W tym tekście nie mam zamiaru nikogo krytykować. Nie jest tajemnicą, że żyjemy w kraju, w którym biurokracja na każdym kroku doprowadza do szewskiej pasji - także w kwestii podejmowania decyzji o ślubie. Zwłaszcza kościelnym.
Ślub cywilny czy kościelny? Okazuje się, że przy cywilnym nie tylko koszt jest dużo niższy (niecałe 100 zł vs. nawet tysiąc złotych), ale i zajmuje zdecydowanie mniej czasu, jeśli chodzi o jego organizację. Kościół katolicki wymaga bowiem papierka potwierdzającego, że para odbyła kurs przygotowujący do małżeństwa.
Ja i mój facet znamy się od 10 lat. Jesteśmy razem od 7. Wszyscy twierdzą, że powinniśmy się pobrać już dawno temu, ale w gruncie rzeczy żadne z nas nie czuło takiej potrzeby. Bo niby po co? Szczerze mówiąc, rozmawiając z ciotkami czy koleżankami, które są już po ślubie, nikły procent z nich chwali sobie tę instytucję. Albo myślą o rozwodzie, albo twierdzą, że po prostu nic się nie zmieniło (lub zmieniło, ale na "gorzej").
Ale stało się. Mój facet się oświadczył. A ja powiedziałam „tak". I szykujemy się do ceremonii, która ma na zawsze odmienić nasze życie. Szczerze mówiąc stoję na stanowisku, że jeśli przed ślubem jest fajnie, to i po będzie. Motyli w brzuchu nie mam od jakiegoś czasu, ale nie widzę żadnych przeciwwskazań, żeby złożyć sobie przysięgę. Kocham go i on mnie też, dlatego naprawdę cieszę się, że to nastąpi.
Problem jednak w tym, że to nie my, a nasi rodzice naciskali, żebyśmy wzięli ślub kościelny. My bardziej skłanialiśmy się ku cywilnemu.
Dlaczego?
Pochodzę z wierzącej rodziny, mam wszystkie sakramenty. Inaczej jednak wygląda sytuacja z moim facetem - twierdzi, że nie wierzy. Nie chodzi do kościoła. I śmiem twierdzić, że do kościoła jako instytucji jest wrogo nastawiony. Mimo to zdecydował się spróbować (pewnie ze względu na mnie i rodziców). I tak oto znaleźliśmy się na kościelnym kursie dla par przygotowujących się do ślubu.
Nauki przedmałżeńskie... weekendowe?
Oczywiście na początku wszyscy stękają, że nie mają czasu na dziesięciokrotne spotkania po jednej godzinie co tydzień. Poważne zobowiązanie, tym bardziej, że wielu z nas ma nieregularny czas pracy. Wszyscy zatem chcą iść na skróty.
Pierwsza opcja to nauki przedmałżeńskie weekendowe (3 dni po 8 godzin w kościele + trudność w zapisie, bo wszyscy chcą, a liczba miejsc ograniczona). Druga opcja to „znajomy ksiądz", który za „co łaska" da ci papier i po sprawie.
My nie mieliśmy szczęścia co do możliwości zapisu na kurs weekendowy i nie mamy „znajomego księdza". Więc poszliśmy na standardowe, godzinne spotkanie co tydzień przez 10 tygodni.
Jak jest?
Otóż tak, że nigdy w życiu bym się nie spodziewała, że to powiem - jest super. Serio. Kurs jest prowadzony przez osobę świecką - miłego, starszego pana z 40-letnim stażem małżeńskim.
W trakcie spotkań opowiada o wszystkich ciężkich sytuacjach, które spotkały go w życiu. O błędach małżeńskich, które popełnili jego przyjaciele. O błędach, które on popełnił. O toksycznych relacjach z matką. O trudzie w utrzymaniu bliskości, kiedy pojawiają się dzieci. O dokonywaniu złych wyborów. O rachunku sumienia, który każdy powinien zrobić, zanim przysięgnie przed tą drugą osobą.
Podczas zajęć słuchamy go jak mentora. Nawet mój facet (a jego naprawdę trudno zainteresować monologiem). Czas mija w mgnieniu oka. I choć nasz nauczyciel nie sprawdza listy obecności, co tydzień jest pełna sala.
W ostatnim tygodniu wykład poprowadziło małżeństwo, które jest ze sobą od 7 lat i ma troje dzieci. Wykład dotyczył „naturalnych sposobów zapobiegania ciąży". Temat trudny, bo ze świecą szukać par, które do trzydziestki zachowują cnotę. Większość osób raczej to bawi. Ale wiecie co? Tej parze się udało i bardzo to szanuję.
Wnioski płynące z tego spotkania to dla mnie zaś nie to, że mam prowadzić kalendarzyk i mierzyć temperaturę ciała, by wychwycić moment owulacji. Wniosek jest taki, że udane małżeństwo to takie, które ma podobne przekonania w najważniejszych życiowych kwestiach i stoi za sobą murem. Wierzy w te same idee.
Czego się nauczyłam?
Jestem z moim facetem od 7 lat, a dopiero po tych spotkaniach zaczęliśmy tak dogłębnie poruszać temat zakładania rodziny, wiary w Boga, posiadania dzieci. Oczywiście, że wcześniej o tym rozmawialiśmy.
Ale nigdy wcześniej nie zakładaliśmy, że mogę mieć problem z zajściem w ciążę. Że mogę urodzić chore dziecko. Że mój przyszły mąż może lada dzień dostać udaru i wylądować na wózku. Albo już nigdy nie odzyskać świadomości. Że przyjdzie taki moment, kiedy i ja, i on poczujemy potrzebę odmówienia wspólnej modlitwy, bo jakaś sytuacja w życiu nas przerośnie.
Naprawdę, póki jesteśmy młodzi, nie bierzemy tych opcji pod uwagę. Ale to właśnie w tych chwilach jak na dłoni zobaczymy nasze słabości. To te chwile zadecydują o trwałości naszego związku.
Dlatego warto rozmawiać na trudne tematy. I warto iść na spotkanie odbywające się w kościele, które otwiera umysł i przygotowuje na taką rozmowę. Nie rezygnujcie z tej możliwości. Bo kiedy, jak nie teraz będziecie mieli czas na sprawdzenie, czy wierzycie w to samo?
Treść artykułu została pierwotnie opublikowana 09.02.2018.
Więcej o przygotowaniach do ślubu:
Przygotowania do ślubu - od czego zacząć?
Koszt ślubu i wesela na 100 osób - koszty w przybliżeniu