Biała suknia, goście weselni, prezenty i podróż poślubna – brzmi jak tradycyjny ślub? A jednak nim nie jest. W tej ceremonii nie chodzi o połączenie węzłem małżeńskim dwóch kochających się osób, a o celebrowanie swojej niezależności i miłości do samego siebie. Czy samoślub jako ratunek przed staropanieństwem/starokawalerstwem to trend, który dojdzie również do Polski?
Pamiętacie odcinek „Seksu w wielkim mieście”, kiedy Carrie, poirytowana faktem, jak dużo pieniędzy wydała prezenty w ramach celebrowania wyborów życiowych (ślubu oraz narodzin trojga dzieci) swojej koleżanki (i na marginesie – niemożność odzyskania pieniędzy za skradzione podczas „pępkowego”, ukochane buty) postanowiła wysłać znajomej zawiadomienie, że oto ona postanowiła wziąć ślub z samą sobą i zrobić listę prezentów, a właściwie prezentu – modelu butów, które wyparowały z przyjęcia? Choć w przypadku Carrie samoślub był tylko wyimaginowany, okazuje się, że są na świecie osoby, które faktycznie decydują się na poślubienie samego siebie.
Na taki pomysł wpadła niedawno pewna 30-latka z Tajwanu. Chen Wei-yihi postanowiła kupić suknię ślubną, wynająć salę i przygotować przyjęcie na kilkadziesiąt osób, podczas którego mają zostać uczczony ślub, podczas którego obecność pana młodego nie jest wymagana. 30-latka jest singielką, która postanowiła pokazać całemu światu, że presja ciążąca na niezamężnej kobiecie, przekraczającej magiczną granicę trzeciej dekady życia, jest ogromna, a los nie zawsze do tego czasu zdąży nas obdarować odpowiednim kandydatem na męża. Po ceremonii ślubnej kobieta ma zamiar ruszyć w podróż poślubną do Australii.
Dziś wiek zawierania związków małżeńskich (tych tradycyjnych) jest nawet o kilkanaście lat późniejszy niż miało to miejsce jeszcze przecież wcale nie tak dawno temu. Kobiety i mężczyźni najpierw stawiają na edukację, później na błyskotliwą karierę i podwyższanie swojego statusu majątkowego, a dopiero kiedy to osiągną, zaczynają myśleć o ewentualnej rodzinie. Co jednak jeśli w tym, wciśniętym w harmonogram życia czasie przeznaczonym na zakładanie rodziny, nie uda im się poznać odpowiedniej osoby? Czy poślubienie samego siebie to ironiczny żart z konserwatywnych poglądów, że każdy człowiek musi stworzyć podstawową jednostkę społeczną, zwaną rodziną czy raczej substytut czegoś, czego się pragnie, a nie zagwarantują tego najlepsze studia, wymarzona praca czy najnowszy model telewizora w salonie?
Nasuwa się pytanie, czy tego typu ceremonia to próba wyrzucania z siebie negatywnych emocji, powstających w wyniku presji społecznej na zamążpójście i tym samym, zagranie na nosie wszystkim wścibskim ciotkom i babciom, które od lat wypytują: „Kiedy ty w końcu wyjdziesz za mąż/Znajdziesz sobie żonę?”. Czy raczej wybrnięcie z sytuacji tak, żeby „wilk był syty i owca cała”? A może to zbyt płytkie podejście do sprawy i tego typu ślub naprawdę wynika z potrzeby serca? Bo chyba nie ma lepszego kandydata do podróży przez życie niż ten, którego znamy od zawsze oraz kochamy miłością szczerą i bezwarunkową? Pytanie tylko, co jeśli po zawarciu takiego związku, trafimy w końcu na odpowiedniego partnera i zechcemy go poślubić – czy wtedy musimy rozwodzić się z samym sobą?