(...)
I nagle dostaję list od Julii, to jest jak tęcza nad Birkenau, mam swój znak nadziei, szaleję, ulice zalewa światło, znowu jest lato, jest pięknie! Pisze: "Pakuj się. Jedziemy. O ile jeszcze mnie kochasz".
Rzucam wszystko, zostawiam postrzelone tygrysy i pantery w stepach środkowej Rosji. Jedziemy. Jedziemy razem. Patrzę na drogę, śmieję się, mijamy jakichś ludzi, domy, rzeki, lasy, dotykam ją, jestem szczęśliwy. Dzień jest rześki, późnoletni, nici babiego lata wydają się być przyczepione do maleńkich dzwoneczków, i kiedy tylko silniej dmuchnie, rozlega się w przezroczystym powietrzu ich czysty dźwięk. To jak głos mojej Julii. Drzewa są wyraziste, już kolorowe, jak wycinanki, przytulone do miękkiego światła. Uśmiecham się do niej. A ona mówi: "Kupiłam w Bieszczadach domek. Dla nas".
Dojeżdżamy do Ustrzyk o 22, potem jeszcze godzina błąkania się po jakiś bocznych drogach. Wreszcie znajdujemy domek, jest ciemno, jest pięknie, jeszcze dzwonią świerszcze, pod naszymi butami chrzęści żwir. Otwiera drzwi, próbuję ją całować, oddaje pocałunki, usiłując przy okazji robić tysiące rzeczy: "później, później". Znajdujemy jakąś lampę, cienie i ćmy wirują, znowu próbuję ją dotykać. "Piotrusiu, proszę, nie dzisiaj. Nie krzyw się tak. Ledwo żyję". Ma oczywiście rację. Słucham jak szumi woda, kiedy się myje. Leżymy przytuleni, ona od razu usypia, gładzę ją po włosach, dotykam, ma na sobie tylko koszulkę, jej włosy pachną. Słyszę skrzyp podłogi, cykanie świerszczy, jakiś nocny ptak terkocze na zewnątrz.
Budzimy się, kiedy słońce jest już wysoko. Gdzieś daleko szczeka pies, pobekują owce. Szeleści jej koszulka, całujemy się. Dotyka mnie: "No, no – mówi figlarnie. – Chyba zaraz wybuchniesz". Pieszczę jej piersi, szyję, każde zagłębienie jej ciała, rozsuwa nogi, wzdycha: "chodź".
Do wieczora kochamy się jeszcze kilka razy, z przerwami na posiłki, pod wieczór obolali, ale szczęśliwi idziemy na spacer. Wokół pusta przestrzeń, trochę drzew, strumyk, schodzące w dół łąki. Hen, pasą się owce. Julia krzyczy: "hej ho, hej, uooo", jak dziewczynka, sprawdzająca czy echo jej odpowie. I gada z nią przestrzeń, a ona dyryguje światłem, cieniem, powietrzem. Jesteśmy jak dzieci, biegnące plażą, trzymające się za ręce. Unosimy się na wietrze. Niepokalani.
Daleko w dole jakieś chaty kryte słomą, dzieci łaciato ubrane, trochę w tym karnawału, trochę umierania, trochę mojej prababki odmawiającej pacierze. Robiła szur-szur po guzach różańca, Zdrowaś Maryjo i Ojcze nasz, a ze ściany uśmiechał się oleodruk z aniołem i pastereczką. Czuję melodię czasu, który można łyżkami jeść, tak jest gęsty. Szmery jej modlitwy, jak te łąki, owce, sypiące się ziarno, to mój pacierz. Moja prababcia, gdyby była tu z nami. Nie pozwolilibyśmy jej umrzeć. Mogłaby się modlić do dzisiaj, ze swoim aniołkiem i pastereczką. Moja dobra święta.
Patrzę na Julię, mówię: "kocham cię". To zresztą niepotrzebne, przecież dobrze o tym wie. Tarzamy się w ziołach i zbożach, ma we włosach pełno igieł, zdmuchuje spadający jej uporczywie na oczy kosmyk włosów. Pękają kolanka zbóż, buszujemy w zieleni, topimy się: Alleluja. Jak wysoko trzeba podnosić dach, by tu dotrzeć, by ciebie zaślubić.
Wracamy do chaty. Julia od razu zasypia. Wychodzę nocą, boso, pachną zboża i trawy, przeciągam dłonią po mokrych kłosach. Jakbym je głaskał, a one mnie kołyszą, idę miedzą, wschodzi księżyc, szczekają daleko psy. Słyszę je, słyszę się, czuję rytm krwi: jestem. Żyję. Nigdy tu nie umrzemy. Przypadam do ziemi, gną się i pękają pod moim ciałem źdźbła, po chwili jestem mokry od rosy, leżę tak, słucham, dookoła cykanie, usta w zbożach, jakby ktoś całował mnie ode dna.
Jesteśmy tu już tydzień. Pierwsze nitki babiego lata, pajęczyny do samego nieba, tylko się wspinać. Niemalże idylla, jak to w Arkadii. Problem jest tylko ze zmywaniem i sprzątaniem – Julia chce zatrudnić kogoś z wioski, udaje mi się ją przekonać, że możemy to robić sami. Niepokoi mnie też samochód i radio – artefakty w Arkadii. Jesteśmy otoczeni szumem, topimy się w nim – jaskółki, trawa, woda, kiedy ją dotykam – mruczenie, i jeszcze kolory, przezroczystość powietrza, i na razie tylko lekki niepokój, że kiedyś będzie chciała wrócić, a ja już nigdzie wracać nie chcę.
(...)
Bohdan Sławiński, "Et in Arcadia ego".
Fragment opowiadania pochodzi z książki: "Gorączka. Opowiadania wyuzdane", Wydawnictwo Jacek Santorski & Co, wydanie: I, cena detaliczna: 29,90 zł, data premiery: czerwiec 2007 r.
"Gorączka". Atłasowa i drapieżna. Pełna egzotycznych smaków, kolorów i zapachów. O tym, co rozpala nasze pragnienia, pożądaniu, miłosnych grach, pokusach, podszewce związków, uwodzeniu i zwodzeniu. Żądzy, obsesjach i perwersji. Zdradach i namiętności. Miłości, która nie zważa na nic, ani na nikogo.
Różne poetyki i temperamenty, świetni pisarze. Opowieści zmysłowo szeptane i wykrzyczane.
Lubisz prozę z nutką erotyzmu? Czytaj i pisz: "Gorące pocałunki" - opowiadania internautów