„Okrutne dzieciaki naśmiewały się ze słabszego. Postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce”

dziadek.png fot. Adobe Stock, Yakobchuk Olena
„Im dłużej słuchałem chłopca i im baczniej mu się przyglądałem, tym bardziej żal mi się go robiło. Faktycznie, może i był fajtłapą, ale przecież nie każdy dzieciak musi być od razu mistrzem świata we wszystkim. W dodatku przypomniało mi się, że ja też kiedyś byłem podobny. Zahukany, smutny…”
/ 29.07.2023 08:00
dziadek.png fot. Adobe Stock, Yakobchuk Olena

Starzy ludzie śpią podobno krócej. Podobno. Nie w moim przypadku.

Ja – jak już wreszcie zasnąłem – mogłem spać do oporu. I bardzo dobrze, bo po co takiemu tetrykowi wstawać o świcie? Po bułki na śniadanko?

Może kiedyś, gdy była jeszcze ze mną ukochana Elwira. Wtedy owszem, zrywałem się i pędziłem po świeże pieczywo, żebyśmy mogli razem zjeść coś pysznego. A teraz? Szkoda gadać. Tak czy siak tamtego dnia obudził mnie jakiś piekielny hałas. Zwlokłem się z łóżka i wyjrzałem za szybę.

Znowu ta banda!

Kojarzyłem te dzieciaki. Grupa ośmio- czy dziewięciolatków zjawiała się na boisku przed blokiem regularnie i grała w piłkę, wrzeszcząc wniebogłosy.

Chciałem zamknąć okno i jeszcze na chwilę zakopać się pod kołdrą. Zobaczyłem jednak, że dochodzi dziesiąta. Nic z tego, nie ma szans. Jak już wstałem, to trudno.

Poszedłem do kuchni, wstawiłem wodę na kawę. O miękkich bułeczkach mogłem pomarzyć, więc tylko wsadziłem dwie kromki chleba do tostera, który kiedyś dostałem od syna. Gdy woda zawrzała, zaparzyłem czarny jak diabeł napój i zasiadłem przed telewizorem. 

Muszą się bawić akurat tutaj?!

Skakałem znudzony po kanałach, gdy nagle usłyszałem huk. Coś walnęło w szybę! Zerwałem się na równe nogi i popędziłem do okna, żeby sprawdzić, czy nic się nie stało.

– Co do cholery! – wydarłem się, wychodząc na balkon.

– Przepraszam, ja nie chciałem… – usłyszałem z dołu cienki głosik, więc wyjrzałem za balustradę.

Na dole, na trawniku, stał może siedmioletni chłopaczek. Chudziutki, malutki, jakiś skurczony i blady.

– Coś ty tu wyczyniał? – podniosłem głos.

– Nie chciałem, naprawdę, ale ta piłka mnie nie słucha. Kopnąłem za mocno chyba i wpadła do pana. Ja nie umiem grać… – Głosik był coraz bardziej ckliwy.

– To się naucz – mruknąłem z przekąsem i rzuciłem mu piłkę. – Albo do parku idź, tam mniej szkody zrobisz. No już, sio! – Patrzyłem, jak maluch oddala się niemal z płaczem.

Byłem zły jak osa. Już chciałem zamknąć drzwi balkonowe i wracać do mieszkania, gdy napatoczyła się sąsiadka.

– Nic się nie stało? – spytała z uśmiechem.

– Stało czy nie stało, wkurzyłem się – odburknąłem. – Ciągle się te bachory tu kręcą, chwili spokoju nie ma!

– Oj, panie Janku, to dzieciaki przecież. Sobota, mają wolne od szkoły. Pogoda się zrobiła, to wyszli na dwór.

– Wiem to i bez pani mądrości! Tylko czemu tu akurat?

– Bo to najbliższe boisko, to gdzie mają chodzić? Przecież pan sam ma wnuki, to wie pan, jak to jest. Przynieść panu coś ze sklepu? – zmieniła temat, bo widziała chyba, jak bardzo jestem zły. – Idę akurat…

– Nie, dziękuję, sam wyjdę! – Zatrzasnąłem drzwi balkonowe i umościłem się z powrotem na kanapie.

Wnuki, wnuki – myślałem

Owszem, mam wnuki. Ale w jednej kwestii pani Jadwiga nie miała racji – nie wiedziałem, jak to jest. Prawda bowiem była taka, że mój syn mieszkał na drugim końcu Polski i praktycznie się nie widywaliśmy.

Owszem, kiedy Elwira jeszcze żyła, wpadali tutaj z żoną i dzieciakami. Żona ich wtedy rozpieszczała do nieprzytomności – robiła szarlotkę, desery, czytała, bawiła się. A ja? Nie ma co ukrywać, nieszczególnie miałem do nich serce. Może i to były miłe dzieciaki, ale jakoś nie potrafiłem z nimi spędzać czasu, świergotać o głupotach, głaskać, przytulać i łaskotać.

– Gbur jesteś i tyle. – Elwira zawsze się śmiała, kiedy oddychałem z ulgą po ich wyjeździe. – Sam już nie pamiętasz, jak byłeś mały i jak Piotrek był mały.

– Inne czasy były i tyle. Teraz to towarzystwo jest niewychowane, rozbrykane i rozpieszczone. A ty też masz w tym swój udział – mruczałem.

– Pewnie, bo od tego są babcie. Już przestań gderać i zjedz lepiej tę resztkę szarlotki, to może ci się humor poprawi. – Przytulała mnie.

Istotnie, poprawiał się. Potem jednak Elwiry zabrakło i już nic nie było takie samo. Z tego gbura zrobił się jeszcze większy gbur i zgorzkniały dziadek. Dobrze o tym wiedziałem. Syn chyba też, bo ograniczał nasze kontakty do minimum. Czasem dzwonił, przysyłał życzenia na święta i koniec. Nawet nie wiedziałem, co u nich, jak te dzieciaki się mają, jak sobie radzą w szkole.

Ech, dobra, nie ma co jojczyć – pomyślałem wreszcie i wstałem, bo zbliżał się czas obiadu. Zajrzałem do lodówki, zobaczyłem w niej głównie światło i przywiędłą cytrynę. Nie miałem wyjścia – wyprawa do sklepu była nieunikniona.

Kupiłem, co się dało i najszybciej, jak się dało, bo nie znosiłem tego całym sercem. Objuczony dwiema siatami, ledwo dotarłem do skwerku. O, wolna ławka, dobrze, przysiądę na chwilę – pomyślałem.

No nie, to znowu on?!

Podyszałem chwilę, próbując unormować oddech i puls, aż tu nagle… trach! Oberwałem piłką w głowę. Aż się zerwałem. No nie, tego już było za wiele! W dodatku z krzaków wyłonił się ten sam dzieciak, którego widziałem rano.

– Proszę pana, ja… – Tym razem już nie ukrywał płaczu, a ja, gdy mu się przyjrzałem, jakoś straciłem ochotę na kolejne połajanki.

– Dobra, już, dobra, nic się nie stało. Miękka na szczęście – pomacałem się po skroni. – Co ty z tymi piłkami masz, co?

– Nie wiem… Ja nie umiem… Chciałbym się nauczyć, ale mi nie idzie… – chlipał chłopak.

– Chodź tu, siadaj – zrobiłem mu miejsce obok siebie. – Soku chcesz? Kupiłem właśnie.

– Poproszę… – szepnął, blednąc i czerwieniąc się na zmianę, a ja, wbrew sobie, jakoś zmiękłem w środku.

– Masz – dałem mu butelkę i patrzyłem, jak pije łapczywie. – Nowy tu jesteś? Jakoś cię nie widziałem wcześniej.

– Tak, nowy – potwierdził. – Przeprowadziliśmy się niedawno z drugiego końca miasta. Nikogo tu nie znam… Mam kolegów, ale tam daleko, a za mały jestem, żeby sam do nich jeździć.

– A rodzice?

– Tata dużo pracuje, często wyjeżdża. Niedawno urodziła mi się siostra, Amelka, ale ma jakieś kolki czy coś i mama się musi nią ciągle zajmować. A ja… – westchnął.

No tak – pomyślałem. Ty, dzieciaku, biegasz samopas, bo nikt się tobą nie może zająć.

– To może się z tymi dzieciakami dogadasz? – spytałem.

– Nie chcą mnie. Ciągle mnie przezywają, że fajtłapa jestem, że grać nie umiem. Zresztą to ostatnie to prawda – uśmiechnął się słabo.

– Oj, chłopaku… – westchnąłem. – To trzeba się podszkolić.

– Niby jak? – wykrzywił buzię w podkówkę. – Jak oni mnie nie chcą uczyć, rodzice nie mają czasu, dziadkowie nie żyją.

Im dłużej tego słuchałem i baczniej mu się przyglądałem, tym bardziej żal mi się go robiło. Faktycznie, może i był fajtłapą, ale przecież nie każdy dzieciak musi być od razu mistrzem świata we wszystkim.

W dodatku przypomniało mi się, że ja też kiedyś byłem podobny. Zahukany, smutny… Dopiero potem, kiedy poznałem Elwirę, coś się zmieniło. Lecz do tego czasu musiało sporo wody upłynąć…

– Dobra, nie ma co gadać – powiedziałem wreszcie stanowczo. – Jutro niedziela. Jak chcesz, to pójdziemy do parku i pokopiemy trochę. Co ty na to?

– Serio pan mówi? – Aż się zachłysnął z wrażenia.

– Serio. Tylko nie budź mnie, waląc piłką w okno, i powiedz mamie, a najlepiej daj mi jej numer, to zadzwonię i sam jej powiem, żeby potem nie było nieporozumień. Jedenasta? Tutaj na skwerku?

– Tak! Ale będzie fajnie – rozpromienił się cały.

– To do jutra. A teraz zmykaj – uśmiechnąłem się.

Jasny gwint – wciąż szczerzyłem się w duchu, zmierzając powoli do domu. Czyżbym właśnie zrobił dobry uczynek? Sam nie bardzo mogłem w to uwierzyć, ale chyba tak!

Miło spędzaliśmy razem czas

W niedzielę wstałem wcześniej niż zwykle. Przygotowałem sok, kanapki i oczywiście – tak jak obiecałem – zadzwoniłem do mamy chłopca. Na początku była trochę zdziwiona, ale po tym, jak wszystko opowiedziałem, wyraziła zgodę na nasze wyjście.

Z Krzysiem – bo tak malec miał na imię – spotkaliśmy się punktualnie. Widziałem, że jest bardzo zadowolony, aż mu się oczy świeciły z podekscytowania.

Poszliśmy do parku i spędziliśmy tam chyba ze dwie godziny. Szczerze mówiąc, nie myślałem, że tyle wytrzymam, ale jak się okazało, dałem radę i nawet dawna kontuzja biodra nie przeszkodziła mi, żeby trochę się poruszać.

Sprawiło mi to nawet frajdę, ale najważniejsze było to, że widziałem, jak ten dzieciak się cieszy, kiedy coś wreszcie mu wychodzi.

Te spotkania stały się naszą tradycją. Widywaliśmy się popołudniami, kiedy wrócił ze szkoły, odrobił lekcje, pomógł mamie. W weekendy tak samo. Oczywiście poznałem też jego rodziców. Uznałem, że tak trzeba, bo teraz się tyle mówi o jakichś dziwnych przypadkach. Polubiłem ich, a oni mnie.

W ten oto przedziwny sposób stałem się takim trochę dziadkiem z przypadku, ale naprawdę sprawiało mi to radość. Największa zaś satysfakcja miała dopiero nadejść.

Znów była niedziela. Po sobotnich wyczynach w parku aż zaspałem. Nagle w moje drzwi ktoś zaczął walić, jakby się paliło. Zerwałem się i w samej piżamie pobiegłem otworzyć. Na progu stał Krzyś – zasapany i rumiany.

– Panie Janku, panie Janku! – aż krzyczał.

– Boże święty, stało się coś? Coś z siostrą? Z mamą? Uderzyłeś się? – zaniepokoiłem się.

– Nie! Wszystko w porządku! Gola strzeliłem! – wołał podekscytowany.

Mało brakowało, a odtańczyłby pod moimi drzwiami taniec radości!

– Serio? – Przysiadłem na krzesełku.

– Serio! Moja pierwsza bramka! Mój pierwszy gol!

– Dzieciaku – w oczach zakręciły mi się łzy wzruszenia. – Brawo!

– No i wygraliśmy! I już nie mówią na mnie, że jestem cienias! – zawołał Krzyś. – Ale fajnie!

Fajnie? To mało powiedziane, że fajnie. Cieszył się jak szalony, a ja razem z nim.

– To leć, chłopaku, graj dalej, a ja popatrzę na was z balkonu. Już ci chyba nie jestem potrzebny, skoro tak ci świetnie idzie – uśmiechnąłem się, przytulając go.

– No co pan? – spojrzał na mnie. – Przecież to dzięki panu! Ale dobra, lecę, niech pan nas ogląda!

Ocierając łzy, przez dobrą godzinę oglądałem, jak dzieciaki ganiają po boisku. Już mi nie przeszkadzały ich śmiechy, dźwięki obijającej się o wszystko piłki. Patrzyłem na Krzysia, któremu nagle jakby wyrosły skrzydła, i czułem się tak, jakbym był jego prawdziwym dziadkiem!

Dawno się nie widzieliśmy…

A gdy nadszedł wieczór, wziąłem do ręki telefon i wybrałem numer.

– Piotrek? – powiedziałem cicho. – To ja, ojciec. Może wpadlibyście do mnie z dzieciakami? Dawno się nie widzieliśmy…

Mój jedyny syn razem z chłopcami i żoną zjawili się tydzień później, w weekend. Na początku było trochę dziwnie, przyznaję, bo nie bardzo wiedzieliśmy, jak się zachować. W końcu tyle czasu nie rozmawialiśmy… Ale z godziny na godzinę lody topniały. Gadaliśmy się, śmialiśmy, wspominaliśmy dawne czasy, dzieciaki grały w piłkę – ze mną jako bramkarzem.…

Rozstaliśmy się dopiero późnym wieczorem. Odprowadziłem moją rodzinę do samochodu i niespiesznie wracałem do domu. Po drodze spotkałem jeszcze sąsiadkę.
– Wszystko widziałam. – Puściła do mnie oko. – Tak trzymać, panie Janku, tak trzymać.

Nic nie powiedziałem, ale dobrze wiedziałem, że miała rację. Tak właśnie zamierzam. Trzymać się z nowymi znajomymi i zacieśniać więź z wnukami. Oj, ile to odkrycie musiało mi zająć czasu… To chyba racja, że człowiek uczy się cale życie!

Czytaj także:
„Mój ojciec straszy swoje wnuki przed snem diabłami i szatanami. Jego metody sprawiły, że mam w domu 2 aniołki”
„Mój ojciec porzucił matkę i założył nową rodzinę. Przykro mi, że moja córka ma dziadka, który w ogóle się nią nie interesuje”
„Dzieci cieszą się wakacjami, ale dla rodziców to problem. Jak mam zapewnić opiekę Jasiowi przez 2 miesiące?!”

Redakcja poleca

REKLAMA