Wyjeżdżałam ze swojej wsi z wilczym biletem. Byłam bowiem tą, która poderwała żonatego nauczyciela i w dodatku jeszcze zaszła z nim w ciążę. Takich rzeczy tutaj się nie wybacza. To nic, że miałam tylko dziewiętnaście lat, a trzydziestoletni matematyk szeptał mi do ucha czułe słówka i obiecywał, że się dla mnie rozwiedzie! Nie byłam naiwna...
Grzegorz od dawna już nie mieszkał ze swoją żoną, która wyprowadziła się wraz z dwojgiem dzieci do swoich rodziców. Ale rozwodu nie miał. Zresztą, nawet gdyby miał, to tylko cywilny, a nie kościelny. A u nas ślub kościelny to rzecz święta. Na zawsze jest zawierany i drugie żony, co to nie szły do ołtarza, nie mają w naszej wsi lekkiego życia.
Dlaczego więc zdecydowałam się na romans z Grzegorzem? Po pierwsze zwyczajnie się w nim zakochałam. Po drugie, resztki rozsądku zgubiłam, kiedy obiecywał mi, że wyjedziemy stąd razem.
– Ja się już staram o posadę w innej szkole – wymienił nazwę wojewódzkiego miasta, które mnie także kusiło. Położone było dwieście kilometrów od mojego domu – wystarczająco daleko, aby odciąć się od plotek i złych spojrzeń.
Nie myślałam wtedy o rodzinie, i o tym, czy się mnie wyrzeknie, czy jednak będą ze mną utrzymywać kontakt. Liczył się tylko ukochany. Taka byłam zaślepiona.
Kiedy się kochaliśmy po raz pierwszy, byłam w siódmym niebie. Szybko jednak zeszłam na ziemię, gdy niedługo potem nie dostałam miesiączki. Bałam się kupić test ciążowy, bo wydawało mi się, że jeśli zrobię to w pobliskim miasteczku, to od razu się wszystko rozniesie. A nie miałam jak pojechać dalej, bo roboty w polu był huk!
Zwlekałam więc do jesieni, kiedy już sama dobrze wiedziałam, że mój lekko wystający brzuszek to nie jest efekt obżarstwa, tylko ciąża. Byłam w trzecim miesiącu, kiedy w końcu przyznałam się rodzicom, a oni wyrzucili mnie z domu.
Dlaczego nie poszłam z tym do Grzegorza? Bo nasza „wielka miłość” skończyła się miesiąc po tym, jak mu uległam. Okazało się, że jego żona odziedziczyła gospodarstwo po wuju i oboje postanowili spróbować jeszcze raz. Wynieśli się więc z naszej wsi i zostałam sama z problemem. Nie miałam nawet jak się skontaktować z ukochanym, bo nie odbierał ode mnie telefonów. Dużo czasy minęło, nim zrozumiałam, że mnie nie chce.
Chciał pogodzić mnie z rodzicami
Postanowiłam pojechać do miasta, do ciotki – jedynej w rodzinie, która nie miała zaściankowej mentalności. Była rozwódką i moi rodzice uważali, że jest zdemoralizowana. Nie słali do niej nawet kartek na święta, ale ja zapamiętałam jej adres, bo raz w życiu byłam u niej w odwiedzinach. Oczywiście mnie nie poznała, a kiedy się przedstawiłam, zrobiła wielkie oczy ze zdziwienia.
– Jestem w ciąży! – wyjaśniłam od razu i więcej nic nie musiałam mówić.
Pomogła mi chyba bardziej z niechęci do moich zacofanych, bogobojnych rodziców niż z sympatii do mnie, prawie sobie nieznanej krewnej. Pomieszkałam u niej dwa tygodnie, w czasie których uznała, że jestem niegłupia i robotna. Poleciła mnie więc do pracy swojej koleżance, Wandzie – właścicielce niewielkiego pensjonatu.
Byłam tam dziewczyną od wszystkiego, taka „przynieś, wynieś, pozamiataj”. Pracowałam głównie za jedzenie i łóżko do spania, ale jedzenie było bardzo smaczne, a łóżko wygodne, więc nie narzekałam. A że mój pokój był położony w kuchennej przybudówce, to na szczęście, kiedy urodził się Grzesio, nie przeszkadzał gościom i nadal mogłam pozostać u pani Wandy.
Mieszkałam i pracowałam w pensjonacie ponad trzy lata. Dobrze nam tam było z Grzesiem, chociaż zdawałam sobie sprawę, że nie ma tam dla mnie przyszłości, a właścicielka traktuje mnie jak swoją własność. Może i nie miałabym siły się zbuntować i odejść, gdyby nie Tomasz.
Poznałam go, kiedy robił w naszym pensjonacie remont
Miałam pilnować robotników, więc cały czas za nimi biegałam, zwracając uwagę na najdrobniejsze szczegóły. W końcu majster, czyli właśnie Tomek, zaczął ze mną uzgadniać wszystkie sprawy. Sądziłam początkowo, że robi to, bo wydałam mu się kompetentna, ale on się po prostu zakochał.
Zrozumiałam to dopiero wtedy, gdy po skończonej już robocie nadal do nas przyjeżdżał, niby na kawę i drożdżówki, które piekł nasz kucharz. Znałam lepsze w mieście, nawet całkiem niedaleko była świetna cukiernia. Pojęłam więc, że nie o te bułki mu chodzi, tylko o mnie.
Z mojej strony to nie była taka gwałtowna miłość, jak kiedyś do Grzegorza. Nawet to Tomkowi powiedziałam, bo chciałam być z nim zupełnie szczera. Ale on tylko przytulił mnie mocno i stwierdził, że jego miłości do mnie wystarczy na razie za dwoje. A potem to się zobaczy. Był pewien, że go w końcu pokocham, że będziemy razem szczęśliwi.
No i miał rację! Od początku dążył do tego, abyśmy byli zwyczajną rodziną. Postanowił uznać Grzesia za swojego synka i postawił sobie za punkt honoru, żeby pogodzić mnie z rodziną.
Do tej pory ani rodzice, ani brat i dwie siostry nie chcieli mnie znać. Przez cztery lata żyłam z dala od nich. Wysyłałam im kartki na święta i zdjęcia Grzesia, ale nie wiedziałam nawet, czy je otwierają. Tomek jednak stwierdził, że na nasz ślub muszą przyjechać, więc zapakował mnie z synkiem do samochodu i zawiózł do rodzinnego domu.
Miałam ściśnięty żołądek ze strachu, kiedy tam wchodziłam. Rodzice przywitali mnie z kamiennymi minami, ale w końcu ulegli urokowi Tomasza. Mąż budowlaniec na wsi jest przecież na wagę złota i uchodzi za świetną partię. Także Grześ zmiękczył ich serca. Ujęło ich to, że jest podobny do naszego dziadka jak dwie krople wody.
Bo faktycznie synek, jakby na swoje szczęście, niewiele odziedziczył po ojcu. Tylko to imię. Ono było kością niezgody między mną a rodzicami, którzy stwierdzili, że to wstyd na całą wieś nazwać bękarta imieniem kochanka i zażądali, abym je zmieniła. Zgodziłam się.
Grzesio był jeszcze mały, nie miał nawet czterech lat, zresztą zazwyczaj i tak nazywałam go zdrobnieniami, a nie właściwym imieniem. Kiedy więc po ślubie przyjęliśmy z synkiem nazwisko Tomka, Grzegorz zmienił się w Aleksandra. Ta zmiana oczyściła atmosferę w mojej rodzinie, duchy przeszłości odeszły w niepamięć.
Dzięki temu zmieniłam się nie do poznania. Dawniej byłam zahukaną, zalęknioną dziewczyną, teraz radosną, szczęśliwą kobietą. Miałam wspaniałego męża i synka, oczekiwałam drugiego dziecka i wreszcie odzyskałam rodzinę. Oczywiście odeszłam z pensjonatu, dziękując pani Wandzie za opiekę i pomoc. Mąż znalazł mi pracę w biurze u jednego ze swoich klientów, całkiem dobrze płatną. Wreszcie poczułam, co to znaczy mieć pieniądze i móc sprawiać sobie drobne przyjemności. I nie tylko sobie.
Kiedy tylko mogłam, robiłam także prezenty swojej rodzinie, a szczególnie mamie, która po śmierci taty czuła się bardzo samotna. Mieszkał z nią już tylko mój brat, bo obie siostry powychodziły za mąż i się wyprowadziły. Starałam się więc często u niej bywać. Sądziłam, że się z tego cieszy, że między nami jest jak dawniej, że kocha mnie i obu moich synów. Takie przynajmniej sprawiała wrażenie.
Jakież więc było moje zdumienie, kiedy po jej śmierci okazało się, że… ja jedna nie dostałam niczego w spadku. Gospodarstwo, kawał pola i las zostały przepisane na Piotra – mojego brata, który miał spłacić każdą z sióstr, tylko nie mnie.
Zgodziliśmy się na jego propozycję
Byłam w szoku, kiedy zobaczyłam testament. Płakałam przez wiele tygodni. Nie dlatego, że straciłam jakiś majątek, oboje z mężem mamy zdrowe ręce do pracy i możemy na siebie zarobić. Rozpaczałam, ponieważ poczułam się niekochana i pominięta. „A więc oni jednak mi nie wybaczyli!” – myślałam, nie rozumiejąc, jak rodzice mogli być tak dwulicowi. Szczególnie mama, która przytulała mnie pod koniec życia jak za dawnych lat.
Może gdyby chodziło tylko o mnie, to nic bym nie zrobiła, ale przecież majątku zostały pozbawione moje dzieci. Uznałam, że dla nich powinnam walczyć. Poszłam do adwokata, tam dowiedziałam się, że jeśli zostałam wydziedziczona, to nic mi się nie należy. Nawet zachowek!
Mojemu bratu głupio chyba było w tej sytuacji, bo pewnego dnia przyszedł do mnie i Tomka z propozycją.
– Gospodarstwo po rodzicach wymaga generalnego remontu i modernizacji. Budynki się sypią. Jeśli pomożecie mi je odnowić, dostaniecie kawał ziemi i będziecie mogli się na niej pobudować – obiecał.
Tomek miał przygotować kosztorys prac, a brat przeliczyć wydatki na remont na metry kwadratowe ziemi, która będzie się nam należała. Dziwna to była propozycja, przyznaję. Ale nam wydała się korzystna. Tomek znał się na swoim fachu i był robotny. Kto inny poszedłby z nami na taki układ, abyśmy mogli zapłacić za ziemię własną pracą, a nie żywą gotówką?
Zgodziliśmy się więc. Umowa została przypieczętowana uściskiem dłoni i brat wyznaczył nam plac pod budowę. Zaczęliśmy więc jednocześnie stawiać nasz dom i remontować gospodarstwo brata. To było kilka lat harówki!
Kiedy dzisiaj o tym myślę, to naprawdę nie wiem, jak myśmy to wszystko z Tomkiem przetrzymali. Przecież oboje pracowaliśmy zawodowo, a poza tym jeszcze popołudniami i w weekendy na swojej budowie i w gospodarstwie brata. Ciężko nam było, ale cieszyłam się, że się buduję na ojcowiźnie. I choć z pozoru wszystko wyglądało ładnie i pięknie, głęboko w moim sercu wciąż tkwiła zadra i żal do rodziców, że tak mnie potraktowali.
– A może po prostu zapomnieli zmienić testament? – pocieszał mnie mąż.
Ale ja dobrze wiedziałam, że nie mogło chodzić o przeoczenie. Może tata nie zdążył dopilnować spraw spadkowych, bo zmarł nagle tuż po moim ślubie. Ale mama? Przeżyła go o siedem lat. Nacieszyła się wnukami, wydawało się, że szanuje mojego męża, a mnie znowu pokochała. Nie, ona by nie zapomniała zmienić testamentu.
Mijały lata, dom rósł, gospodarstwo brata piękniało. Wreszcie nadszedł ten moment, kiedy brat powinien uznać, że wywiązaliśmy się z mężem z ustalonych zobowiązań i przepisać na nas ten kawałek ziemi, który nam wyznaczył. Ale Piotr nagle coś zaczął kręcić…
– Nie podoba mi się jego zachowanie i nie popuszczę – zaczął się denerwować Tomasz. – Niech on mi się nie próbuje z niczego wykręcać.
Brat jednak nie tyle się wykręcał, co zwlekał. Zawsze miał coś innego do roboty w gospodarstwie i nie mógł pojechać do miasta, do notariusza. Sama więc także zaczęłam się niepokoić. Czyżby nie zamierzał dotrzymać danego nam słowa?
Sąsiad wyjawił mi prawdę
Pewnego dnia pojechałam do pobliskiego miasteczka z młodszym synem, do lekarza. W naszej rejonowej przychodni spotkałam sąsiada ze wsi, którego już bardzo dawno nie widziałam. Prawdę mówiąc, ponieważ mało żyję lokalnymi plotkami i nie wiem, co się we wsi dzieje, myślałam, że może się już zmarło staruszkowi. Ale nie!
– Joanna – pan Adam poklepał mnie po ręce, kiedy się z nim przywitałam.
– Tak się cieszę, moja droga, że cię widzę. Słyszałem od syna, że na dobre wróciłaś w nasze strony i zbudowałaś się na ojcowiźnie. Twoja matka byłaby z tego powodu szczęśliwa.
Jego słowa, choć miłe, zdziwiły mnie, bo wiedziałam, że znał dobrze moich rodziców i musiał wiedzieć, że mnie wydziedziczyli. Nie chciałam rozwijać tego tematu, ale nagle przypomniałam sobie, jakie brat zaczął nam robić trudności z przepisaniem tego skrawka ziemi na nas i… łzy same pociekły mi po twarzy. Starając się opanować płacz, zaczęłam opowiadać panu Adamowi, co tak naprawdę się stało.
– I co teraz? – żaliłam się. – Piotr najwyraźniej nie zamierza dotrzymać danego nam słowa. Przyjdzie nam się wynieść z własnymi rękami wybudowanego domu i dochodzić sprawy w sądzie?
Pan Adam patrzył na mnie, nie kryjąc zdumienia.
– Ależ dziecko, przecież ta ziemia ci się należy – wykrzyknął w końcu. – Została ci zapisana w testamencie.
Pomyślałam, że niepotrzebnie poruszyłam ten temat ze staruszkiem, do którego najwyraźniej już nic nie dociera. Powiedziałam mu przecież jasno, że zostałam wydziedziczona.
– Może w tym pierwszym testamencie, który rodzice pisali dawno, jak wyjechałaś ze wsi. Ale potem matka zapisała ci to, co ci się należało. Jedną czwartą majątku – wykrzyknął słabym głosem.
– O czym pan mówi? – zdębiałam.
– Wiem, o czym mówię, bo byłem świadkiem. Razem z twoim bratem. Na łożu śmierci twoja matka podyktowała nowy testament. Ja się zresztą po jej śmierci upomniałem u Piotra o twoją ojcowiznę. Powiedział mi, że ci dał, co twoje i zaczęłaś się na swojej ziemi budować.
– Ale ona nie jest moja, tylko nadal jego – wyjaśniłam w szoku.
– A to drań! Do głowy by mi nie przyszło, że z tego będzie szwindel. Sądziłem, że skoro się budujesz, to już na swoim – wzburzył się pan Adam.
I tym sposobem wyszło na jaw oszustwo mojego brata. Tylko on i pan Adam wiedzieli o nowym testamencie mamy, w którym mnie przywróciła jako równoprawną spadkobierczynię. Piotr sądził, że uda mu się zataić nowy testament i uprawomocnić ten wcześniejszy.
I pewnie tak by było, ale pan Adam okazał się uparty i dopytywał się stale, dlaczego jeszcze nie objęłam w posiadanie swojej ziemi. Mój brat czuł, że tłumaczenie, iż wybrałam spłatę, by nie przeszło, dlatego obmyślił chytry plan. „Dał” mi mój kawałek ziemi w zamian za pracę Tomka i moją na swoim gospodarstwie.
Sąsiad myślał, że zrealizował zapis w testamencie, skoro się buduję. A tymczasem Piotr cały czas liczył na to, że pan Adam wkrótce umrze i jemu uda się ze wszystkiego wywinąć. Ale się przeliczył.
Pan Adam słysząc, jak podle postąpił mój brat, pomógł nam w odzyskaniu należnego spadku. Teraz mieszkam na swoim i mam jeszcze piękny kawał lasu po rodzicach. Za to nie mam już brata, bo nie potrafię wybaczyć mu tej podłości. Mąż próbuje mnie pocieszać, jakoś załagodzić sytuację, ale ja jestem nieugięta. Piotr chciał pozbawić mnie mojej własności, i żebym już zawsze żyła w przeświadczeniu o tym, że rodzice mnie nie kochali. To niewybaczalne.
Czytaj także:
„Obca kobieta chciała mnie wrobić w dziecko i alimenty, bo byłem dobrą partią. Żona wyrzuciła mnie z domu, ale walczyłem”
„Jestem na swoim, bo miałem dość szefa. Ale gdy nie stoi nade mną z batem, to zamiast pracować, gram ile wlezie”
„Po śmierci męża zalewałam się łzami. Potem na jaw wyszły jego zdrady. On nie jest wart mojego cierpienia”