Historia Wielkanocna

Historia Wielkanocna fot. Panthermedia
Głęboko wierzę w to, że Wielkanoc ma w sobie wyjątkową moc. To czas, gdy przemieniają się nasze serca, a wtedy wszystko się może zdarzyć.
/ 14.03.2013 16:46
Historia Wielkanocna fot. Panthermedia
Sama nie wiem, skąd znalazłam w sobie siłę, aby przygotować święconkę... Ugotowałam jajka w łupinach cebuli, ale kiedy pomyślałam, że nie pomalujemy ich z moją córeczką w barwne wzory, łzy zakręciły mi się w oczach. Jakże inaczej wyglądały ubiegłoroczne przygotowania święconki! Monisia jak mała fryga kręciła się po kuchni. Ostrożnie układała chlebek i wędlinę.
A potem przyniosła kilka jajek niespodzianek i włożyła je do koszyczka.
– Czy te zabawki, które są w środku, także będą święte, kiedy je ksiądz pokropi wodą święconą? – dopytywała się przez całą drogę do kościoła.
Nasz ksiądz, starszy pan, uwielbiał dzieciaki i pozwalał im wkładać do koszyczków rozmaite ulubione rzeczy do jedzenia, jak chociażby chrupki, które święcił bez mrugnięcia okiem.
– Pismo mówi o pokarmach, a to także jest pokarm. W dodatku ze zboża, jak chleb, więc można go uznać za namiastkę chleba – dowodził.
Moja pięcioletnia Monisia kroczyła więc dumnie do kościoła, niosąc koszyk, a potem nie mogła się doczekać, kiedy zje poświęcone słodycze.
– Dopiero jutro po śniadaniu, teraz nie można jeść święconki! – mitygowałam ją.
Dlatego w ubiegłym roku wpadła na pomysł, że nie włoży do koszyka wszystkich jajek niespodzianek, które dostała od Zajączka.
– Jedno jajko nie musi być poświęcone, a wtedy je sobie zjem! – cieszyła się.
– Może nawet dwa nie muszą…
Tylko że w tym roku nie ma żadnych jajek niespodzianek, które mogłaby zjeść moja córeczka, a ona sama leży w szpitalu na intensywnej terapii. Podłączona do specjalistycznej aparatury, wprowadzona przez lekarzy w farmakologiczną śpiączkę wygląda tak niewinnie, a wszyscy z niepokojem myślą o tym, co się dzieje w jej organizmie. Czy mózg się regeneruje? Czy podejmie bez problemu wszystkie swoje funkcje? Tego dzisiaj nie wie nikt…

Nie do wiary, można mieć zdrowe, roześmiane dziecko, i w jednej sekundzie je prawie stracić! Kiedy o tym myślę, aż brakuje mi tchu i muszę samą siebie upominać, że powinnam się opanować i normalnie żyć dalej, bo… Przecież piłka jest nadal w grze, Monisia ma silny organizm, na pewno ze śpiączki wybudzi się zupełnie zdrowa i nawet nie będzie pamiętała, co się stało. Muszę więc być w dobrej formie, aby od razu podjąć swoje matczyne obowiązki. Tym bardziej, że zostałam sama na placu boju.
W ubiegłe święta Wielkiejnocy miałam normalną i wydawałoby się kochającą rodzinę. W te przy świątecznym stole zabraknie nie tylko Monisi, ale i Norberta, mojego męża. Zawsze mi się wydawało, że jesteśmy przykładnym małżeństwem. Zdarzały nam się gorsze i lepsze dni, ale oboje pracowaliśmy na to, aby mieć dostatni spokojny dom i szczęśliwą rodzinę. Wcześniej mieliśmy chwile zwątpienia, czy na pewno dobrze zrobiliśmy, biorąc ślub. Mamy wybuchowe charaktery, szczególnie Norbert bywa apodyktyczny, a nerwowe prawie pięcioletnie oczekiwanie na upragnioną ciążę nie poprawiało domowej atmosfery. Ale w końcu wszystko się dobrze skończyło i na świat przyszła Monisia, na punkcie której oboje oszaleliśmy. A już mąż szczególnie.
Może dlatego właśnie Norbert nie wytrzymał tego koszmarnego napięcia, które towarzyszyło wypadkowi naszego dziecka. Był przecież taki moment, gdy ważyły się jej losy i nie było wiadomo, czy wszystko już nie jest przesądzone!


Pamiętam dzień wypadku, jakby to było wczoraj. Każdy szczegół wyświetla mi się przed oczami, jak film, klatka po klatce. Miało być tak zwyczajnie, jak co dzień. Rano odwiozłam Monisię do przedszkola. A po południu miał ją odebrać Norbert. Potem oglądanie popołudniowych bajek, zabawa, kolacja i kąpiel, po której już w łóżeczku czytałam Monisi bajki. Ale w środku dnia zadzwoniła moja komórka i mąż zapytał, czy mogę odebrać córeczkę, bo on musi dłużej zostać w pracy. Nie było z tym problemu.
Kiedy zapakowałam dziecko do samochodu, Monisia się uparła, abyśmy wracały do domu dłuższą drogą, obok ZOO.
– Bo tata mi obiecał! – wytoczyła koronny argument, z którym postanowiłam nie dyskutować.
I to nas zgubiło. Tuż przy ogrodzie zoologicznym rozpędzona ciężarówka, w której podobno zawiodły hamulce, uderzyła w tył mojego kombi. Mnie się nic nie stało, kierowca ciężarówki także wyszedł ze zderzenia bez szwanku. Ucierpiała tylko moja Monisia…
Nie mam pojęcia, kto wezwał pogotowie, policję i straż pożarną. Jak w koszmarnym śnie obserwowałam akcję ratowniczą, przez cały czas modląc się w myślach. Dostałam zastrzyk na uspokojenie i byłam otępiała, ale doskonale wiedziałam, że coś złego stało się mojej córeczce, która była nieprzytomna.
Kiedy potem razem z mężem czekaliśmy w szpitalu na diagnozę lekarzy, chciałam schronić się w jego ramionach. Jak nigdy przedtem potrzebowałam tego azylu i chciałam usłyszeć słowa zapewnienia, że wszystko będzie dobrze i nasza córeczka wyzdrowieje. Ale zamiast tego usłyszałam od Norberta, że… to moja wina!
– Po co jechałaś obok tego Zoo? Trzeba było wracać prostą drogą do domu, wtedy nic by się nie stało! – stwierdził.
Jak on mógł być taki niesprawiedliwy? Przecież niewiele brakowało, a to on by się znalazł na moim miejscu, bo tego dnia miał odebrać córeczkę i w dodatku obiecał jej przejażdżkę dookoła Zoo! Norbert jednak nie przyjmował tego do wiadomości, więc kilka następnych dni pełnych było napięcia i wzajemnych oskarżeń.

A potem mąż się wyprowadził. To było dwa miesiące temu, podczas których popadałam w coraz większą rozpacz i gdyby nie to, że siostra siłą zaciągnęła mnie do psychiatry, który dał mi silne antydepresyjne leki, nie wiem, co by ze mną było. A tak znalazłam w sobie dość siły, aby przygotować święconkę i pójść z nią do kościoła. „Moja córeczka by tego chciała” – myślałam. Kiedy jednak ustawiłam koszyczek na stole w kościele, obok innych, znowu naszły mnie smutne myśli, że w moim koszyczku czegoś brakuje! I wtedy... ktoś sięgnął ponad moim ramieniem i włożył do koszyka jajko niespodziankę. Odwróciłam się zaskoczona. Za mną stał Norbert.
– Pomyślałem, że Monisia je sobie zje, gdy się już obudzi – wyszeptał. – Ja… przepraszam. To wszystko, stało się tak nagle. A potem te nerwy, myśl, że zawiodłem, bo to nie ja byłem wtedy w samochodzie, chociaż powinienem. Sam nie wiem, jak mogłem być tak podły i zwalić winę na ciebie. Wybaczysz mi? Proszę…
– Wielkanoc to czas wybaczania – odparłam, patrząc mężowi w oczy.
A potem razem wróciliśmy do domu, by stawić czoła wspólnym kłopotom.