To był nasz pierwszy własny dom. Zawsze mieszkaliśmy w wynajętych mieszkaniach, ale po piętnastu latach mieliśmy już tego serdecznie dosyć. Zdecydowaliśmy się na kredyt. Oboje ciężko pracujemy i nie jesteśmy rozrzutni, więc na raty wystarczało.
Kupiliśmy z drugiej ręki segment pod miastem. Sto metrów z kawałkiem ogródka. Nic specjalnego, ale w bardzo ładnej, cichej i zielonej okolicy. O dziwo było też świetne połączenie autobusowe, rozwiązujące problem dojazdu dzieciaków do szkoły. Jeżeli dodać bliskość sklepu i basenu – strzał w dziesiątkę. Poprzedni właściciel zbudował segment i go wykończył, ale w nim nie zamieszkał. To również bardzo nam odpowiadało. Wystarczyło tylko wnieść meble i urządzić kuchnię.
– Wszystko mają państwo załatwione. Trzeba przepisać umowę na prąd i odbiór śmieci. No i oczywiście ochrona. Nie muszą już państwo płacić za czujniki, tylko sześćdziesiąt złotych miesięcznie za usługę. Wszystko jest zainstalowane. Trudno moja strata… Ale proszę mi wierzyć, w pięć minut od alarmu patrol jest pod bramą. To bardzo solidna firma!
Mężczyzna, od którego kupiliśmy dom, był przekonany, że wspaniale zachwala swój towar. Ale ja nie byłam zachwycona. Nigdy nie miałam w domu żadnych czujników i wcale mi się to nie podobało. Wyraziłam wątpliwość, czy to w ogóle jest nam potrzebne. Sześćdziesiąt złotych nie jest kwotą bez znaczenia.
Bardzo przepraszam, mieszkamy dopiero od wczoraj…
A nie mieliśmy przecież zamieszkać na pustkowiu, tylko na osiedlu wśród innych ludzi. Właściciel segmentu spojrzał na mnie, jakbym straciła rozum.
– Widziała pani wszędzie te tabliczki? Tu wszyscy mają umowę z tą firmą. Chyba nie chce pani być jedyną osobą na osiedlu, która ryzykuje bezpieczeństwo rodziny?
Oczywiście, że nie chciałam, ale jeszcze bardziej nie chciał mój mąż. Hubert uparł się, że musimy korzystać z usług firmy ochroniarskiej. Machnęłam ręką i pewnie szybko zapomniałabym, że w ogóle mamy taką usługę, gdyby ta dała o sobie zapomnieć. Już drugiego dnia po przeprowadzce, wracając z zakupów, zapomniałam wyłączyć pilotem czujnik przed otwarciem drzwi. I mało nie umarłam na zawał. Coś zaczęło nagle potwornie wyć, a nad drzwiami migało zielone światło. Rzuciłam torbę z zakupami na schody, ale zaraz uświadomiłam sobie, że nie pamiętam gdzie mamy przycisk do wyłączania alarmu.
Hubert mi oczywiście wszystko pokazywał, ale nie sądziłam, że kiedykolwiek będzie mi potrzebny. Przy wyjącym alarmie udało mi się dodzwonić do męża. Kazał mi wejść pod zlew i poszukać guzika za syfonem. W końcu znalazłam. Przycisnęłam i wróciła cisza, a światło przestało mrugać. Rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam pytające spojrzenie sąsiadki z sąsiedniego segmentu, którą nasz alarm oderwał od rozwieszania prania. Uświadomiłam sobie, że sąsiedzi jeszcze nas nie znają i powinnam się wytłumaczyć.
– Bardzo przepraszam… – zaczęłam. – Mieszkamy dopiero od wczoraj i jeszcze się nie przyzwyczaiłam, że to cholerstwo trzeba wyłączyć przed wejściem…
Sąsiadka potraktowała moje wyjaśnienie ze zrozumieniem.
– A już myślałam, że pani tak specjalnie. Ten, co tu mieszkał przed wami, lubił sprawdzać, jak szybko przyjadą. Specjalnie włączał. Raz mi chore dziecko obudził. Dlatego trochę wyczulona jestem. Ale nauczy się pani szybko. A w ogóle to Baśka jestem… – podeszła z wyciągniętą ręką.
Też się przedstawiłam. To, co powiedziała sąsiadka, mnie zastanowiło. Postanowiłam się upewnić, że dobrze ją zrozumiałam.
– Ale ja już wyłączyłam ten alarm, więc oni nie przyjadą, prawda?
Basia pokręciła głową
– Oczywiście, że przyjadą. To im się od razu wyświetla. O, chyba już są…
Przed naszą bramą zatrzymał się samochód. Od razu poznałam znak i numer telefonu z tabliczki na ogrodzeniu. Z samochodu wysiadło dwu postawnych mężczyzn ubranych w wysokie buty i kurtki z demobilu. Zapytali, czy wszystko w porządku, a kiedy opowiedziałam, co się stało, poprosili, żebym im pokazała dowód.
– Przepraszamy, ale obowiązują nas takie procedury… – wyjaśnili.
Kiedy przekonali się, że jestem właścicielką domu, wręczyli mi kartkę.
– Następnym razem proszę zadzwonić na dyżur, podać hasło, które ma pani w umowie i zgłosić fałszywy alarm. Nie będziemy musieli niepotrzebnie przyjeżdżać…
Schowałam kartkę i obiecałam, że będę uważała. Hubert, któremu to później opowiedziałam, nie szczędził mi złośliwych uwag na temat mojego roztargnienia. Jemu by coś takiego się nie przytrafiło… Przez następne dwa tygodnie bardzo się pilnowałam. Na wszelki wypadek przepisałam hasło z umowy i schowałam w szufladzie pod pojemnikiem na sztućce. Zaczęłam nabierać wiary, że problemy z alarmem mam już za sobą.
Tamtej soboty pojechaliśmy z Hubertem do marketu budowlanego. Uznaliśmy, że musimy wymienić karnisze, a w łazience brakuje szafki. Nasze dzieci były akurat na jakiś zajęciach sportowych i miały wrócić wieczorem. Kiedy wracaliśmy, a ja przypomniałam sobie, że nie mamy mleka do kawy, wręczyłam klucze mężowi.
– Zaraz przyjdę, tylko wstąpię do sklepu. Bo rano będzie tragedia…
Nie zdążyłam dojść do kasy, kiedy nad osiedlem uniósł się ostry dźwięk alarmu. Naszego alarmu. Mój mąż zapomniał przycisnąć guzik. W centrali agencji ochroniarskiej już wyświetlił się nasz adres. Wybiegłam ze sklepu, nie kupując mleka. W domu zastałam wściekłego Huberta i stos rozrzuconych papierów na podłodze. Próbował znaleźć umowę z agencją, żeby odszukać hasło… Wyciągnęłam kartkę z szuflady i natychmiast zadzwoniliśmy. Niestety, było już za późno.
Miła pani powiedziała, że patrol już do nas dojeżdża, więc nie na sensu go odwoływać. Ochroniarze faktycznie pojawili się po minucie. Z terenówki oklejonej znakami agencji wysiadło dwu mężczyzn, wyglądających na stałych bywalców siłowni. Jeden był niski, a drugi wysoki. Chciałam ich nawet zapytać, czy naprawdę są byłymi komandosami, czy tylko tak wyglądają. Zrezygnowałam jednak, bo mój mąż miał minę zbitego psa. Kiedy jeden z ochroniarzy zapytał, co się stało, poczerwieniał i zaczął się nerwowo tłumaczyć.
– Nic nie szkodzi, proszę pana, zdarza się – nawet doświadczonym po latach użytkowania alarmu, a co dopiero państwu… Zresztą może się dobrze składa, bo mieliśmy właśnie do państwa dzwonić. Pilot napadowy się nam nie zgłasza, musi pan wymienić baterię. Tam są zwykłe paluszki. Niech pan włoży nowe…
Podczas gdy niski tłumaczył jeszcze coś Hubertowi, wysoki wpatrywał się w swoje buty. Chyba był nerwowy, bo cały czas zgniatał coś w dłoni, jakby jakąś gąbkę. A może po prostu nie przestawał ćwiczyć? Ochroniarze wsiedli do samochodu a ja zadałam mężowi głupie pytanie.
– O czym ten człowiek mówił? Jaki pilot napadowy? Pilota mamy do telewizora, a napadowy to może być kaszel. Ty wiesz, o co im chodziło?
Hubert pokiwał głową i wyjaśnił, że w ramach naszej umowy agencja ochrony zapewnia nam dodatkowe zabezpieczenie w postaci urządzenia dyskretnie sygnalizującego, że właśnie zostaliśmy napadnięci.
– To jest bardzo dobra rzecz. Wyobraź sobie, że jesteś sama z dziećmi, bo ja wyjechałem w delegację. Jest noc, śpicie na górze, pilota napadowego masz na szafce nocnej i nagle słyszysz, że ktoś wchodzi do pokoju na dole. Zamiast dzwonić po policję, wciskasz przycisk w pilocie i zamykasz się z dziećmi w łazience. Bandyci myślą, że ty śpisz, a tymczasem ochrona już po nich jedzie. Wtedy nie dzwonią do bramy, tylko od razu wchodzą na teren górą przez ogrodzenie. Zachodzą tych bandytów od tyłu…
Przeraziłam się. Nie miałam pojęcia, że to miłe osiedle jest aż tak niebezpieczne. Jeszcze bardziej przestraszyłam się, że mogłabym niechcący przycisnąć guzik tego pilota i sprowadzić grupę ochroniarzy przeskakujących przez nasz płot. Kiedy Hubert wymienił baterie i położył to urządzenie na mojej szafce, natychmiast przeniosłam je na najwyższą półkę, gdzie w żaden sposób nie mogłabym go przez pomyłkę uruchomić.
Wyszli zawiedzeni, że żadnego napadu nie było…
W następnym miesiącu tylko raz zapomniałam rozbroić alarm, ale zdążyłam odwołać wizytę patrolu. Gorzej poszło córce, która zapomniała, gdzie jest kartka z hasłem i szukała jej w bieliźniarce. Ochroniarze przyjechali, miło z nią pogawędzili i odjechali. Hubert bardzo się pilnował i świetnie mu szło. Do dnia, w którym postanowił zainstalować nad blatem w kuchni dodatkowe światło. Odłączył jakiś obwód i wyłączył bezpieczniki. W każdym razie nagle usłyszeliśmy dzwonek do drzwi, a w bramie stał już samochód ochrony. Znowu przyjechali niski z wysokim. I znów niski rozmawiał z mężem, a wysoki milczał i gniótł coś w dłoni.
– Przepraszam, ale musieliśmy sprawdzić. Nasz system wyłapał odłączenie prądu na budynku. Nie zgłaszali państwo, że będą wyłączać zasilanie. A trzeba to robić za każdym razem, bo włamywacze bardzo często starają się podczas akcji odłączyć prąd. Nie wiedzą, że to nic nie da, bo mamy system na osobne zasilanie, ale dlatego to jest dla nas sygnał, że może być włamanie i wtedy od razu przyjeżdżamy – wyjaśnił.
Tym razem mój mąż nie był już taki zachwycony. Chyba wizja zgłaszania obcym ludziom prywatnych napraw domowych go zirytowała. Tamtego dnia stracił pewność, że decyzja o podpisaniu umowy z agencją była słuszna. A trzy tygodnie później doszło do tego feralnego napadu. Był początek ferii. Od dwóch dni byliśmy z Hubertem sami w domu, bo dzieci wyjechały na obóz sportowy. Pech chciał, że złapaliśmy obydwoje grypę. Hubert wolał chory jeździć do pracy, ja zdecydowałam się pójść na zwolnienie.
Nie miałam ochoty leżeć w sypialni, ale chciałam się solidnie wygrzać, więc zrobiłam sobie herbaty z konfiturami, włożyłam ciepłe skarpetki w różowe słonie, zaniosłam kołdrę na kanapę na dole, otuliłam się nią i włączyłam serial. Minęła już piąta, więc na zewnątrz było zupełnie ciemno. Serial mnie wciągnął i nie wiem, co kazało mi nagle spojrzeć w stronę drzwi do ogrodu. Mój wrzask było chyba słychać na drugim końcu miasta. Serce miałam na wysokości krtani. Po drugiej stronie szyby stało trzech mężczyzn. Jeden podświetlił sobie twarz latarką, więc krzyknęłam jeszcze raz.
Dopiero wtedy mężczyzna oświetlił identyfikator z logo agencji ochrony. Otworzyłam drzwi rozdygotana ze strachu i wściekła. Stałam przed trzema facetami w koszuli nocnej, w skarpetkach ze słoniami, rozczochrana, bez makijażu i z zatkanym nosem. Zanim zdołałam cokolwiek powiedzieć, szef patrolu wyjaśnił, że odebrali wezwanie z pilota napadowego.
– Wezwała nas pani… Przeszliśmy przez ogrodzenie, tylko od tej strony jest dojście do domu. Dobrze, że panią zobaczyliśmy przed stłuczeniem szyby…
Spiorunowałam ochroniarza wzrokiem i wycedziłam, że pilot leży na piętrze, a ja leżałam na kanapie na parterze. Chyba duch musiałby go uruchomić! Serce wciąż mi waliło, ale zdołałam już jakoś ochłonąć i nie byłam specjalnie sympatyczna. W tej samej chwili Filia, nasza kotka wskoczyła na kanapę i schowała się pod kołdrę. Szef patrolu pokiwał głową.
– Ma pani dzieci? A może jakiegoś zwierzaka? Bo kota to ja chyba nawet widzę. W tym wypadku pilota należy trzymać w niedostępnym miejscu, a nie na wierzchu. My oczywiście przyjedziemy, ponieważ taki mamy obowiązek, ale byłoby fajnie, gdyby obydwie strony umowy traktowały się równie poważnie… – zauważył.
Tym razem wściekłam się jeszcze bardziej
Tak, Filia lubiła wysokie półki i bardzo możliwe, że stanęła łapką na przycisku, ale kot we własnym domu ma prawo chodzić gdzie chce. Marzyłam jednak, żeby jak najszybciej wyszli, więc powiedziałam, że mi przykro z powodu fałszywego alarmu, że jestem chora i chciałabym wrócić do łóżka. Wyszli bez słowa, mocno zawiedzeni, że żadnego napadu nie było. Kiedy Hubert wrócił z pracy, zażądałam rozwiązania umowy z agencją.
– Oni byli gotowi rozwalić nam drzwi! O mało nie dostałam zawału! I ja wcale nie jestem pewna, czy mówili prawdę. Filia mogła przycisnąć ten guzik, ale to tylko przypuszczenie. Ja już chyba wolę bać się włamywaczy niż tej ochrony…
Zaparłam się, a Hubert też miał dość cyrków z alarmami i pilotami. Następnego dnia zgłosiliśmy, że chcemy rozwiązać umowę. Urzędniczka gorąco nas namawiała na kontynuację, ale byliśmy zdecydowani. Wtedy chyba się obraziła. Kiedy, już w drzwiach, powiedzieliśmy jej „do widzenia”, odpowiedziała, nie odwracając się już w naszą stronę.
– Tak, do pierwszego włamania…
To nie było grzeczne, ale machnęliśmy ręką. Dużo ważniejsze było, że następnego dnia przyjechał technik i rozłączył system alarmowy. Zapytaliśmy, czy zabierze te wszystkie urządzenia, ale zaprzeczył.
– To już zapłacone. Państwa własność, nam nic do tego. Gdybyście państwo jednak zmienili zdanie, trzeba będzie tylko wnieść opłatę za wznowienie usług. Od ręki podłączymy was do centrali i wszystko będzie tak samo działało jak dotychczas. Muszę tylko zabrać tabliczkę z ogrodzenia. Należą do firmy, a poza tym skoro nie ma umowy, to musi być widać, że nie odpowiadamy już za ten dom – zaznaczył.
Odkręcił i schował tabliczkę, a my stwierdziliśmy, że ogrodzenie dużo lepiej wygląda bez reklamy agencji ochroniarskiej. Miło było pomyśleć, że możemy już otwierać drzwi bez zastanowienia, wyłączać prąd, a kotka może deptać po wszystkim, na co ma ochotę. Zniknięcie tabliczki nie uszło uwadze sąsiadów. Już następnego dnia zaczepiła mnie Basia.
– Zerwaliście umowę z ochroną? Widzę, że tabliczki nie ma na płocie…
Kiedy radośnie potwierdziłam, sąsiadka pokręciła głową z wyraźną dezaprobatą.
– No, nie wiem. Nie wiem, czy dobrze robicie. Już był taki sąsiad, co zerwał…
Spieszyłam się do pracy i nie zainteresowałam tą historią
W ogóle przez następne dwa tygodnie zapomniałam o tej sprawie. Mieliśmy rodzinne święto. Brat Huberta, przez lata zaprzysięgły kawaler, zaprosił nas na wesele w gospodzie nad jeziorem, z noclegiem dla gości. Nawet nasze dzieci dały się namówić na wyjazd. Wracaliśmy do domu w doskonałych nastrojach. Już kiedy otworzyliśmy bramę, poczułam, że coś jest nie tak. Potem dotarło do mnie, że okno jest uchylone, a na wietrze powiewa firanka. Widok wnętrza domu odebrał nam mowę. Nasze rzeczy były wyciągnięte z szaf.
Podłoga była zasłana wszystkim, co dało się wyrzucić na dywan. Wybebeszono szafki w kuchni i biurka dzieci. Ktoś grzebał nawet w koszu na brudną bieliznę… Nigdy nie mieliśmy kosztowności, brakowało tylko telewizora, najlepszych korków syna, nowego blendera i co zabolało mnie najbardziej, kilku bezwartościowych rodzinnych pamiątek. Nie rozumiałam, po co ktoś nam je zabrał. Policja spisała protokół i wyjechała. A my siedzieliśmy w milczeniu, z jedną myślą w głowie. Gdybyśmy nie rozwiązali umowy z ochroną… Czułam się winna.
To w końcu ja stałam za tą decyzją. To moja histeria spowodowała, że tak zrobiliśmy… Zbierałam rzeczy z podłogi, próbując je jakoś posegregować. Nagle coś wypadło spod kanapy. Dziwna rzecz, której nigdy wcześniej nie widziałam. Niebieska gumowa kula wielkości jabłka. Dość twarda, choć elastyczna. I olśnienie… Wszystko złożyło się w całość. Słowa „do pierwszego włamania”. Ochroniarz, który zgniatał coś w dłoni. Dziwne słowa sąsiadki. Ukradzione pamiątki bez wartości. Zemsta? Znalezisko włożyłam ostrożnie do czystej torebki.
Wykręciłam numer policjanta, który był u nas dwie godziny wcześniej, a on zadzwonił do prokuratora. Przyjechała ekipa od badania śladów. Piłka do wzmacniania mięśni dłoni, zgubiona przez wysokiego ochroniarza stała się głównym, ale nie jedynym dowodem w sprawie.
Okazało się, że agencja od dawna była podejrzewana o wychowawcze włamania do klientów, którzy nie chcieli kontynuować umowy, ale policjanci nie mieli dotąd dowodów. Skradzione rzeczy udało się odzyskać, a tabliczki agencji zniknęły z płotów osiedla. Naszą historię znają wszyscy na tej ulicy. Od tamtej pory za najlepszą ochronę uchodzi tu sąsiad, który ma oczy i uszy otwarte. Lepiej poznaliśmy więc sąsiadów. I jak do tej pory, czyli już od pięciu lat – nic nikomu nie zginęło.
Czytaj także:
Ciotka była taką jedzą, że mąż uciekł od niej na tamten świat. Ciągnęliśmy losy, u kogo nocuje
Mój mąż miał kompleks - on był robotnikiem, ja lekarką. To dlatego usprawiedliwiał przemoc
Syn jest ode mnie młodszy o 13 lat. Jego matka zginęła w wypadku, ja już wtedy znałam jego ojca