Rozdział pierwszy
NA MÓJ TEMAT
Luty. Wtorek rano. Wstaję z łóżka o zwykłej porze i człapię do łazienki, żeby wziąć prysznic przy zgaszonym świetle. To moja metoda na szkolne poranki — coś jak dodatkowe dziesięć minut snu.
Cała historia zaczyna się jednak dopiero wówczas, gdy wychodzę spod prysznica. Wtedy, kiedy włączam światło i wycieram zaparowane lustro, żeby się uczesać. I chodzi właśnie o to, co widzę w lustrze. Czy może raczej: czego w nim nie widzę.
Przeglądam się jeszcze raz i raz jeszcze przecieram lustro.
Nie widzę własnego odbicia.
Tak, właśnie tak, jak mówię:
N i e w i d z ę — w ł a s n e g o — o d b i c i a!
Z lekka oszołomiony, wracam do łóżka, bo skoro śpię, łóżko jest po temu najwłaściwszym miejscem, tak czy nie? I cierpliwie czekam, aż się obudzę. Nie budzę się jednak — zrobiłem to przecież już dawno.
Serce zaczyna mi bić jak oszalałe. Mój oddech przyspiesza, nagle zaschło mi w ustach. Podnoszę głowę z poduszki i pod przykryciem rozpoznaję kształt mojego ciała. Leży sobie w pościeli jakby nigdy nic. Ściągam z siebie elektryczny koc i wierzchnie prześcieradło.
Pusto.
Wracam do łazienki, przed duże lustro. Wciąż nie widać w nim mojego odbicia. Lustro jak lustro, wisi na ścianie, a mnie przed nim nie ma. Tymczasem zdaje mi się, że jednak jestem — bo przecież widzę to lustro, widzę mój ręcznik, którym powiewam w powietrzu, widzę, jak faluje zasłona prysznicowa, którą zdzieliłem przez środek. Ale samego siebie nie dostrzegam.
Wpadam w panikę. Owijam się ręcznikiem w pasie i idę z tym fantem do moich rodziców.
To do mnie całkiem niepodobne. Niewiele jest spraw, z którymi do nich chodzę. Rodzice są dobrzy wyłącznie w małych dawkach; owszem, czasem potrafią być pomocni, ale z reguły znajomość moich planów skutecznie pozbawia ich tej zalety.
Czy rodzice uwierzą
Muszę im jednak przyznać: są naprawdę inteligentni, a wszystko wskazuje na to, że przy rozwiązywaniu mojego problemu inteligencja będzie potrzebna, więc idę prosto do kuchni. Wiem, że ich tam znajdę, bo to przecież zwykły dzień tygodnia, szkolny dzień, a w takie dni w naszym domu jajka i tosty wjeżdżają na stół o siódmej piętnaście. Niezmiennie.
Ruszam korytarzem w stronę schodów i zatrzymuję się tuż przed nimi. Niespodziewanie ogarnia mnie lęk. Zazwyczaj nie mam żadnych problemów z koordynacją ruchową — w miejscach publicznych nie robię z siebie idioty, nie upuszczam tacy w stołówce, nie potykam się na schodach, nie, nic z tych rzeczy. Lecz tego ranka staje przede mną nowe wyzwanie: brak rąk, ramion, nóg, stóp. Czuję je, ale ich nie widzę. Chwytam się kurczowo poręczy i kontrolując każdy krok, schodzę na dół ostrożnie jak trzylatek.
Staję w drzwiach kuchni, od płytek na podłodze
bije ziąb. Tata smaży jajecznicę, mama czyta gazetę.
— Nie uwierzycie! Nie widzę sam siebie! — komunikuję.
Oboje kierują wzrok w stronę drzwi do salonu.
— W takim razie przyjdź tutaj, zobaczymy, w czym rzecz — mówi tata.
— Ale rzecz w tym, że ja już jestem tutaj! — wołam.
— Nie widzę sam siebie! I wy też mnie nie widzicie. Nie można mnie zobaczyć, przecież mówię: jestem niewidzialny!
Mama spogląda na tatę, posyła mu uśmiech z gatunku „ach, te dzieciaki!”, którego szczerze nienawidzę, i wraca do lektury.
— Dość tych wygłupów, Bobby — komenderuje swoim Urzędowym Głosem sponad gazety. — Za dwadzieścia minut odjeżdża twój autobus. Wyłącz mikrofon, krótkofalówkę czy to, czym się tam zabawiasz, odwieś na miejsce ten mokry ręcznik i siadaj do śniadania, no już!
Pozwólcie, że wam przedstawię moją Profesor Mamę, znaną też jako Pani Dyrektor. Jej motto życiowe brzmi: „Jeśli masz wątpliwości, wydaj polecenie”. Mama przyzwyczaiła się do swoich studentów — spłoszonych pierwszoroczniaków, których uczy literatury na University of Chicago. Spodziewa się, że na „młodych ludzi” wystarczy warknąć, a pokornie podkulą ogony.
Polecamy: Prunella Bat, "Dom syren"
Zostałem oskarżony. „Wygłupiam się”, „zabawiam”. Wiecznie to samo. W tej sytuacji odsuwam sobie krzesło, siadam do stołu, sięgam po mój sok pomarańczowy, wypijam go do dna i z impetem odstawiam pustą szklankę na podkładkę przy moim nakryciu.
Tym sposobem udaje mi się przykuć uwagę obojga rodziców. Skutecznie.
Tata przestaje mieszać jajecznicę i wpatruje się w moją pustą szklankę. Mama pochyla się ku mnie tak gwałtownie, że przewraca własną szklankę z sokiem, który ścieka jej na kolana. Nie zwraca na to uwagi.
— To taka sztuczka, tak? — upewnia się tata. — To zrób coś jeszcze.
Biorę ze stołu moją łyżeczkę, liżę ją i wieszam sobie na nosie — efektowny numer także w przypadku, kiedy wasz nos jest widoczny i na swoim miejscu. Łyżeczka zawisa w powietrzu.
Czytaj także: Dobra seria na wakacje
Artykuł jest fragmentem książki: Chłopak który zniknął, Andrew Clements, Wydawnictwo Media Rodzina