„Zostałam matką chrzestną obcej dziewczynki. Rodzice zostawili ją jak śmiecia, rodzina zastępcza się nad nią znęcała”

kobieta myśląca o chrześnicy fot. Adobe Stock
Podobno „zapodziała się matce” w zamieszaniu związanym z wyjazdem, a potem było już za późno, żeby oddać rodzinie zapomnianą dziewczynkę, leżącą w kącie pokoju celników, pod jednym z krzesełek. Myślę, że zostawiono ją z premedytacją, żeby chociaż ona miała szansę na lepszy los albo nie obciążała skromnego budżetu.
/ 30.03.2021 13:08
kobieta myśląca o chrześnicy fot. Adobe Stock

Nie było mnie przy niej, kiedy się rodziła. Nie poznałam jej matki, nie widziałam ojca. Nie odnajdywałam w jej rysach podobieństw do przodków, bo ich nie poznałam. Na pewno mogłam powiedzieć o niej, że jest śliczna. Nietuzinkowa, piękniejsza i bystrzejsza od wszystkich dziewczynek, jakie znałam.
Po raz pierwszy zobaczyłam ją w pogotowiu opiekuńczym u państwa Z. Miała wtedy rok, choć z niedożywienia wyglądała na mniejszą. Jej rodziców za nielegalne przekroczenie granicy i żebractwo deportowano wraz ze starszymi dziećmi do Rumunii. Ale urodzona w Polsce Alicja została.

Podobno „zapodziała się matce” w zamieszaniu związanym z wyjazdem, a potem było już za późno, żeby oddać rodzinie zapomnianą dziewczynkę, leżącą w kącie pokoju celników, pod jednym z krzesełek. Myślę, że zostawiono ją z premedytacją, żeby chociaż ona miała szansę na lepszy los albo nie obciążała skromnego budżetu. Sam fakt, że nadano jej polskie imię, świadczył o ogromnym pragnieniu jej bliskich przynależenia do lepszego świata. Choćby tak skromnego, jak nasz.
Alicja z rąk celników trafiła do pogotowia, a stamtąd do rodziny zastępczej. Pierwszej, jak się okazało na jej wyboistej drodze do szczęścia.

Z państwem Z. przyjaźniliśmy się od dawna, więc gdy czekając na przyszłych rodziców, postanowili ochrzcić swoją maleńką podopieczną, zgodziłam się zostać jej matką chrzestną. Bardziej ze względu na sympatię do jej opiekunów niż własne przekonanie. Myślałam: „Tylko ją potrzymam, potowarzyszę jej w tej uroczystej chwili, w końcu nic mnie to nie kosztuje, oprócz drobiazgu, który jej kupiłam”. Nie zdawałam sobie sprawy, że ta jedna chwila, jeden gest księdza na zawsze już połączy mnie z Alicją…
Dlaczego nie wzięłam jej do siebie? Nie zostałam jej mamą? Bo nie przyszło mi to do głowy! Miałam 21 lat, ciekawą pracę, pasje, narzeczonego, przyjaciół i plany na przyszłość, w których nie było wtedy miejsca na dzieci własne, a co dopiero adoptowane. Po chrzcie oddałam, więc zapłakane, śniade maleństwo przyjaciołom i na powrót zajęłam się sobą.

Pół roku później Alicję trzymała już w ramionach jej zastępcza matka. Kobieta młoda, oczytana, otwarta, zakwalifikowana przez ośrodek adopcyjny, po odpowiednim szkoleniu. Chwalona za postawę i wrażliwość. Pragnęła mieć dzieci i nie zamierzała czekać na własne. Jej mąż biznesmen twierdził, że pokocha każde, bo tak bardzo lubi maluchy.
Mieszkają niedaleko, więc będziesz mogła widywać swoją chrześnicę – powiedziała przyjaciółka, zapewne chcąc mnie pocieszyć.

W odpowiedzi wzruszyłam jedynie ramionami zadowolona, że mam problem z głowy. Nie muszę przejmować się rocznicami ani kupować prezentów. Oczywiście, że życzyłam małej szczęścia, choć gdybym miała powiedzieć tak z ręką na sercu, wcale nie zastanawiałam się wtedy nad jej przyszłością. Uznałam, że godnie wypełniłam swoje obowiązki w kościele i możemy się rozstać na zawsze.
– Chcesz odwiedzić Alę? – zapytała niespodziewanie przyjaciółka, gdy ja zaczęłam żyć kolejnym swoim związkiem.
– Jasne! – odpowiedziałam z udawanym entuzjazmem, wstydząc się własnego egoizmu.

Pozornie wszystko wyglądało dobrze. Rodzice przyjęli nas serdecznie, tłumacząc grzecznej nad wyraz córeczce, kim jesteśmy. Mała dygnęła, niewyraźnie powiedziała jakiś wierszyk i kucnęła na dywanie, żeby pobawić się zabawkami. Mojej zachwyconej nowymi opiekunami przyjaciółce buzia się nie zamykała, ale ja nie mogłam oderwać wzroku od dziewczynki. Coś w jej zachowaniu nie dawało mi spokoju. Nie miałam doświadczenia z małymi dziećmi, nie byłam matką, czasem jedynie widywałam maluchy u przyjaciół czy dalszej rodziny, nie mogłam więc wiedzieć, co mnie zaniepokoiło.

Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, jaki był wówczas powód mojego zaniepokojenia.
– Oprócz wierszyka i słów powitania Alicja nie powiedziała ani słowa! – aż usiadłam na łóżku, kiedy dotarło do mnie, że to małe dziecko milczało przez cały czas naszej wizyty.
Nie odezwało się nawet do swoich lalek czy misiów! Nie poprosiło o nic do picia czy jedzenia, nie zapytało czy może siusiu albo wyjść na ogród, a przecież spędziłyśmy w domu jej rodziców trzy długie godziny!
– Czy to normalne? – nie wytrzymałam i nad ranem zadzwoniłam do przyjaciółki.
– Przesadzasz – ziewnęła. – Swoją drogą oddałabym wszystko za tak grzeczną córkę…

Rozłączyła się, lecz nie rozwiała moich obaw. Nie wiedziałam jednak, jak pozbyć się wątpliwości, nie miałam też odwagi ponownie odwiedzić Alicji. O co ja – ignorantka mogłabym zapytać jej rodziców? Na co miałabym zwrócić uwagę, skoro nic w zachowaniu dziecka nie zaniepokoiło mojej doświadczonej przyjaciółki? Zapomniałam, więc o Ali i znów zajęłam się swoimi problemami.
Miałaś rację! Powinnam to zauważyć! – nie minął rok, jak wpadła do mnie zdyszana przyjaciółka z najnowszymi wieściami o Ali.

Dopiero kiedy dziewczynka poszła do przedszkola, wydało się, jak traktowali ją nowi rodzice. Mimo swego obycia stosowali dość osobliwe metody wychowawcze. Karali córkę za najdrobniejsze przewinienie milczeniem. Nie godzinę czy dwie, ale całe dnie nie wolno jej było powiedzieć ani słowa! Nie odzywali się wtedy do niej, jej także zabraniali zabierać głos. Przestraszone dziecko zaczęło cofać się w rozwoju. Zapomniało wyuczonych słów, zdań, nie umiało odnaleźć się w relacjach z rówieśnikami, nie potrafiło współpracować. Za to sztukę wycofywania się, wręcz znikania opanowała do perfekcji.

Upomniani przez pedagogów rodzice, zmienili przedszkole, gdy sytuacja się powtórzyła, zabrali dziecko z kolejnej placówki i oddali pod opiekę niani, poinstruowanej wcześniej, jak ma się zachowywać wobec ich córki. Przerażona dziewczyna zgłosiła sprawę do opieki społecznej, która czuwa nad rodzinami zastępczymi.
Ala miała dużo szczęścia, że trafiała na wrażliwych ludzi – opowiadała mi przyjaciółka. – Szkoda tylko, że nie posłuchałam wtedy ciebie – popatrzyła na mnie i uśmiechnąwszy się dodała: – Będziesz dobrą mamą.

Dziewczynka znów trafiła do pogotowia, choć już nie pod skrzydła mojej przyjaciółki. Stamtąd zabrała ją kolejna rodzina zastępcza. Cud, że sąd nie zgodził się na adopcję, bo nikt nie miałby nad tymi ludźmi kontroli. A nowym rodzicom przeszkadzało w Ali wszystko, włącznie z jej pochodzeniem. Chyba tylko z powodów finansowych zdecydowali się wziąć rumuńskie dziecko, bo na pewno nie kierowali się sercem. Nie szczędzili małej wyzwisk od znajd, przybłęd czy z racji koloru skóry od brudasów. Wymagali od córki najlepszych ocen, ale nie dbali o jej rozwój, nie dawali jej poczucia bezpieczeństwa, ani tym bardziej nie zastanawiali się, czemu dziecko po takich przejściach nie przynosi do domu uśmiechniętych buziek czy szóstek.

Gdy odebrano im Alę i oddano pod opiekę małżeństwa na drugim końcu Polski, na dobre straciłam kontakt z moją chrześnicą. Wpadłam na nią kilka lat później, podczas wakacji, na jakie wyjechałam tuż po bolesnym rozwodzie. Ala miała wtedy dwanaście lat i nie sposób było jej nie zauważyć. Piękna, smukła dziewczynka przykuwała wzrok obu płci. Pewnie obdarzyłabym ją przelotnym, zazdrosnym spojrzeniem, gdyby nie potknęła się, nie oparła o mnie i nie pobrudziła mi bluzki swoim lodem.
– Bardzo panią przepraszam – odskoczyła przestraszona.
– Nic się nie stało – odpowiedziałam obojętnie, bo żyłam wtedy, niczym w letargu.
– Zapłacę pani za pralnię – nie odpuszczała. – Albo za proszek – dodała coraz bardziej spanikowana.
– Dziecko, naprawdę nic się nie stało – powtórzyłam i postarałam się uśmiechnąć.
– To może chociaż zafunduję pani lody! – zaproponowała, co mnie szczerze rozbawiło.
– Poprawiłaś mi humor, może więc to ja zaproszę cię na dodatkową porcję z bitą śmietaną i owocami? Co ty na to? Chyba mama ci pozwoli?

Trwożliwie skinęła głową na znak, że się zgadza. Pewnie rodzice przestrzegali ją przed nieznajomymi, ale ja byłam kobietą, w dodatku to ona spowodowała to zamieszanie.
– Jestem na obozie sportowym – dodała poważnym tonem, gdy kelner postawił przed nią obiecany deser. – Przepraszam, nie przedstawiłam się, mam na imię Ala.
Drgnęłam. Ta sama śniada cera, to samo imię. Ile lat miałaby teraz Ala?
– Przepraszam cię, czy twoi rodzice też mają tak piękną oliwkową cerę? – wypaliłam, próbując pozbierać myśli.
– O co pani chodzi?! – fuknęła.

W jednej chwili zrozumiałam, że odmienność wciąż musi jej doskwierać, więc natychmiast pośpieszyłam z wyjaśnieniem, że znałam kiedyś pewną Alicję.
– Podawałam ją do chrztu – dodałam łagodnie.
Z wrażenia upuściła łyżeczkę, ale zaprzeczyła, jakoby była adoptowana. Pośpiesznie podziękowała za deser i pobiegała do swojego ośrodka. Nie zaskoczyła mnie jej reakcja, skoro przeszła tak wiele, to zrozumiałe, że jeśli czuła się szczęśliwa i kochana, chciała zapomnieć o smutnym dzieciństwie.
– Tak to ja! – zaczepiła mnie kilka dni później w tym samym miejscu. – Czekałam na panią, bałam się, że pani wyjechała… – dodała.
– Jeśli już, to nie jestem panią, a twoją mamą chrzestną – uśmiechnęłam się, bo ucieszyło mnie to nieoczekiwane spotkanie.
– Matka chrzestna interesowałaby się mną – rzuciła buńczucznie.

„To po to chciałaś się spotkać? Żeby wygarnąć mi moją obojętność i milczenie?” – przebiegło mi przez głowę.
– Są różne matki – odpowiedziałam spokojnie. – Chcesz ze mną porozmawiać? Pójdziemy na deser? A może się przespacerujemy, skoro na mnie czekasz? – zaproponowałam, widząc wahanie w jej oczach.
Alicja co ty tu robisz?! Kim pani jest? Dlaczego nie ma cię na treningu? Wiesz, że zaraz mamy obiad?! – nagle wyrósł przed nami jakiś mężczyzna.
– To moja mama chrzestna, a to mój trener – dziewczyna szybko dokonała prezentacji.

Mężczyzna przeprosił mnie za swój ton i dał Ali wolne popołudnie. Chciał jedynie, byśmy ze względów bezpieczeństwa spędziły je na terenie ośrodka, w którym zakwaterowano dzieci, na co się zgodziłam.
Nie obchodziłam cię! – Ala zaatakowała mnie, gdy tylko mężczyzna zniknął nam z oczu.
– To prawda – przyznałam.
– Więc dlaczego zostałaś moją mamą? – zapytała ze łzami w oczach.

Starałam się spokojnie wyjaśnić jej powody mojego postępowania, ale wiedziałam, że każde moje słowo pogłębi tylko jej ranę. Zrobiło mi się przykro, że tak ciężko doświadczona przez los dziewczynka dostała w prezencie od niego równie kiepską chrzestną. Ja miałam wspaniałe dzieciństwo, cudownych rodziców, wujostwo i oddanych chrzestnych, ona od pierwszych chwil życia musiała walczyć o to, co mnie podano na tacy.
– Jeśli dasz mi szansę, to obiecuję, że się poprawię – zaproponowałam.

Nie zdziwiłoby mnie, gdyby odrzuciła moją propozycję i nigdy więcej się ze mną nie spotkała, ale ją przyjęła. Na moją obecność w życiu Alicji musieli także zgodzić się jej rodzice. Nie było to łatwe, bo mimo dobrego serca nie byli ufnymi, otwartymi ludźmi. Tym bardziej dziwiło mnie, że przyjęli pod swój dach romskie dziecko, tak bardzo rzucające się w oczy. Próbowali wpoić córce swoją ostrożność, żeby nie powiedzieć lęk, ale w Ali zwyciężyły geny ciekawych świata wędrowców. Nie odtrąciła mnie, podobnie, jak nie zrezygnowała ze sportowej pasji, a tym samym z wyjazdów na zgrupowania, obozy i turnieje. Potrafiła odnaleźć się w każdej sytuacji i umiejętnie przekonać do niej oddanych jej opiekunów, a gdy jej brakowało argumentów, do akcji wkraczałam ja, przekonując ich do kolejnego pomysłu mojej chrześnicy, bo odtąd stale byłam obecna w jej życiu. I nie przeszkadzała mi w tym odległość ani niskie zarobki.

Gdy trzeba było wesprzeć Alę na studiach, przyjęłam ją pod swój dach. Ćwiczyłam z nią pierwsze rozmowy o pracę i uważnie przyglądałam się jej adoratorom. Byłam z nią w dobrych i złych chwilach, na jej ślubie siedziałam w pierwszym rzędzie tuż obok zalanej łzami szczęścia matki. Byłam przy Ali, gdy rodziła każde z trójki swoich dzieci, i wspólnie z teściową i mamą pomagałam je wychować. Trwałam, kiedy zdiagnozowano u niej raka i szukałam najlepszych specjalistów, by wyciągnąć ją ze szponów śmierci. Świętowałam z nią wszystkie zwycięstwa i nadal jestem obecna w jej życiu.
Potrzebowałam czasu, żeby dojrzeć i zrozumieć, na czym polega moja rola matki chrzestnej. Pamiętam, jak zgodziłam się wziąć udział w tej ceremonii w kościele. Dla mnie to był tylko gest. Wtedy. Dopiero później coś naprawdę drgnęło w moim sercu.

Więcej prawdziwych historii:
„Rodzina mojej żony ma mroczną tajemnicę. Wyrzekli się córki, która zarabia ciałem. Po prostu wymazali ją z rodziny”
„Siostra nie może przeboleć, że ojciec zapisał mi mieszkanie. Sama się nim zajmowałam, a ona nie kiwnęła nawet palcem”
„Wychodziłam za mąż zakochana w innym. Nie mogłam o nim zapomnieć, więc mimo obrączki umówiłam się z nim na randkę…”

Redakcja poleca

REKLAMA