Długo nie byłam w kraju, bardzo długo. Los rzucił mnie do Kanady, gdzie znalazłam stabilizację zawodową i swoją drugą połówkę. Mąż, tak jak ja, jest lekarzem, poznaliśmy się w szpitalu, w którym oboje pracujemy. Jest stuprocentowym Kanadyjczykiem, choć ciemniejszy odcień skóry zdradza jego boliwijskie korzenie.
Polska była dla niego zawsze mityczną krainą, oprócz kilku stereotypowych informacji niewiele wiedział o mojej ojczyźnie, a ja, w miarę upływu lat, coraz bardziej idealizowałam kraj, w którym się urodziłam. Michael słuchał moich wspomnień z ciekawością i nie miał nic przeciwko temu, by kiedyś poznać ten idylliczny zakątek. Jedna historia szczególnie mu się podobała, ale trzeba przyznać, że i dla mnie była wyjątkowa…
Ile mogłam mieć lat, gdy się wydarzyła? Czternaście? Chyba nie więcej. W każdym razie, wydawało mi się wówczas, że jestem prawie dorosła. O dziwo, moja mama musiała uważać podobnie, skoro wysłała mnie samą w ponadstukilometrową podróż do rodziny w Małopolsce. Miałam mieć tylko jedną przesiadkę na dworcu autobusowym w Krakowie…
I tak, z niewygodną, ale modną torbą podróżną wsiadłam do autobusu i ruszyłam w pierwszą samodzielną podróż. Dojazd do Krakowa był prosty i napełnił mnie euforyczną wiarą we własne siły. Wysiadłam na zatłoczonym dworcu, gdzie należało kupić bilety na dalszą drogę. I ten test zdałam na piątkę – nabyłam bilet i ruszyłam na stanowisko nr 2, z którego miał odjeżdżać mój autobus.
Ludzie cisnęli się niewiarygodnie, i nie wiem doprawdy, jak przedostałam się do drzwi pojazdu, ale i to mi się udało. Wsiadłam więc i rozpoczęłam ostatni etap podróży. Autobus wlókł się od wioski do wioski, wypluwając na kolejnych przystankach zmęczonych i wymiętych pasażerów. We wnętrzu robiło się coraz luźniej, a mnie zaczynały nachodzić wątpliwości.
Wydawało mi się, że ta jazda trwa za długo…
Zanim zdobyłam się na odwagę, by zapytać antypatycznego kierowcę o wieś, do której się wybierałam, zostałam prawie sama. Ośmieliłam się dopiero, gdy ostatnia pasażerka, kobieta w średnim wieku, zaczęła się zbierać do wyjścia.
– Wsiadłaś do niewłaściwego autobusu – stwierdził groźnym tonem kierowca. – Właściwie jedziesz cały czas na gapę i powinnaś zapłacić karę.
– Chyba pan wstydu nie masz– wygarnęła mu wiejska kobiecina. – Zgubiło się dziecko, a ten ją będzie jeszcze straszył karą. Tfu, co za cham!
Przygarnęła mnie do siebie w obronnym, matczynym geście i poradziła wysiąść razem z nią.
– Wieczór się zbliża – powiedziała – a ten autobus na pewno nie zawiezie cię bliżej twojego przystanku. Prześpisz się u mnie i jutro wsadzę cię do odpowiedniego PKS-u.
Nie miałam najmniejszej ochoty zostać sam na sam z chamskim kierowcą, skorzystałam więc z zaproszenia. Przystanek był nędzną budą stojącą pośród niczego. Zabudowania gospodarskie rozrzucone były między polami i do każdego prowadziła błotnista, pełna kamieni droga. Krajobraz był mi zupełnie obcy i poczułam się nagle bardzo mała i zagubiona.
To nic, że kobieta była sympatyczna i opiekuńcza. Zatęskniłam za mamą, choć na głos bym tego nie przyznała. Kiedy doszłyśmy do domu mojej opiekunki, słońce zaczynało się chować za niskie wzgórza. Zaproszono mnie do biednej kuchni i poczęstowano cieniutką herbatką i wielką pajdą chleba posmarowanego śmietaną.
Byłam głodna jak wilk, bo pół dnia nic nie jadłam, więc rzuciłam się bez grymaszenia na jedzenie i nawet poprosiłam o dokładkę. Nie mam pojęcia, gdzie był gospodarz tego domu i czy w ogóle jakiś był, bo kobieta sama krzątała się wokół wszystkiego.
Potem pojawili się w domu jej synowie
Jeden był zupełnym szczylem i na tego nie zwróciłam uwagi, ale drugi, starszy ode mnie o jakieś dwa lata, bardzo mi się spodobał. Pamiętam, że na policzku miał bliznę, która wówczas wydała mi się szalenie męska. Widziałam, że ja też wpadłam mu w oko i znowu poczułam się prawie dorosła. Nagle odezwała się gospodyni.
– Weź, Staszek, brata – powiedziała – i połóżcie się na sianie w stodole, a panience pościelę na waszym łóżku.
Chłopcy wzięli ze sobą jakieś koce i bez gadania wyszli z domu, ustępując mi siennik wypełniony szeleszczącą przy każdym ruchu słomą. Wydawało mi się, że nie zasnę na takim prymitywnym posłaniu ale, o dziwo, odpłynęłam jak aniołek i spało mi się doprawdy wspaniale.
Kiedy rano otworzyłam oczy, wszyscy już byli na nogach. Na śniadanie dostałam ciepłe jeszcze mleko prosto od krowy i kromkę chleba z dżemem. Staszek cały czas przystawiał się do mnie, ale jego matka ze śmiechem kazała mu się wynosić z domu.
– Krowy trzeba wygnać na pastwisko, obiboku, a nie zawracać w głowie biednej dziewczynie!
Poczerwienieliśmy obydwoje, bo sądziliśmy, że nikt postronny nie dostrzega naszych umizgów. Staszek wypadł z chałupy, jakby go piorun trafił i nawet „do widzenia” nie zdążył powiedzieć, a i my musiałyśmy wyjść na przystanek, i tak skończył się mój pierwszy romans. Kobieta wyściskała mnie serdecznie na pożegnanie, wcisnęła do ręki torbę z czereśniami i wsadziła do autobusu, który już bez przeszkód zawiózł mnie do celu.
Nie zdążyłam wziąć jej adresu i nigdy nie zdołałam podziękować za pomoc, której mi udzieliła. Z biegiem lat zdarzenia zacierały się w mojej pamięci, ale niektóre szczegóły – chleb ze śmietaną, zapach słomianego siennika, smak ciepłego mleka – zapamiętałam na zawsze. Ilekroć poczuję odcień któregoś z tych zapachów, wyobraźnia przenosi mnie do biednej kuchni w podkrakowskiej wsi. A gościnność gospodarzy tego domu była dla mnie symbolem Polski…
– Przesadzasz, Mary – stopował mnie mąż. – Na całym świecie znajdziesz takie kuchnie i ludzi, którzy cię serdecznie ugoszczą.
– Ale takiego mleka jak w Polsce na pewno nigdzie mi nie zaserwują – upierałam się przy swoim.
– Wygrałaś – poddawał się Michael. – Nigdzie nie ma już takiego mleka.
W głębi duszy zdawałam sobie sprawę z tego, że moja historia to obraz zatrzymany w duszy dziecka, i tylko dla mnie wciąż jest taka pasjonująca i ważna, ale gdy w tym roku pojechaliśmy nareszcie na urlop do Polski, obiecałam sobie odwiedzić kobietę, której nigdy nie podziękowałam za gościnę. W Krakowie, gdzie się zatrzymaliśmy na parę dni, kupiłam piękny bukiet róż i pojechaliśmy śladem niebieskiego PKS-u sprzed lat, który dawno temu wiózł dziewczynkę w daleki, obcy świat.
Oj, nie wdał się pan w matkę!
Nazwę wsi pamiętałam, więc nie było trudno trafić na miejsce, gdzie kiedyś wysiadłam z obcą, ale życzliwą mi osobą. Przystanek nie przypominał już żałosnej budy, którą był przed laty. Wprawdzie nadal stał pośrodku niczego, ale zmienił wygląd na światowej klasy metalowo-szklaną konstrukcję. Droga do samotnie stojących zabudowań była wciąż taka, jak ją zapamiętałam: pełna błota i dziur. Podobnie dom z szarych pustaków – straszył fasadą już z daleka. Nie dojechaliśmy jednak do niego, bo w połowie drogi wykwitła przed nami tak wielka kałuża, że Michael bał się w nią wjechać wypożyczonym samochodem.
Zostawiliśmy więc auto i dalej poszliśmy na piechotę. Z lubością wciągałam zapachy wsi i napawałam się cudownym widokiem szachownicy wąskich poletek, przecinanych miedzami, na których rosły krzaki dzikich róż i drzewa owocowe.
– Chyba nigdzie w Europie nie ma już takich upraw – powiedziałam z dumą, bo naprawdę był to fantastyczny widok.
Mąż skinął głową. Kiedy dochodziliśmy do zabudowań, z przydrożnych krzaków wyskoczył jakiś dzieciak i biegiem pognał do domu, wrzeszcząc na całe gardło.
– Tato, tato!
Ze stajni wychynęła głowa mężczyzny. Facet przyglądał się nam przez chwilę, po czym sięgnął po bat do poganiania konia i z tym batem wyszedł nam naprzeciw.
– Czego tu?! – zapytał ostrym tonem, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. – Won z mojego podwórka, bo psami poszczuję.
Wyciągnęłam przed siebie bukiet róż, jakby one miały go przekonać o naszych dobrych intencjach, i powiedziałam z uśmiechem:
– To prezent dla pańskiej matki, jak mi się wydaje.
Mężczyzna smagnął batem w powietrzu z taką precyzją, że koniec rzemienia oberwał czerwone płatki, które rozsypały się pod moimi nogami.
Ze strachu wypuściłam bukiet z ręki
– Zabieraj się ze swoim wiechciem, i wracajcie. Nie potrzebujemy przybłędów w naszym kraju!
Podszedł bliżej i na jego policzku zobaczyłam małą bliznę, która kiedyś nadawała tej twarzy taki interesujący charakter. Teraz budziła raczej strach i obrzydzenie. I pomyśleć, że kiedyś chłopiec, którym był, odstąpił mi swoje łóżko, a sam poszedł spać do stodoły.
Co się stało, że na miejscu szacunku i gościnności pojawiły się strach i nienawiść? Stałam jak skamieniała, a łzy same napłynęły mi do oczu… Niedoczekanie, żeby ten typ miał je zobaczyć! Odwróciłam się na pięcie, pociągając za sobą zdumionego całym zajściem Michaela, i na odchodnym rzuciłam przez ramię:
– Jedno jest pewne: na pewno nie wdał się pan w matkę, panie Stasiu. Róże niech pan zachowa, co mi tam.
Zaskoczyłam go. Stanął w bezruchu, próbując sobie przypomnieć, kiedy to został mi przedstawiony. Niech myśli, nie zaszkodzi mu. A jeśli chodzi o tęsknotę za krajem, zostałam wyleczona. Nie mam ochoty już tu wracać. Nie ma do czego.
Czytaj także:
„Zdzierałem łokcie na emigracji, by żonie i dziecku nie zabrakło ptasiego mleczka. Co za to dostałem? Pozew o rozwód”
„Harowaliśmy na emigracji jak woły, żeby odkuć się z biedy. Po powrocie rodzina traktowała nas jak skarbonkę”
„Gdy ja urabiałam się po łokcie na emigracji, mąż machnął sobie potomka z kochanką. Drań chciał jeszcze na mnie zarobić”