda-Curuś fot. Marlena Bielińska
Tylko w najnowszym magazynie Viva! Alicja Bachleda-Curuś opowiada o synku, miłości i karierze!
/ 17.10.2011 07:36
Alicja Bachleda-Curuś fot. Marlena Bielińska
Los Angeles najgorętszy dzień tego lata. Jest koniec sierpnia, Alicja Bachleda-Curuś dopiero zjechała do domu z planu swojego najnowszego filmu „Bitwa pod Wiedniem”, który kręci we Włoszech. Gra tam księżną Eleonorę Lotaryńską, w kontrakcie ma, że nie może się opalać do roli, więc ten brak opalenizny jest jedynym, co odróżnia ją od hollywoodzkich dziewczyn. Wygląda doskonale. Jest obłędnie szczupła, w krótkich szortach, podkoszulku, ze związanymi włosami. Spotykamy się w restauracji hotelu przy Sunset Boulevard. Mówi, że w atmosferze Los Angeles jest coś takiego, co pomaga spojrzeć na życie z dystansem. I coś w tym jest. Rozmawiamy o Polsce i o życiu. Pod koniec rozmowy zaczynam zazdrościć jej odwagi. Dlaczego?
 
– Kim jest dziś Alicja?
Alicja Bachleda-Curuś:
Matką, kobietą, która wciąż się zmienia, potem aktorką.

– Mówisz, że gdybyś teraz miała wyruszyć na koniec świata, nie wiesz, czy miałabyś na to siłę. Dlaczego?
Alicja Bachleda-Curuś:
Bo kiedy wyruszałam do Nowego Jorku jako 19-latka, miałam naprawdę dużo determinacji…

– …a teraz już nie jesteś tak zdeterminowana, żeby zrobić karierę?
Alicja Bachleda-Curuś:
Już nie. Kocham to, co robię, nadal chcę się rozwijać i poszerzać horyzonty, tyle że dziś są rzeczy ważniejsze.

– Jaka była ta dziewczyna, która prawie 10 lat temu pojechała do Ameryki?
Alicja Bachleda-Curuś:
Ambitna, zdecydowana, przekonana o słuszności swojej decyzji. Zresztą lata minęły, a ja jej nie żałuję. Przyjechałam skosztować amerykańskiego snu, otrzeć się o tutejszy filmowy świat. Nie stawiałam sobie wielkich celów, że muszę zagrać w megaprodukcji albo mieć swoją gwiazdę na bulwarze w Hollywood. Chciałam grać. Poza tym nie miałam wyboru.

– Dlaczego?
Alicja Bachleda-Curuś:
Marzyłam o tym od dziecka. Jako nastolatka wyjechałam do Niemiec. Dostałam ciekawe propozycje, i muzyczne, i aktorskie. Producenci oferowali mi role, a niemiecki Universal chciał podpisać ze mną umowę na kolejne płyty. I już miałam przenieść się do Berlina na stałe, gdy zrozumiałam, że jednak zawsze marzyłam o Stanach. I jeżeli już robić duży krok, to dlaczego nie największy?

– Nie rozczarowałaś się Ameryką?
Alicja Bachleda-Curuś:
Żeby coś cię mogło rozczarować, musisz mieć oczekiwania. Ja niczego nie oczekiwałam po Ameryce, bardziej oczekiwałam od siebie. Był to czas, gdy dostawałam ciekawe propozycje w Europie, prywatnie byłam związana z Polską, ale pomyślałam, że muszę dać sobie szansę. I tak przeżyłam pół roku w Los Angeles, czekając na cud. I cud się wydarzył w postaci filmu „Trade”.

– Wierzysz w znaki, przeznaczenie?
Alicja Bachleda-Curuś:
„Trade” był właśnie takim znakiem. Było to ważne, intensywne przeżycie, bo w trakcie przygotowań, już na miejscu, okazało się, że mogę zagrać główną rolę, potem ta rola została mi odebrana, potem znowu była mi dana.

– I co powiedziałaś: „Panie Boże, jak dostanę tę rolę, to znaczy, że to dobry znak”?
Alicja Bachleda-Curuś:
Nie do końca tymi słowami, ale tak.

Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>


– A inne znaki w Twoim życiu?
Alicja Bachleda-Curuś:
Wiele znaków, na każdym kroku. Pewnie zmierzasz do tego, czy dostałam znak, by zdecydować, że zamieszkam w Los Angeles? Ale takiej decyzji nie podjęłam nigdy. Zawsze czułam, że to miejsce jest tymczasowe.

– Naprawdę?
Alicja Bachleda-Curuś:
Tak. Ale też nie wybrałam idealnego miejsca na przyszłe życie. Włochy, Francja, Polska? Jest wiele miejsc, gdzie czuję się dobrze. Natomiast w LA jest dużo przestrzeni dla duszy, ciała, dla umysłu. I to jest uzależniające. W Polsce, kiedy przyjeżdżam, nie mogę się nacieszyć rodziną, znajomymi, Krakowem. Ale po kilku tygodniach odczuwam tęsknotę za Los Angeles.

– Masz paszport amerykański?
Alicja Bachleda-Curuś:
Mam paszport polski i meksykański, w Stanach mam zieloną kartę.

– Ja kocham podróżować, natomiast najszczęśliwsza jestem, kiedy po podróży ląduję na lotnisku w Warszawie.
Alicja Bachleda-Curuś:
Wiem, co czujesz, bo też to czułam, gdy lądowałam w Krakowie. Radość z powrotów zależy od tego, kto na ciebie czeka. Dlatego powrót do domu w Krakowie zawsze jest euforyczny. Ale teraz coraz częściej cieszę się z powrotu do LA. Jednak przez pierwszych parę lat powroty były trudne.

– Dlaczego?
Alicja Bachleda-Curuś:
Bo byłam sama. I mimo tego, że jestem osobą niezależną i całe życie szukałam samotności i dystansu, przerażało mnie nieznane. W taksówce z lotniska do apartamentu zastanawiałam się nieraz, czy nie rzucić tego i nie wracać. Po tygodniu mi przechodziło.

– Przyjechałaś tu pierwszy raz i…
Alicja Bachleda-Curuś:
…wynajęłam mieszkanie. Na pół roku, od czerwca do grudnia. W grudniu zaczęłam pracować nad „Trade”, musiałam przedłużyć wynajem. Po drodze cztery razy zmieniłam mieszkanie, kupiłam samochód.

– Jeździłaś z mapą?
Alicja Bachleda-Curuś:
Jeździłam. Zrobiłam amerykańskie prawo jazdy. Potem pokonywałam kolejne progi administracyjne. Bo tu trzeba mieć kredyt, żeby wynająć mieszkanie, bank ci też nie da karty, jak nie masz kredytu. Kredyt dostaniesz, jak będziesz mieć ubezpieczenie. Błędne koło. W Polsce w tej chwili już znamy temat, ale osiem lat temu to była czarna magia. Powoli zaczęłam podążać za wskazówkami wytyczonymi przez amerykańskie prawo i jakoś się udało.

– Jak tu się żyje?
Alicja Bachleda-Curuś:
Pierwsze wrażenie złe. Oprócz tego, że piękne słońce, niebieskie niebo i palmy, brakowało mi wszystkiego, co polskie. Deszczu, mgły, pierogów, a nawet czasem narzekania. Trochę mi zajęło przestawienie się na amerykańskie relacje. Przyjechałam tu do szkoły i to było moje zderzenie z tutejszą rzeczywistością. Wtedy mieszkałam u znajomych w Santa Monica, które jest oddzielnym miastem od Los Angeles, Beverly Hills czy West Hollywood, gdzie była szkoła. Jeździłam do szkoły autobusem. Dwie przesiadki. Gdy docierałam do Hollywood, był ukrop, natomiast w Santa Monica rano było bardzo zimno. W swetrach, rękawiczkach jechałam świtem, potem zdejmowałam grube rzeczy, zostawałam w koszulce na ramiączkach. Wieczorem znów swetry. Do domu dojeżdżałam po 22. I codziennie to samo.


– A dziś? Jak wygląda Twój dzień?
Alicja Bachleda-Curuś:
Każdą wolną chwilę spędzam z Heniem. Chodzimy na spacery, na plażę. Mam wielu przyjaciół. Rita, która stylizowała naszą sesję, była moją sąsiadką, kiedy mieszkałam w poprzednim mieszkaniu. Któregoś dnia wpadła do mnie i poprosiła, żebym ciszej przesuwała meble. Ale zrobiła to z takim wdziękiem, że się zaprzyjaźniłyśmy. Czy przyjaźnię się z Polakami? Tak, jest tu wiele osób z Polski, z którymi utrzymuję kontakt. Czasami spotykamy się przy polskiej kolacji. Wracając do dnia, jeśli nie mam spotkań i castingów, sporadycznych, ale koniecznych, albo jeżeli nie pracuję, to dzień jest relaksujący. Henio, sport, film – jestem kinomanką, więc oglądam wszystko, co się pojawia w kinach.

– Spotkanie gwiazdy na ulicy, po tylu latach w Hollywood, wciąż robi na Tobie wrażenie? Na mnie robi! Ale jestem tu pierwszy raz.
Alicja Bachleda-Curuś:
Robi, robi. Pamiętam, jak niespodziewanie zobaczyłam na stacji benzynowej Mela Gibsona, na którego filmach się wychowałam. Do tej pory, gdy oglądam „Braveheart”, słyszę muzykę i ten jego okrzyk: „Freedom!”, mam ciarki na plecach. Więc było dla mnie zaskoczeniem, że stał przede mną i tak po prostu tankował paliwo. Byłam onieśmielona. Nie podeszłam ani nie zagadałam, bo dlaczego. Ale obserwowanie go było ciekawym doświadczeniem. Potem zdarzyły się różne rzeczy, którymi nie przysporzył sobie fanów, ale ja mówię o doznaniu sprzed kilku lat. Oczywiście spotkanie to może za dużo powiedziane, ale zauważenie Prince’a, który jest legendą, w restauracji przy stoliku obok, to też było dla mnie wydarzenie.

– To jak super musiałaś się czuć, gdy byłaś gościem na ubiegłorocznym rozdaniu Złotych Globów. Tam byli wszyscy!
Alicja Bachleda-Curuś:
Byłam skoncentrowana na tym, że sukienka mi spada (śmiech). Niestety, była szyta na miarę.
Karmiłam wtedy piersią i pech chciał, że miałam przymiarkę, gdy byłam bardziej „obfita”. Po wszystkim byłam wdzięczna losowi, że suknia nie spadła mi zupełnie. Potem się z tego śmiałam, zwłaszcza gdy zobaczyłam zdjęcia. Ale wracając do pytania… Siedziałam przy stoliku z nagrodzonymi w tamtym roku: Sandrą Bullock i Robertem Downeyem Jr. Myślałam: Popatrz, Ala, jakie masz szczęście, że możesz porozmawiać z osobami, które tak wiele osiągnęły, które tworzą świat filmu, o którym marzyłaś od dziecka. Ale, co zadziwiające, każde z nich mówiło, że ma takie samo wrażenie. Sandra Bullock była zachwycona, że siedzi przy stoliku z Robertem Downeyem Jr. i Colinem Farrellem.

– Właśnie, jaki jest ten hollywoodzki biznes filmowy? Masz tu agenta?
Alicja Bachleda-Curuś:
Mam agentów, mam też menedżera. Na castingi wysyła mnie agencja. Zdarzają się spotkania z producentami, z reżyserami odnośnie konkretnej roli. Ale w obu ostatnich filmach – „Ondine” i „The Girl Is in Trouble” – zagrałam dlatego, że reżyser po prostu widział moje wcześniejsze filmy.

– Ale nie chodzisz często na castingi…
Alicja Bachleda-Curuś:
Niezbyt.


– Nie lubisz tego?
Alicja Bachleda-Curuś:
Nie lubię. Wiele castingów odrzucam. Proces castingów w LA jest elitarny. Nie każdy może się tam dostać. Za każdym razem, kiedy decyduję: iść czy nie, budzi się we mnie bunt. Przecież gram od ósmego roku życia, powinnam się koncentrować wyłącznie na aktorstwie, a castingi zdzierają ze mnie wiarę, że to dokładnie to, co chcę w życiu robić. Nie jestem psychicznie przystosowana do tego typu konkurencji. Łatwiej mi walczyć o rolę, rozmawiając z reżyserem.

– Przeżywasz, kiedy nie uda Ci się wygrać castingu?
Alicja Bachleda-Curuś:
Rzadko, chyba że mi na czymś zależy. Był taki film „Last Station”, który odszedł do lamusa, bo były problemy z budżetem. Potem wycofał się producent i słuch o filmie zaginął. Po trzech latach film powstał…

– Ale Ty w nim nie zagrałaś.
Alicja Bachleda-Curuś:
Zmieniła się otoczka, i produkcyjna, i finansowa, więc nie miałam szansy. Ale ponieważ był to projekt, który zrobił na mnie wrażenie, żałowałam. A jak już się dowiedziałam, że główną rolę zagrała Helen Mirren… Niedawno doszłam do ostatniego etapu rozmów o roli do filmu Danny’ego Boyle’a, który wcześniej wyreżyserował „Trainspotting”. Wybrano dziewczynę inną ode mnie. Rozumiem ten wybór, bo myślę, że ona bardziej pasuje do roli. Ale szkoda mi współpracy z Dannym. Najbardziej jednak mi żal ciekawej roli, którą dostałam, ale nie mogłam jej zagrać, ponieważ miałam kontrakt reklamowy i zdjęcia pokryły się terminami kręcenia reklamy. Musiałam się z tym zmierzyć, ale żal pozostał.

– Odrzucasz wiele propozycji, dlaczego? Bo nie chcesz grać epizodów?
Alicja Bachleda-Curuś:
Nie ma nic złego w epizodach, ale nie zaproponowano mi żadnego, który by mi odpowiadał. To nie jest nonszalancja ani duma. Jeżeli mam wybierać, wolę grać w Europie, kino, które jest mniej popularne, ale w którym mam coś do zagrania. Moje role w filmach europejskich podniosły mi poprzeczkę.

– Teraz grasz w Europie w „Bitwie pod Wiedniem”, znów lecisz na plan do Włoch, premiera w 2012, a co potem?
Alicja Bachleda-Curuś:
Wakacje! A potem szykuje się parę spotkań, więc zobaczymy. Wszystko się może zdarzyć. Jak nie muszę, staram się nic nie planować.

– Nie martwi Cię, że nie wiesz, co będziesz robiła następnego dnia?
Alicja Bachleda-Curuś:
Mnie to cieszy. Kiedy pracuję, każdy dzień jest wypełniony po brzegi, więc lubię te chwile, kiedy mogę wypocząć.

– A nie boisz się, że nie będziesz miała pieniędzy?
Alicja Bachleda-Curuś:
Nie można o tym myśleć. Trzeba zawierzyć w jakąś opiekę nad sobą, opatrzność. Gdybyśmy mieli się zamartwiać, co się wydarzy… Mieszkam w mieście, gdzie prognozuje się, że w ciągu najbliższych 50 lat będzie olbrzymie trzęsienie ziemi. Wątpię, by mieszkający tu ludzie martwili się na zapas.


– Udział w filmie daje Ci szansę na przeżycie…
Alicja Bachleda-Curuś:
…kilku miesięcy. Czasem zagram w jakiejś reklamie. Nie chcę myśleć o pieniądzach.

– Mieszkasz tu w pięknym miejscu.
Alicja Bachleda-Curuś:
Urządziłam dom tak, żeby był szczęśliwy. Przyjazny. Ciepły, słoneczny. Szukałam miejsca, które ma duszę, i udało mi się. To jest dom z lat 20., od ponad pół roku jest w remontach. Ale ma to urok.

– To jest dom pełen książek, białych kanap?
Alicja Bachleda-Curuś:
Białe kanapy będą wkrótce czarne, wybrudzone czekoladą. Książki są wszędzie – i na ziemi, i na kanapach. Wciąż nie mam czasu kupić półek. Niestety, gromadzę rzeczy, bo a nuż się przydadzą. Wciąż odkładam stare firanki, obrusy. Mam parę pudeł ciuchów, których nie otwieram. To moja kolekcja gromadzona od lat i wydaje mi się, że już ich nie włożę, tym bardziej że przesiąkły piwnicznym zapachem.

– A co przywiozłaś z Krakowa?
Alicja Bachleda-Curuś:
Zdjęcia, na nich babcia, rodzice. Pamiątki z wypraw z rodzicami, obrazki. Rodzice lubią kupować mi obrazki. Po każdym ich przyjeździe albo ja, albo Henio znajdujemy kolejne, pochowane po kątach.

– Henio był zaplanowanym dzieckiem?
Alicja Bachleda-Curuś:
Czuliśmy, że się pojawi. Był bardzo oczekiwany.

– Chciałaś być mamą?
Alicja Bachleda-Curuś:
Zawsze lubiłam dzieci, ale nie czułam jeszcze potrzeby, żeby zakładać rodzinę. Tylko że los nie dał mi wyboru, bo poznałam Colina. Spadło na nas takie uczucie, że wiedzieliśmy, że czeka nas coś wyjątkowego. I pojawił się Henio.

– A nie przeraziłaś się, że przestaniesz być niezależną Alicją i już nie będziesz mogła spakować walizki i uciec?
Alicja Bachleda-Curuś:
Nadal mogę. Tylko, chcąc nie chcąc, moje myśli skupiają się na synku i gdziekolwiek jestem, tęsknię za nim. Nigdy, nawet przez chwilę, nie żałowałam, że wraz z Heniem zmieniło się moje życie. Raczej myślałam, co takiego dobrego zrobiłam, że na niego zasłużyłam.

– Nie bałaś się, że dziecko może być przeszkodą w karierze?
Alicja Bachleda-Curuś:
Mam tylu znajomych, którzy mają dzieci i prężnie działają zawodowo, że jak widać, się da. Ja czuję, że Henio powiększył mi serce o drugie tyle. To jest doświadczenie, którego się nie spodziewałam. To pomaga mi nawet przed kamerą.

– Jakie wartości przekażesz synkowi?
Alicja Bachleda-Curuś:
To, co wyniosłam z domu. Szacunek dla tego, co się posiada. Nie mieliśmy problemów finansowych, zawsze było co położyć na stół, ale przez to, że wychowałam się w takich, a nie innych czasach, umiałam docenić najmniejszą rzecz – zabawkę czy czekoladkę z NRD. Kultura amerykańska zalewa dzieci prezentami. To wyzwanie, żeby uchronić Henia przed zobojętnieniem na to, co dostaje. Mój dom był bardzo ciepły, jesteśmy ze sobą zżyci, mamy dużą rodzinę i będę często bywać w Polsce, żeby Henio poznał kuzynów. A teraz mamy u nas baby boom w rodzinie, więc ma czwórkę w swoim wieku.


– A mówisz z nim po polsku czy po angielsku?
Alicja Bachleda-Curuś:
Po polsku. On na razie ma swój język, w który wplata słowa po polsku. „Auto”, jego ulubione słowo, czy „dziękuję”, „cześć”. Nie ukrywajmy, że angielski jest prostszy i jest mu łatwiej go przyswoić. Będę się starać, żeby mówił po polsku biegle. Nie wiem, jaką dla siebie wybierze przyszłość. Urodził się w Ameryce, może tu zostanie. Ale chcę, by znał polską kulturę.

 – Jesteś zakochana?
Alicja Bachleda-Curuś:
Nie (śmiech). Skąd ci to przyszło do głowy?

– Bo zauważyłam, że uśmiechasz się, odczytując SMS-y, tak jak robi to zakochana kobieta. A ponieważ już jakiś czas temu się rozstałaś z poprzednim partnerem, zastanawiam się, czy jesteś gotowa na nową miłość.
Alicja Bachleda-Curuś:
Zawsze jestem gotowa na poznawanie nowych ludzi. Jeżeli przyjdzie miłość, będzie cudnie. Ale jest mi dobrze w tej chwili, tym bardziej że mam wielu przyjaciół. A uśmiechałam się do SMS-a od Colina, napisał coś fajnego o Heniu.

– Nie żałujesz, że ta miłość się skończyła?
Alicja Bachleda-Curuś:
Widocznie tak miało być. Mam nadzieję, że będziemy zawsze blisko, w przyjaźni i szacunku wychowywać Henia. Takie rozwiązanie było najlepsze. Cieszę się, że udało nam się pozostać w dobrych relacjach, bo przecież mogło być różnie.

– Nie smutno Ci, że jesteś teraz sama?
Alicja Bachleda-Curuś:
Mam Henia, więc nie czuję się sama.

– Media już łączą Cię z jakimś Włochem.
Alicja Bachleda-Curuś:
Oczywiście, bo kręcę film we Włoszech. I tak będzie za każdym  razem. Z kimkolwiek pojawię się na planie, od razu romans.

– Nie przejmujesz się tym?
Alicja Bachleda-Curuś:
Dlaczego mam się przejmować?

– Kiedy przyjeżdżasz do Polski, paparazzi siedzą Ci na głowie?
Alicja Bachleda-Curuś:
Zdarza się.

– W LA masz święty spokój?
Alicja Bachleda-Curuś:
Tak, aczkolwiek dla chcącego nic trudnego. Widziałam już w gazetach zdjęcia stąd – to wyskoczyłam do supermarketu, a to idę ulicą. Ale to pojedyncze sytuacje.

– Wchodząc w związek z Colinem Farrellem, nie obawiałaś się, że staniesz się łupem dla paparazzich i tutaj?
Alicja Bachleda-Curuś:
Wiedziałam, że nasza relacja wzbudzi zainteresowanie i komentarze, szczególnie w Polsce. Ale nie miało to dla mnie znaczenia.

– Jakkolwiek niewiele mówiłaś na temat tego związku, rozstanie skomentowałaś jednym zdaniem.
Alicja Bachleda-Curuś:
Nigdy nie byłam chętna, żeby opowiadać, z kim jestem, ani pokazywać się z dzieckiem czy partnerem. Wytyczyłam bardzo wyraźną granicę, za nią są sprawy, którymi nie chcę dzielić się z ludźmi.

– Nie chciałabyś stworzyć takiej rodziny, jaką stworzyli Twoi rodzice, którzy są razem od wielu lat?
Alicja Bachleda-Curuś:
Być może wszystko przede mną. Ale ja zawsze byłam inna. Nigdy nie widziałam siebie na ślubnym kobiercu. Nie byłam dziewczyną, która słyszy dzwony weselne i ma ciarki na plecach. Chociaż teraz płaczę na ślubach moich kuzynów. Nagle wszyscy się żenią! (śmiech).


– Rodzice nie mówią: „Alu, ale jednak dobrze byłoby…”?
Alicja Bachleda-Curuś:
Każdy rodzic pewnie chciałby, żeby córka była pod ręką i żeby miała bezpieczne zaplecze. Moje różne wyczyny, wyjazdy i decyzje były dla nich zaskakujące, nawet trudne. Ale już się chyba przyzwyczaili, więc rozumieją.

– Nie ciosają Ci kołków na głowie?
Alicja Bachleda-Curuś:
Przecież mieliśmy okazję się poznać przez te 28 lat, więc wiedzą, że jestem szczęśliwa. I to jest dla nich najważniejsze.

– A co dla Ciebie znaczy „szczęście”?
Alicja Bachleda-Curuś:
Dziś to spokój, który dał mi synek. Poznałam też, kim jestem i czego chcę. Ostatnio zaczęłam się obawiać wręcz, czy nie jestem zbyt rozleniwiona albo czy nie czuję się zbyt komfortowo w moim życiu. Może powinnam bardziej się czymś przejmować, angażować, fetować, bardziej walczyć?

– A jaki jest Twój plan B?
Alicja Bachleda-Curuś:
Nie mam planu B. Praca jest dopełnieniem i świetnie, jeżeli jest,  ale jakby miało jej nie być, też dałabym radę. Nigdy też nie miałam czegoś tak wiążącego mnie ze sobą, jak Henio. Nareszcie mam coś, co jest, jak Bóg da, stałe i bardzo moje. Jest to miłość, którą będę miała na zawsze, i to sprawia, że czuję się bardzo spełniona i jako kobieta, i jako człowiek.

– Wydawało mi się, że jesteś kimś, kto za wszelką cenę prze do kariery…
Alicja Bachleda-Curuś:
Nie jestem i nigdy nie byłam kimś, kto walczy. Ale z drugiej strony ta walka jest cudna. Podziwiam tych, którzy mimo przeciwności dążą do celu i nie zrażają się, że im się nie udało nawet od kilkunastu lat. Mam przyjaciół, którzy mieszkają w Hollywood od dawna, i dopiero teraz ich scenariusz został kupiony przez studio, a oni jako aktorzy również zagrają w swoich filmach. Na nic nigdy nie jest za późno i nigdy nie wiadomo, kiedy los się do nas uśmiechnie. A jednak to, że ktoś tutaj jest i pracuje całe dnie, żeby się móc utrzymać, podążać za marzeniami, jest niesamowite. Szanuję tych ludzi i podziwiam. Ja dalej będę robić wszystko, żeby się rozwijać, pracować nad sobą, dostawać ciekawe propozycje. Ale nie mam w sobie desperacji, niepewności i strachu związanego z czymś, co nie jest przecież zależne ode mnie.

– A jeżeli nie uda Ci się dostać żadnej wartościowej propozycji?
Alicja Bachleda-Curuś:
Mówisz: „uda się”, „nie uda”. Co to w ogóle znaczy? To taka polska konwencja. Ktoś wyjeżdża na Zachód, próbuje swoich sił, a media spekulują, rozliczają, wieszczą klęskę, zanim cokolwiek się wydarzy. Istnieje taka wizja kogoś, kto pakuje się smutny, ze łzami w oczach, i wraca do Polski na tarczy. I utwierdzony przez gazetowe nowości mówi: „No, nie udało się!”. W mojej głowie taki obraz nie istnieje. Ja nie wyjechałam do Hollywood, żeby komukolwiek coś udowodnić. Podążałam za swoją pasją i teraz cieszę się z tego, co mam. Gdybym poczuła się nieszczęśliwa, nie zastanawiałabym się, czy wracać, czy jechać dalej. Ufam sobie na tyle, że jeżeli zaczęłoby się dziać źle czy uważałabym, że tracę zbyt wiele, będąc tutaj, natychmiast spakowałabym walizki.

– Czyli wszystko, co robisz, traktujesz jako przygodę?
Alicja Bachleda-Curuś:
Gdy będę miała 90 lat i spojrzę na swoje życie, będę się pewnie śmiała, że mając 28, stresowałam się, że nie zagrałam w jakimś filmie, ktoś inny zagrał moją wymarzoną rolę albo że nie byłam wystarczająco wysoka albo niska. To tak naprawdę nie ma znaczenia.  Trzeba brać wszystko, co nas spotyka, z wdzięcznością. I ja biorę.

– Ale czy Ty w ogóle robisz w życiu jakieś podsumowanie?
Alicja Bachleda-Curuś:
Wierzę, że nigdy na nic nie jest za późno. Chcę dalej grać, bo aktorstwo jest dla mnie najważniejsze. Ale pojawiają się też nowe pomysły i marzenia. Kto wie, może zacznę kolejne studia. Może wrócę do malowania, może nagram kolejną płytę… Życie daje niewiarygodnie dużo możliwości.

Rozmawiała Katarzyna Przybyszewska
Zdjęcia Marlena Bielińska
Stylizacja Rita Burns
Koncepcja sesji i współpraca Jola Czaja
Makijaż i fryzury Vincent Lowell
Produkcja Krzysztof Więcek/Photoby  i Jason Stafford

Redakcja poleca

REKLAMA