Kto do budowy gniazda
"Nigdy nie wybieramy partnerów przypadkowo. Pozyskiwanie partnera sterowane jest strategiami podporządkowanymi jednemu celowi – skutecznemu pozyskaniu odpowiedniej osoby" – napisał doktor David M. Buss w książce "Ewolucja pożądania". Ten światowej sławy psycholog wie, co mówi: przeprowadził najszerzej zakrojone badania dotyczące strategii doboru partnera, które objęły ponad 10 tysięcy osób pochodzących ze wszystkich głównych ras i grup etnicznych.
Kim więc jest ta "odpowiednia osoba", której usilnie poszukujemy? Okazało się, że od Australii, przez Polskę, do Zambii wszyscy bez wyjątku mamy niezwykle jednolite upodobania.
Poszukując kandydata na ojca dziecka, panie wszystkich kultur i wyznań zwracają uwagę na mężczyzn dojrzałych – średnio o dwa do pięciu lat od nich starszych, niekoniecznie atrakcyjnych wizualnie, ale budzących swoim wyglądem zaufanie. Wymarzony partner powinien być również dobrze sytuowany, by móc zapewnić rodzinie bezpieczeństwo i stabilność na lata.
Upodobania panów są zgoła inne i można by je zamknąć w krótkim ogłoszeniu w rubryce matrymonialnej: "Poszukuję młodej i zgrabnej w celu zawarcia bliższej znajomości".
Idealna partnerka powinna być przede wszystkim płodna – stąd wymóg młodości i proporcjonalnej sylwetki, a konkretnie smukłej talii i szerokich bioder mających ułatwić rodzenie dzieci (jeśli obwód talii podzielimy przez obwód bioder, to idealnym wynikiem będzie 0,7 – podaje szczegółowo doktor Buss). W tym samym stopniu liczy się zdrowy wygląd: czysta cera, zdrowe oczy, błyszczące włosy i pełne usta. Twarz podobnie jak cała sylwetka powinna być symetryczna – takie rysy podświadomie uznajemy za najbardziej atrakcyjne.
A więc "właściwa osoba" to ktoś, kto zapewni nam duże szanse na wydanie na świat i wychowanie jak największej liczby potomstwa. U podstaw naszych wyborów leży więc ni mniej, ni więcej, tylko ewolucyjna spuścizna, mimo że niektórzy woleliby tu widzieć romantyczne porywy serca. Czy tego chcemy, czy nie, dobieramy się w pary tak, aby zwiększyć swój sukces reprodukcyjny.
Kukułcze jajo
Wiemy już, jak wybieramy żony i mężów. Czy te same kryteria rządzą doborem kochanków? Okazuje się, że nie. Według gustów większości pań wygląd kochanka to policzek dla stałych partnerów. W przelotnych związkach – co potwierdzają najnowsze badania naukowców z University of California w Los Angeles – kobiety preferują bowiem młodych mięśniaków o wysokim poziomie testosteronu. Dla pań kochankowie są często jedyną szansą wprowadzenia "do gniazda" lepszych jakościowo genów, co przekłada się na zdrowie i większy sukces życiowy ich dzieci. Takie odświeżenie materiału genetycznego wcale nie jest rzadkością.
"Z badań grup krwi wynika, że blisko 10 procent dzieci nie zostało spłodzonych przez mężczyzn, którzy uważali się za ich ojców" – pisze Robin Baker w bestsellerze "Wojny plemników". A to tylko ostrożne szacunki. Wedle niektórych źródeł mężczyźni pozostający w stałych związkach mogą wychowywać nawet 30 procent takich "kukułczych jaj".
Jednak i im się coś od życia należy. Jak wyglądają ich kochanki? Okazuje się, że wcale nie muszą być urodziwe. Obowiązuje jedynie silne ograniczenie wieku – jednym słowem: im młodsza, tym lepsza. To ułatwia nawiązanie kontaktów seksualnych bez zobowiązań, co stanowi biologiczne dążenie każdego mężczyzny, dla którego największym sukcesem jest ojcostwo bez potrzeby inwestowania w wychowanie dzieci. Taka już kukułcza natura ludzkich samców.
Szósty zmysł
Biologia biologią, ale wszyscy wiemy, że w kontaktach damsko-męskich zdarza się jednak czasem także boska chemia, która nieubłaganie przyciąga nas do siebie. Jedno elektryzujące spojrzenie i już gotowi jesteśmy ulec namiętności, choćby i tu, na miejscu. Ciekawe, że u kobiet pojawia się to zazwyczaj podczas płodnych dni cyklu. Wtedy – i to też nie jest przypadek – panie najczęściej angażują się w przelotne romanse.
Ale nie spojrzenie jest temu winne, lecz raczej pociągnięcie nosem – poprawią nas naukowcy, którzy kilka lat temu ogłosili odkrycie w przegrodzie nosowej... jeszcze jednego organu płciowego. Niesmaczny żart? Niekoniecznie. Chodzi bowiem o niezwykle czuły narząd lemieszowo-nosowy (wychwytuje obecność w powietrzu substancji w stężeniu jedna cząstka na sto miliardów innych), który pozwala nam odbierać sygnały pozawerbalne od płci przeciwnej i odpowiada za nasze reakcje seksualne. Narząd ten nie ma nic wspólnego z węchem, ponieważ nastawiony jest wyłącznie na tropienie substancji chemicznych zwanych feromonami.
Ten szósty zmysł informuje zwierzęta między innymi o tym, który samiec szuka partnerki i która samica przechodzi owulację. U ludzi działa on podobnie, choć jego komunikaty nie są aż tak czytelne. Wystarczy jednak jedno pociągnięcie nosem, aby poczuć... miłość od pierwszego wejrzenia.
O tym, jak feromony działają na nasz gatunek, świadczy przypadek odkrywcy tych tajemniczych substancji. Profesor David Berliner, który w latach 70. badał ludzkie wydzieliny skórne, odczuł ich działanie na sobie: kiedy w jego laboratorium otwierano probówkę z niektórymi rodzajami sterydów, alkaloidów i białek, on i jego asystenci przeżywali chwile absolutnej błogości lub gwałtownej i nieuzasadnionej złości.
Dzięki długoletnim badaniom stało się jasne, że substancje te uruchamiały lawinę gwałtownych reakcji, kiedy docierały właśnie do narządu lemieszowo-nosowego, a stamtąd do podwzgórza, części mózgu sterującej zachowaniami seksualnymi i emocjami. To dzięki tym sygnałom potrafimy się poruszać w labiryncie damsko-męskich niedomówień.
Geny rządzą
Na tym nie kończy się naturalna selekcja partnerów prowadzona przez nasze ciało. Nawet bowiem najbardziej pociągający z feromonów raczej nie będzie atrakcyjny dla osób zbyt blisko ze sobą spokrewnionych.
Dowiedziono tego w słynnym teście brudnego podkoszulka. Eksperyment polegał na tym, że poproszono kobiety o wybranie tej koszulki, którą ich zdaniem nosił najatrakcyjniejszy mężczyzna. Panie, które miały się kierować jedynie zapachem, bezbłędnie wskazały panów mających odmienne geny zgodności tkankowej. To znaczy takich, którzy znacznie różnili się od nich genetycznie. Co z tego wynika? Cóż, znów wracają badania doktora Bussa.
Chodzi o to, żeby ludzie odczuwali pociąg do tych osób, z którymi mają szansę spłodzić dzieci o jak najbardziej zróżnicowanych genach. W efekcie potomstwo będzie miało sprawniejszy układ odpornościowy, którego działanie jest również sterowane przez geny zgodności tkankowej. Ot i cała tajemnica.
Uwaga jednak na pułapkę! Zastawiają ją na nas tabletki antykoncepcyjne. Ten sam eksperyment pokazał bowiem, że kobiety zażywające pigułki hormonalne wybierają mężczyzn o podobnym zestawie genów zgodności tkankowej. Kiedy więc odstawią tabletki, może je czekać niemiła niespodzianka: partner przestanie być dla nich atrakcyjny!
– Geny zgodności tkankowej wpływają też na trwałość związku – twierdzi Christine Garver-Apgar, psycholog z Uniwersytetu Stanu Nowy Meksyk w Albuquerque. Okazało się, że najtrwalsze związki budują osoby o najbardziej odmiennych genotypach.
Mąż jak tata
Przeciwieństwa się przyciągają? Rzeczywiście tak jest, ale z jednym wyjątkiem – wyglądu fizycznego. Na tej płaszczyźnie poszukujemy ludzi podobnych do naszych rodziców, a więc pośrednio do nas samych. Odkrył to profesor David Perrett, psycholog kognitywny z University of St. Andrews w Szkocji, który od kilkunastu lat prowadzi badania nad ludzkim postrzeganiem rzeczywistości.
Naukowiec przeprowadził eksperyment, w którym pokazywał ochotnikom zdjęcia różnych twarzy. Znalazły się wśród nich także ich własne fotografie, na których za pomocą programu graficznego zmieniono im płeć. Te osoby właśnie wydały się uczestnikom doświadczenia najatrakcyjniejsze. Co ciekawe, żaden z badanych nie rozpoznał siebie na zdjęciu.
Profesor Perrett uważa, że takie wybory nie są podyktowane narcyzmem. Tajemnica tkwi w tym, że uczestnikom doświadczenia własne oblicza przypominały twarze rodziców. Podobne reakcje obserwowano u zwierząt: kaczka wychowana przez gęś będzie się w przyszłości starała znaleźć partnera wśród gęsi, podobnie jak jagnię przygarnięte przez kozę zaleca się potem do zwierząt z gatunku, z którego pochodzi przyszywana matka.
Niejeden z nas zadrży na myśl o domniemanym podobieństwie do teścia czy teściowej, ale wiele wskazuje na to, że takie konotacje istnieją. Problem w tym, że zjawisko łączenia się w pary osób do siebie podobnych (w domyśle: blisko spokrewnionych) z biologicznego punktu widzenia jest niekorzystne. Naukowcy wciąż szukają racjonalnego wytłumaczenia, dlaczego w przyszłym małżonku chcemy widzieć tatę lub mamę. – Być może – żartują – jest to jedyny ratunek dla osób niegrzeszących urodą, które nie cieszyłyby się wzięciem na wolnym rynku matrymonialnym, na którym liczyłoby się tylko obiektywne piękno fizyczne. Tu mają szansę trafić w ramiona kogoś pośrednio podobnego do siebie.
Pawi ogon inteligencji
Czy jednak rzeczywiście wzniosłe ludzkie uczucia można sprowadzić jedynie do potrzeb biologicznych i skłonności do określonego rodzaju brudnych podkoszulków? Geoffrey Miller w książce "Umysł w zalotach" przekonuje, że zasadniczym narzędziem naszych starań o idealnego partnera i najważniejszym- atrybutem seksualnym jest... nasza inteligencja.
"Najbardziej imponujące zdolności ludzkiego umysłu przypominają ogon pawia: są narzędziami zalotów, które rozwinęły się, żeby zwabić i zabawić seksualnych partnerów" – pisze Miller. Aby przekazać dalej swoje geny, nasi przodkowie musieli zainteresować sobą płeć przeciwną. Ci, którzy zdołali to zrobić, dochowali się dzieci. To dzięki ich staraniom – argumentuje Miller – jesteśmy inteligentni, twórczy, dowcipni i elokwentni w stopniu daleko wykraczającym poza wymogi przetrwania na równinach plejstoceńskiej Afryki, skąd w swoją wędrówkę po świecie wyruszyli nasi praprzodkowie.
Aleksandra Kowalczyk/ Przekrój Nauki