“Pysiu, misiu i żabuniu”... Te i podobne im określenia, jakimi obdarzają się zakochane pary przyprawiają większość z nas o mdłości. Tymczasem, psychologowie dowodzą, że dzięki nim właśnie związek rośnie w siłę.
Fot. Fotolia
Unikalne i “tylko nasze”
Wedle prowadzonych obserwacji, im bardziej unikalne i “tylko nasze” są te nazwy, tym bardziej korzystamy z magii czułych słówek. Po pierwsze, chodzi o pozytywną komunikację – ta sama błaha rzecz dotycząca na przykład konieczności zrobienia zakupów ma dla odbiorcy, nawet całkiem podświadomie, zupełnie inne znaczenie emocjonalne, jeśli będzie skierowana do “kotka”, a niewypowiedziana męczącym bezosobowym tonem, z jakim wydaje się zwykle służbowe polecenia.
Dalej, okazuje się, że tworząc ten wewnętrzny, własny język komunikacji, kreujemy również głęboki świat intymności, istniejącej przecież tak naprawdę nie tylko w sypialni. Psychologowie mówią wręcz o cementowaniu unikalności związku tym sposobem. Im więcej w tym naszym kodzie jest humoru i ciepła, tym łatwiej pokonywać szarość codzienności, na której wykoleiła się niejedna ”poważna” para.
Najczęściej słodkości i zwierzęta
Kolejnym ciekawym aspektem jest pochodzenie samych pieszczotliwych określeń, które zwykle przywodzą na myśl określone skojarzenia, a te z kolei budzą w nas nieustannie pozytywne emocje. Większość standardowych miłosnych “nicków” związana jest ze słodkościami oraz zwierzętami, zwykle tymi najbardziej rozkosznymi. Mózg zaś pracuje prosto i naprawdę wiele trzeba mieć w sobie złości i goryczy dla drugiej osoby, żeby nie zmięknąć na dźwięk słowa kojarzącego się z czekoladą czy bitą śmietaną. Niektóre przezwiska wiążą się również z unikalnymi, ważnymi wspomnieniami i przywoływanie ich działa podobnie jak oglądanie albumu ze ślubu – widzimy siebie razem, szczęśliwymi, pogodnymi, mającymi tyle wspólnego.
Zachęcając więc wszystkich zakochanych do nabrania dystansu i przełknięcia własnej sztywności, bawiąc się w misia i prosiaczka, przypominam jednak o regule złotego środka i wrażliwości: nazwy ośmieszające i nadużywane mogą w końcu wyjść “kotkowi” bokiem. Z własnej praktyki podpowiadam, że żadna z płci nie przepada za określeniami kłócącymi z ideą męskości lub kobiecości. On więc zawsze woli być tygryskiem niż kurczaczkiem, ona motylkiem niż pączkiem albo krasnalkiem...
Zobacz też: Ile powinnaś mieć dzieci? - test