Zwykle kiedy wracałam do domu, witała mnie tylko kotka, łasząc się i mrucząc przymilnie. Rob był jeszcze w pracy, a Tomek i starsza o dwa lata Janina, o ile nie byli głodni, zajmowali się swoimi sprawami na piętrze, puszczając głośną muzykę albo kłócąc się zawzięcie, co nazywali zwyczajną wymianą zdań na sporne tematy. A tych było bez liku, chociaż w sytuacjach podbramkowych rodzeństwo potrafiło zadziwiająco zgodnie zewrzeć szyki. Tym razem czekali na mnie oboje, prawie pod drzwiami. Przestraszyłam się.
– Co się stało? – zawołałam.
Zobaczyłam łzy w oczach Tomka
– Nie rycz – Janka stuknęła go bez przekonania w bok.
– Mówcie zaraz, co się dzieje! – krzyknęłam, nie panując nad ogarniającym mnie uczuciem paniki.
– Nic takiego – córka wzruszyła ramionami.
Niedawno skończyła trzynaście lat i zaczynała uważać się za całkiem dorosłą osobę.
– Clo nie wróciła, Tom myśli, że nie żyje. Wiesz, jak on uwielbia tę kotkę.
Tom, Clo, a córka to Jen. I mąż Rob. Angielskie imiona na angielskiej ziemi, tylko ja byłam tu obca. Wyszłam za maż, urodziłam dzieci, przyzwyczaiłam się i nawet bywałam szczęśliwa, ale czasem odzywała się paląca tęsknota za krajem. Przywoływałam zapamiętane obrazy z przeszłości, krajobrazy, twarze przyjaciół, urywki rozmów. Dałabym wszystko, żeby wróciły tamte chwile. W kraju nie trzeba było wiele, żeby zorganizować spontaniczny wypad na grilla czy wyjazd nad jezioro. Ludzie byli otwarci, czasem niezbyt grzeczni, czasem nielojalni, ale zawsze szczerzy, aż do bólu. Jak się coś nie podobało, walili prawdę prosto z mostu i człowiek wiedział, na czym stoi. Nie to co tutaj.
Roba poznałam na wymianie studenckiej, zaprosił mnie na wakacje. Pobraliśmy się, jak tylko skończył studia. Miałam wtedy dwadzieścia trzy lata. Do życia na emigracji podeszłam entuzjastycznie, wszystko mi się podobało – małe nadmorskie miasteczko, w którym osiedliśmy, uśmiechnięci ludzie i możliwości, które były na wyciągnięcie ręki. Potem pojawiły się dzieci, a mnie otworzyły się oczy. Nie miałam z kim pogadać. W Polsce poszłabym na plac zabaw będący jednocześnie salonem młodych matek, poznałabym inne dziewczyny, Janinka miałaby się z kim bawić. Zapraszałybyśmy się do domów, zaprzyjaźniły. Tutaj było inaczej. Nie brakowało zjeżdżalni, huśtawek ani młodych matek, ale za miłymi uśmiechami i grzeczną rozmową o dzieciach nie kryło się nic. Nie zdobyłam nowej przyjaciółki, która pomogłaby mi oswoić ten kraj.
Czułam się obca
Prowadziłam wygodne życie, ale nie zdołałam zapuścić korzeni. Tęskniłam za Polską, a właściwie za poczuciem przynależności do grupy ludzi takich samych jak ja. Tam był mój prawdziwy dom, tu tylko mieszkałam. I wychowywałam dzieci.
– Mamo, czy ty mnie słuchasz? Clo nie żyje – krzyknęła Janina, a Tomek ryknął płaczem.
– Nie ma zwłok, nie ma morderstwa – mruknęłam, wytrącona z równowagi myślami i nieracjonalnym zachowaniem dzieci. – Nie róbcie cyrku, przestraszyłam się, że coś wam się stało. Clo gdzieś powędrowała i wróci. Tomek, nie płacz, lepiej sprzątnij w kuwecie, żeby miała czysto.
– Ona-nie-spała-w-domu – wyskandowała Janina. – Nie ma jej od wczoraj – dodała spokojniej, widząc mój wzrok.
– Dlaczego dowiaduję się o tym dopiero teraz? Clo zawsze wracała na noc, przecież sypia z Tomkiem.
– Masz nierozgarniętego syna, nic nie powiedział. Nie wiem, co myślał, nie podejmuję się zgadnąć – odparła krótko Janina, czy może raczej Jen, jak kazała do siebie mówić. – Zaczął robić raban, dopiero jak wrócił ze szkoły. Szukaliśmy jej wszędzie, w szafach i pod schodami. Sprawa jest poważna, ten głupek jeszcze gotów zapłakać się na śmierć.
Przytuliłam płaczącego syna, zastanawiając się, co mam zrobić. Clotilde była z nami od ośmiu lat, wychodziła tylko do ogródka, nie dalej. Jej zniknięcie nie oznaczało nic dobrego.
– Musisz iść do sąsiadki – Janina stała za chlipiącym Tomkiem. – Ostatnia nadzieja, że Clo przelazła przez ogrodzenie i nie umie wrócić.
Córka zrobiła wymownego zeza, patrząc jednocześnie na mnie i na brata. Zrozumiałam.
– Jesteś bardzo mądra – powiedziałam z uznaniem i odsunęłam Tomka. – Słyszałeś? Będziemy jej szukać i znajdziemy. Zaraz pójdziemy do sąsiadki.
– Nie wszyscy, tylko ty. Z ciasteczkami – powiedziała z naciskiem moja Jen. – Jeszcze u niej nie byłaś, nie znacie się.
– Codziennie uśmiechamy się do siebie i mówimy „hello” – oburzyłam się, żeby mieć ostatnie słowo, ale doskonale wiedziałam, o czym Janka mówi.
Zaniedbałam prezentację
Nie musiałam, ale mogłam powitać ją ciastem, ona zaprosiłaby mnie na herbatę, porozmawiałybyśmy o pogodzie i znajomość zostałaby przypieczętowana. Nie zawracałam sobie głowy prowadzącymi donikąd towarzyskimi ceremoniami, i bez tego mogłam codziennie uśmiechać się do sąsiadki.
– Taki zwyczaj, bierz ciastka i leć – Janka z Tomkiem prawie wepchnęli mnie do kuchni.
Pod ich czujnym wzrokiem otworzyłam paczkę owsianych herbatników w czekoladzie, wysypałam na ozdobny talerzyk i udrapowałam wokół niego sztywną folię spożywczą, która została po urodzinach Roba. Spojrzałam krytycznie na pakunek.
– Słabo, ale musi wystarczyć. Liczą się intencje – odezwała się Janka.
Spojrzałam na nią uważnie. Zależało jej, żebym nie wyszła na niewychowaną cudzoziemkę nieznającą zasad protokołu towarzyskiego. Janka stawała się Jennifer, nie chciała się wyróżniać.
– Niedługo będziesz bardziej angielska niż królowa – powiedziałam z przekąsem.
– A jaka mam być? Urodziłam się tu i mieszkam. A królową lubię, ale wolę Kate – odparowała zadzierzyście.
Miała rację, w naszej rodzinie tylko ja byłam inna. W kraju wszystko było prostsze, poszłabym do sąsiadki, zapukała i spytała, czy nie widziała mojego kota. Tu muszę przedstawić się, wręczyć ciasteczka, przyjąć zaproszenie na herbatę i odsiedzieć swoje w salonie starszej pani. Co za strata czasu, w Polsce byłoby inaczej. Lepiej. To, co czułam, nazywali tęsknotą za domem. Wyspiarze mieli rację, tęsknota za domem to prawdziwa choroba, trudna do pokonania i wyleczenia. Ja byłam przypadkiem beznadziejnym. Im dłużej mieszkałam w Anglii, tym bardziej brakowało mi kraju. Oczywiście jeździliśmy z dorocznymi wizytami, zdarzało mi się też wyrwać samej, ale pobyt w Polsce pozostawiał niedosyt. Zanim odnalazłam dawną atmosferę, trzeba było wracać do domu. Do domu? Nie wiedziałam, gdzie przynależę, Rob i dzieci byli na Wyspach, rodzice i wspomnienia w kraju.
– Idź wreszcie – Janina prawie wypchnęła mnie z kuchni.
Zebrałam się w sobie
Moje młodsze dziecko wypłakiwało oczy za kotką, wątpiłam, by Clo ukryła się u pani z domu obok, ale coś trzeba było robić. Pchnęłam furtkę, podeszłam do domu i zapukałam. Otworzyła natychmiast, jakby obserwowała mnie przez okno, co zapewne było prawdą. Wypowiedziałam stosowną formułkę, starsza pani rozjaśniła się na widok ciastek, jakbym przyniosła królewski tort. Zrobiło mi się trochę głupio, ale nadrabiając miną, weszłam do zagraconego meblami saloniku.
– Jak miło! – rozpłynęła się starsza pani. – Właśnie robiłam herbatę, napijesz się?
– Jeśli można, wolałabym kawę – odparłam buntowniczo i niezupełnie zgodnie z oczekiwaniami pani.
Janka nie byłaby ze mnie zadowolona.
– Chętnie napiję się herbaty – poprawiłam się, pamiętając o sprawie, z którą przyszłam.
Starsza pani nie okazała zdziwienia i nie skomentowała zmiany zamówienia. Pewnie uważała, że jest lepiej wychowana niż ja, ale nie okazywała tego. Żadnej szczerości, wyspiarska hipokryzja. Prędzej by umarła, niż powiedziała, co naprawdę myśli. Była zupełnie inna niż ja i moi rodacy.
– Już myślałam, że nigdy się nie poznamy – oznajmiła niespodziewanie, stawiając dzbanek z herbatą na stoliku.
Otworzyłam usta, żeby powiedzieć, że od roku codziennie mówimy sobie „hello”, ale czym prędzej je zamknęłam. Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one.
– Miałam zamiar zajrzeć do pani, ale mam urwanie głowy w domu – odparłam nieszczerze, podnosząc do ust filiżankę.
– Tak właśnie myślałam – powiedziała zgodnie i zmieniła temat.
Sprawa kota wypłynęła, kiedy sąsiadka zaczęła rozwodzić się nad urodą Clo, którą widywała w ogródku.
– Zaginęła, wyszła wczoraj wieczorem i nie wróciła – poinformowałam ją, starając się po wyspiarsku nie okazywać emocji. – Zastanawiałam się, czy nie utknęła w pani składziku na narzędzia – dodałam bez nacisku.
Oni wszystko tak tu załatwiali, od niechcenia, jakby im nie do końca zależało. Nie umiałam się do tego przyzwyczaić, ale doskonale potrafiłam naśladować. Starsza pani podniosła się, energicznie odstawiając herbatę.
– To możliwe, wczoraj wyjmowałam ze składziku grabki, nie od razu zamknęłam drzwi. Kotka mogła się wśliznąć. Sprawdźmy, czy tam jest.
Poszłam za nią zaskoczona szybkością reakcji
Albo nie znałam Anglików, albo panią bardzo poruszył los zaginionej Clo. Kotki w składziku nie było. Podziękowałam i chciałam iść do dzieci, ale starsza pani mnie zatrzymała. – Dobrze byłoby umieścić ogłoszenie ze zdjęciem na naszym lokalnym portalu. Clo nie mogła odejść daleko, może ktoś ją znalazł. Domowa kotka nie może zbyt długo włóczyć się samotnie. Nie potrafi o siebie zadbać, grozi jej niebezpieczeństwo. Sąsiadka mówiła to wszystko bardzo spokojnie, ale jej oczy zdradzały przejęcie losem kotki.
– Najlepiej szukać bardzo wcześnie rano, zanim jeszcze ludzie wyjdą na ulice. Koty są wtedy najbardziej aktywne. Clo prawdopodobnie nadal krąży wokół domu, one nigdy nie odchodzą daleko.
Nagle wydała mi się bardziej ludzka i całkiem sympatyczna. Uśmiechnęłam się do niej bez przymusu.
– Ma pani rację, nastawię wcześniej budzik. Dziękuję.
Słowo „wcześnie” musiało oznaczać dla niej całkiem inną godzinę, bo rano obudziły mnie dziwne odgłosy. Dochodziły jakby spod naszego domu.
– Słyszysz? – potrząsnęłam ramieniem Roba.
– Uhm – odparł z przekonaniem i zarył się w poduszki.
Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam sąsiadkę. Z poświęceniem zaglądała pod samochody, kiciając zawzięcie na Clo. Spojrzałam na zegarek, dochodziła piąta. Wzruszyłam się. Co za poświęcenie z jej strony, musiała bardzo przejąć się rozpaczą Tomka.
– Albo lubi koty – powiedział Rob całkiem do rzeczy i skrył się pod narzutą.
Znalazłam go tam.
– Prawie się nie znamy, co ją tak życzliwie nastawiło? Ciasteczka?
Rob stęknął i wystawił głowę na świat.
– Trzymałaś dystans, pokazując, że nie życzysz sobie bliższych kontaktów, a ona to respektowała. My, wyspiarze, moja ty Europejko, nie narzucamy się. Keep distance, tego wymaga grzeczność.
– Uch! – nakryłam go z powrotem, żeby już nic nie mówił.
Gość w dom, Bóg w dom? Oni tak nie myślą!
Narzuciłam bluzę i wybiegłam na ulicę. Jeśli sąsiadka szukała Clo, nie mogłam zostać w domu. Dołączyłam do niej, ale kotki nie znalazłyśmy.
– Jutro rano zaczniemy z tamtej strony, ona musi gdzieś tu krążyć – powiedziała nieugięta Angielka, prostując się z trudem. – Tommy zredagował post o zaginięciu Clo? – spytała.
– Nie wiem – przyznałam szczerze, ale zaraz się poprawiłam. – Na pewno – powiedziałam, zapisując w pamięci, by sprawdzić.
– Bądźcie dobrej myśli – sąsiadka spojrzała na mnie ciepło. – Na zmartwienia zawsze jest czas. Napijemy się herbaty? Właśnie miałam zamiar zaparzyć świeżą.
– Zapraszam do nas, właśnie miałam zamiar zrobić śniadanie – odparłam typowo angielskim zwrotem, który ma za zadanie oszczędzić gościowi myśli, że gospodarz robi coś specjalnie dla niego.
Tego też nie mogłam nigdy pojąć, przecież w Polsce to żadna ujma. Gość w dom, Bóg w dom. Sąsiadka przy bliższym poznaniu okazała się całkiem sympatyczna. Nie nadawałyśmy na tych samych falach, ale lody puściły i poczułam się przy niej swobodnie. Kolejnego poranka na naszej uliczce, oprócz mnie i pani Perkins, pojawił się facet z irokezem na głowie. Mieszkał dwa domy dalej, znałam go tylko z widzenia. Zwróciłam na niego uwagę, bo wyróżniała go ekstrawagancka fryzura. Podszedł do nas, klapiąc japonkami włożonymi na gołe stopy, i upewnił się, że szukamy kota, chociaż odgłosy, jakie wydawałyśmy, nie pozostawiały żadnych wątpliwości.
– Biedna Clo. Sprawdzę w tamtym zaułku, mam jeszcze wolny kwadrans – zaproponował obojętnym tonem i odszedł, nie czekając na podziękowania.
– U niego z ciasteczkami nie byłam – zastrzegłam się, opowiadając o wszystkim Robowi. – On naprawdę chciał pomóc, podobnie jak sąsiadka. Nie spodziewałam się, że zyskam tyle współczucia.
– Przejęli się cierpieniem Clo, a nie twoim. My, wyspiarze, kochamy zwierzęta – odparł przekornie Rob.
Roześmiałam się
To też była część jego uroku, angielski dowcip pełen dystansu, ironii i sarkazmu. Zdążyłam się już do niego przyzwyczaić i nawet polubić, ale szczerze mówiąc, był to humor dla konesera. Spontaniczna akcja sąsiedzkiej pomocy trwała dwa dni i ustała równie szybko, jak się zaczęła. Clo się znalazła – wemknęła się do czyjegoś garażu, właściciel wyjechał, a kotka została uwięziona.
Tomek odzyskał Clo, a sąsiedzi wrócili do dawnych nawyków, codziennie uśmiechali się do mnie i mówili „hello”. Przestało mi to przeszkadzać, bo zrozumiałam, że za maską grzecznej obojętności kryją się pomocni, życzliwi ludzie. To bardzo pomaga zapuszczać nieśmiałe korzonki w obcej ziemi, która stała się moim drugim domem.
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”