Tego dnia na SOR-ze, gdzie pracowałam, panował względny spokój. Za godzinę miałam kończyć dyżur, gdy zjawiła się ta kobieta. Była jakaś… Speszona? Wystraszona? Tuż za nią szedł mężczyzna. Podtrzymywał ją wpół.
– Żona spadła ze schodów! Pomóżcie nam! – denerwował się.
Już po pierwszych oględzinach wątpiłam, by jej obrażenia były wynikiem upadku ze schodów. Miała siniaki, nie wszystkie jednak świeże. Rozcięta warga, złamany nos…
– Kochanie, po co szłaś do tej piwnicy? Tyle razy mówiłem żonie, by uważała. Te schody są bardzo strome, dość wysokie… – tłumaczył mężczyzna z troską w głosie.
Ja jednak bardzo dobrze znałam tę „troskę”
Dlatego spytałam:
– I chyba bardzo długie, skoro żonie niektóre siniaki i rozcięcia prawie się zagoiły.
Widziałam emocje, jakie przebiegły po ich twarzach. U kobiety malował się wstyd i strach. U mężczyzny oburzenie i agresja.
– Co pani insynuuje? Mówię przecież, że żona spadła ze schodów! – ciskał się.
– Spokojnie, niczego nie insynuuję. Proszę opuścić pomieszczenie, muszę zrobić dodatkowe badania.
Mężczyzna nie rozumiał po co. Był ewidentnie zdenerwowany i zły. W końcu udało mu się przetłumaczyć, że takie upadki mogą być groźne i że musimy sprawdzić, czy nie doszło do wstrząsu mózgu. Facet jednak uparł się, że nie zostawi żony samej. Zrobiłam kobiecie podstawowe badania, zastanawiając się, jak z nią porozmawiać bez świadków i tak, by jej nie urazić. W końcu znalazłam pretekst.
– Muszę zabrać żonę na tomografię. To potrwa jakiś kwadrans, nie dłużej. Niestety, nikt spoza personelu nie może wchodzić do pracowni – powiedziałam.
Facet protestował, kilka razy upewniał się, czy aby na pewno ten tomograf jest konieczny. Ale w końcu odpuścił.
– Chcę pomóc, ale pani sama musi chcieć. To nie są obrażenia, jakie mogłyby powstać wskutek upadku ze schodów. To są ewidentne ślady pobicia… – zrobiłam pauzę, by zobaczyć reakcję kobiety. Spuściła głowę, jej dłonie zaczęły drżeć. – Od jak dawna mąż panią bije? – spytałam wprost.
– Słucham? Mój mąż to dobry człowiek, dba o mnie, nie pije. Jak pani może tak mówić? Nigdy by mnie nie skrzywdził – powtarzała nauczoną na pamięć formułkę.
Jak dobrze to znałam! To wybielanie, bronienie swojego oprawcy. I ta niezłomna wiara, że tak naprawdę jest. Widocznie zasłużyła. Prowokowała. On nie chce tego robić, ale skoro nie daje mu wyboru… Poczułam, że pod powiekami zaczynają piec mnie łzy.
– To nie pani wina. On nie ma prawa poniżać, bić. Musi pani o siebie zawalczyć, zanim będzie za późno. Wczoraj były siniaki, dzisiaj złamany nos, a co będzie jutro? On się nie zmieni, w końcu dojdzie do tragedii!
– Ale co pani mówi? Nie zna pani ani mnie, ani Włodka. Nic pani nie wie o naszym życiu! Wielka pani doktor, która ma pieniądze, zero problemów i myśli, że cały świat jest taki kolorowy! – kobieta walczyła ze łzami i zdenerwowaniem.
W tym momencie podciągnęłam rękawy, a potem rozpięłam lekarski fartuch i podniosłam bluzkę, pokazując blizny.
– To pamiątki po moim mężu. Na szczęście już byłym. Mariusz pierwszy raz uderzył mnie kilka tygodni po ślubie. Byłam przed egzaminami, uczyłam się non stop. Wstawiłam ziemniaki i zapomniałam o nich. Nie czułam nawet smrodu spalenizny, tak utknęłam w notatkach. Dopiero trzaśnięcie drzwi wejściowych przywołało mnie do żywych. Obiadu oczywiście nie zjedliśmy, garnek nadawał się tylko do wyrzucenia, a całe mieszkanie cuchnęło jeszcze przez kilka dni. Mariusz się wściekł, ja zaczęłam krzyczeć, że robi aferę z niczego i że sam nie studiuje, więc nigdy mnie nie zrozumie. Wtedy właśnie był ten pierwszy raz – zaczęłam swoją opowieść.
Pamiętam swoje zdziwienie i oburzenie zachowaniem Mariusza. Uderzył mnie w twarz, a ja stałam osłupiała. Szybko zaczął mnie przepraszać, tłumaczyć, że miał ciężki dzień, jest głodny i zmęczony. A ja zaczęłam go poniżać, wypominając niższe wykształcenie. Po prostu nie wytrzymał. Obiecywał, że nigdy więcej się tak nie zachowa, dodając jednocześnie, że nie powinnam go prowokować. Już wtedy był moment, w którym trzeba było odejść. Ja jednak byłam zakochana… A potem szło lawinowo. Za każdym razem wmawiał mi, że gdybym nie zrobiła tego czy tamtego, to nie podniósłby na mnie ręki. A wydawałoby się, że taka jestem mądra. Studiowałam medycynę, potem podjęłam już rezydenturę, a w domu pozwalałam się katować. Nie wiem, dlaczego wcześniej nie odeszłam. Wiele razy planowałam wyprowadzkę, ale Mariusz zawsze mnie jakoś udobruchał. I w oczach innych był takim cudownym mężem. Może gdyby nie tamta tragedia, byłabym z nim do dziś… Zaszłam w ciążę. Cieszyłam się z tego dziecka, wierzyłam nawet, że teraz wszystko się zmieni i Mariusz już nie podniesie na mnie ręki.
Pamiętam ten dzień jakby był wczoraj, a nie 20 lat temu
Próbowałam tłumaczyć, że przecież były też dziewczyny, że to urodzinowa kawa. Wpadł jednak w szał Pracowałam razem z czwórką znajomych ze studiów. Ja, Kasia, Marlena, Tomek i Krzysiek – taką paczką trzymaliśmy się od pierwszego roku. Po moim ślubie prawie zerwałam z nimi kontakty pozazawodowe. Mariusz nie zgadzał się na moje „wyjścia z tymi półgłówkami”. Nadal jednak bardzo ich lubiłam i często rozmawialiśmy w szpitalu, kiedy mieliśmy wspólne dyżury. Tego dnia Kaśka miała urodziny. Namawiała nas na drinka wieczorem, ale ja zgodziłam się tylko na szybką kawę po pracy. Poszliśmy do najbliższego lokalu. Szybko wypiłam swoje latte i pożegnałam się z kolegami. A potem wróciłam do domu. Dosłownie kilka minut po mnie wszedł Mariusz i na dzień dobry uderzył mnie w twarz. Tak mocno, że upadłam na ziemię.
– Widziałem, jak obściskiwałaś się z jakimiś palantami w kawiarni! To byli ci twoi doktorkowie? – uderzył mnie po raz drugi. – Co ty sobie myślisz? Że będziesz mi rogi przyprawiać? Pan doktorek lepszy od zwykłego robola, tak? – wrzeszczał.
Próbowałam tłumaczyć, że przecież były też dziewczyny, że to urodzinowa kawa. Wpadł jednak w szał. Tłukł na oślep, w końcu rzucił mną w szklaną ławę. Usłyszałam huk, poczułam przeraźliwy ból i… obudziłam się w szpitalu. Miałam pocięty brzuch, ręce i klatkę piersiową, połamane żebra. A najgorsze było to, że straciłam ciążę – poczułam spływające po policzku łzy i zamilkłam.
Kobieta również płakała
– Błagał o wybaczenie, zaklinał, że to ostatni raz. Obiecywał nawet, że pójdzie na terapię. Nie chciałam go jednak widzieć. Zabił nasze dziecko! Moje zeznania, obdukcja lekarska i opinia psychologa wystarczyły, by uzyskać rozwód z orzeczeniem o winie. Długo nie mogłam się pozbierać. Wyprowadziłam się na drugi koniec Polski i tutaj mieszkam do dziś. Od kilkunastu lat żyję z cudownym mężczyzną, mamy dziewięcioletnią córeczkę. Jestem szczęśliwa – zamilkłam na moment, połykając łzy. – Dlatego zaklinam panią! Proszę odejść od tego kata póki ma pani czas!
Wyjęłam z kieszeni telefon, spisałam na kartce numer do psychologa, zresztą mojego kolegi. Obiecałam, że porozmawiam z nim i wyjaśnię sytuację.
– Jeśli tylko będzie pani gotowa, proszę do niego zadzwonić i powiedzieć, że ma pani numer ode mnie, będzie już o wszystkim wiedział. I na pewno pomoże! Zapiszę też pani kontakt do siebie.
Kobieta wzięła kartkę i złożyła w malutki prostokąt, który schowała głęboko w torebce. Nie mógł trafić w ręce męża… Nie liczyłam na to, że wyjdziemy z gabinetu i kobieta oznajmi mężowi, że odchodzi. Do takiej decyzji trzeba dojrzeć. Ale czasem potrzebny jest impuls. Dla mnie czymś takim okazała się dopiero śmierć dziecka. Może dla niej będzie nim nasza rozmowa?
Czytaj także:
Babcia wprowadzała w domu pruski rygor. Zmuszała mnie do jedzenia wątróbki
Ukochany oczekiwał, że będę mu usługiwać. Ja nie umiałam nawet zaparzyć kawy
Gdy Wiesiek wrócił z USA, Zuza porzuciła mnie i syna. Pachniały jej dolary, czy dawna miłość?