Wszystko zaczęło się w szkole samochodowej. Nasza ekipa, w sumie pięciu chłopaków, trafiła do jednej klasy. Na pierwszej lekcji poznaliśmy nowego wychowawcę, który jednocześnie prowadził zajęcia z podstaw mechaniki pojazdów. I wtedy po raz pierwszy usłyszałem słowa, że „stare samochody mają duszę, a nowe mają komputery”. W garażu u mojego ojca stała stara warszawa, jeden z pierwszych modeli, ta „garbata” na podwoziu radzieckiej pobiedy, a właściwie – amerykańskiego forda. Jako dzieciak uwielbiałem przyglądać się, jak tata majstrował przy niej całymi popołudniami, ale nigdy nie udało się doprowadzić jej do takiego stanu, żeby mogła jeździć; zawsze albo brakowało jakiejś części, albo czasu na złożenie samochodu w jedną całość. Ale to właśnie dzięki tej warszawie rozbudziła się moja miłość do samochodów i dlatego wybrałem szkołę zawodową i specjalność mechanika pojazdów.
No i była jeszcze fascynacja starymi samochodami…
Kiedy na drugich zajęciach wychowawca zapowiedział, że będziemy potrzebowali jakiegoś „eksperymentalnego” samochodu, wyrwałem się z pytaniem, czy może być stara warszawa. Uśmiechnął się i odparł, że jak najbardziej. Przekonanie ojca zajęło mi trochę więcej czasu, ale kiedy obiecałem mu, że nic nie zepsujemy – w końcu się zgodził. I tak auto, zwane pieszczotliwie „babcią”, trafiło do naszej szkoły. Zajmowaliśmy się nim do końca trzeciej klasy. Nie będę ukrywał – mimo wielu starań ojca, aby naprawić samochód, „babcia” trafiła do nas w stanie agonalnym. Bez dostępu do jakichkolwiek części nic byśmy nie zdziałali, ale nasz nauczyciel wykazał się pomysłowością i jedne zajęcia w miesiącu odbywaliśmy na składowisku auto-złomu, z którego wynieśliśmy tyle klamotów, że moglibyśmy zrobić z nich jeszcze jedno auto. Na babcię wystarczyło w zupełności. Warszawa stała się pracą dyplomową naszej grupy. Naprawy mechaniczne, to było nic w porównaniu z blacharką. Samochód miał konstrukcję niemalże czołgową i prawie tak samo masywną karoserię, w końcu początkowo z taką myślą powstał; jako pojazd wojskowy specjalnego zastosowania. Nie będę się wdawał w szczegóły, powiem tylko, że po prawie trzech latach udało nam się odnowić staruszkę tak efektownie, że zaliczyliśmy pracę dyplomową na szóstkę. A potem przyszły pamiętne wakacje… Siedzieliśmy przed blokiem i próbowaliśmy snuć plany wyjazdowe, ale problemy finansowe uniemożliwiały nam konstruktywną dyskusję. Wreszcie Karol wpadł na pewien pomysł…
– Słuchajcie! – zawołał podekscytowany. – A może byśmy tak sprzedali babcię?
– Hm, tyle że ona nie jest nasza… – zaoponowałem nieśmiało. – Wprawdzie ojciec pozwolił nam jej używać na warsztatach, ale o przejęciu babci na własność nie było mowy…
– A można zagadać z twoim starym?
– No – zgodziłem się z ciężkim sercem.
Mikołaj, nieformalny szef naszej grupy, skrzywił się z powątpiewaniem.
– I co? – zapytał z drwiną. – Ile planujecie za nią dostać? Jeśli ma starczyć na choćby znośne wakacje, to potrzebujemy ze dwa tysie co najmniej.
Nie wiem, czy babcia jest tyle warta w sensie materialnym, bo emocjonalnie warta jest znacznie więcej. Przynajmniej dla mnie.
Dwa lata się z nią użerałem
– Nawet jak sprzedamy i coś zarobimy, to swoją część nie na wakacje będę musiał wydać – markotnie dorzucił Seba. – Mój starszy brat się hajta, każda złotówka idzie na weselisko. Zero kasy, zero zabawy, zero wakacji – skrzywił się i splunął pod nogi.
Spojrzałem na niego z zadumą; w głowie zaczął mi kiełkować pewien pomysł…
– A ślub będzie cywilny i kościelny? – rzuciłem.
Seba wzruszył ramionami.
– Skąd mam wiedzieć?
– Dowiedz się – odparłem.
I... wyjawiłem chłopakom mój plan. Jako uczniowie samochodówki wszyscy mieliśmy prawo jazdy. Ale żaden z nas nie posiadał auta, jeśli oczywiście nie liczyć babci. Jasne, trochę nią pojeździliśmy, bo wózek był wyszykowany pierwsza klasa, a w dodatku wyglądał jak żywcem przeniesiony ze swoich czasów (nasz nauczyciel uznał, że nie mamy auta naprawić, tylko je zrekonstruować). Warszawa wyglądała więc tak, jakby dopiero co wyjechała z fabryki na Żeraniu. Ekonomicznie była wprawdzie do niczego, bo paliła piętnaście na sto kilometrów, ale wizerunkowo – lepsza od oryginału. Kiedy Seba ustalił już wszystkie szczegóły, udaliśmy się z Mikołajem do jego rodziców.
– Proszę państwa, jest tak i tak – zaczął kolega, a ja kiwałem głową z zapałem. – Szykują się wam wydatki… Przypadkiem dowiedzieliśmy się, że macie już wstępnie dogadany transport do kościoła i do urzędu. Taksóweczka zamówiona, jakaś zachodnia bryczka, chyba mercedes…
– Owszem. – ojciec Seby, sponsor wynajęcia pojazdu, aż westchnął. – Nie pytajcie nawet, ile mnie to kosztowało…
– My właśnie w tej sprawie – wszedłem mu w słowo. – Mamy alternatywną propozycję. Za pół ceny. I większy szpan będzie. Prosimy, pan wyjdzie z nami…
Bez słowa wstał i dał się zaciągnąć na parking przed blokiem. A tam, w świetle zachodzącego słońca, stała Ona…
– Chłopcy, czy wyście oszaleli? – zapytał. – Mają młodzi tym gratem jechać do ślubu? Co sobie sąsiedzi pomyślą?
– Sąsiedzi sobie pomyślą, że nikt tak oryginalnym pojazdem do ślubu nie jechał, jak długo to osiedle istnieje – Mikołaj zaśmiał się.
– A jak nawali po drodze...?
– Nie ma takiej opcji. Proszę, tu mamy wystawiony przez naszego nauczyciela certyfikat, że auto jest zrobione na medal, do tego aktualny przegląd… Zresztą, co ja będę gadał? Niech pan się przejedzie.
Wręczył mu kluczyki
Nim ojciec Seby zdążył zaprotestować, już siedzieliśmy z tyłu, a jego żona z przodu. Ruszyliśmy. Tata kolegi z wprawą operował kierownicą, a mama gładziła siedzenia z dermy.
– Jak za naszej młodości… – wzdychała. – Jak nasza pierwsza syrenka…
Po dwóch rundkach wokół osiedla dobiliśmy targu. Wstyd powiedzieć, ale nasza babcia omal nie zepsuła całej uroczystości! Stanowiła główną atrakcję, większą chwilami niż państwo młodzi. Dobra – trochę przesadziłem, ale prawie tak samo wielką atrakcją jak młoda para była nasza warszawa. I jej kierowca – Mikołaj. Jego mama pracuje jako krawcowa w teatrze, więc skombinowała mu specjalny strój...robotnika z lat pięćdziesiątych, z prawdziwym beretem z antenką. Normalnie autografy rozdawał, a przynajmniej tak to wyglądało, bo potem nam powiedział, że kilkanaście osób prosiło go o namiary, pytało, czy auto jest do wynajęcia. W dodatku w tę sobotę był u nas w mieście jakiś ważny gość, akurat na Rynku miała miejsce impreza, ale że się spóźniał – to przypadkiem mieliśmy darmową reklamę, bo kilkunastu dziennikarzy napstrykało nam fotek.
Ojciec Seby kraśniał z dumy. Wszem i wobec głosił, że to był jego pomysł. Nie protestowaliśmy, tym bardziej że w przypływie dobrego humoru obiecał nam sprzedać za symboliczną złotówkę tę starą Syrenkę, o której wspominała jego żona podczas przejażdżki. Od tamtego pamiętnego ślubu minęły dwa lata. Założyliśmy własną firmę, znaleźliśmy kilka ciekawych modeli, remontujemy je i wynajmujemy na różne imprezy. Mamy oryginalną taksówkę londyńską z lat pięćdziesiątych i amerykańskiego mustanga rocznik sześćdziesiąt cztery. Oprócz ślubów obsługujemy też wieczory kawalerskie, pokazy mody, różne gale i uroczystości państwowe. I jest tylko jeden problem… Na wakacje nadal nie jeździmy, bo po prostu nie ma na to czasu.
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”