Pierwszy raz poszedłem siedzieć w wieku dwudziestu jeden lat za napad na sklep monopolowy. Weszliśmy do niego z kolegą w nocy, krótko przed wybraniem z kasy dziennego utargu. Zgodnie z planem wyjąłem z kieszeni nóż sprężynowy (który zresztą niewiele wcześniej ukradłem ze sklepu myśliwskiego) i skierowałem w stronę kasjerki. Zdziwiłem się, kiedy zobaczyłem, że nie spanikowała.
Wyglądała na wściekłą
Za to mój kolega spanikował i uciekł. Zostaliśmy z kasjerką sami w sklepie. Nawet nie wiem, kiedy przycisnęła znajdujący się pod ladą przycisk. Zawył sklepowy alarm. Nie miałem nic do stracenia, więc machnąłem nożem w kierunku sprzedawczyni – byłem pewien, że uda mi się ją przestraszyć; że ucieknie na zaplecze. Nie zdążyła się jednak uchylić przed wyprowadzonym przeze mnie ciosem noża i z jej ramienia na wysokości piersi popłynęła krew. Dopiero wtedy wybiegła na zaplecze. Przeskoczyłem przez ladę i napchałem kieszenie banknotami. A tych było niewiele, bo źle obliczyliśmy godzinę zmiany kasy przed nocną zmianą i spóźniliśmy się ze skokiem. Wybiegłem, adrenalina we mnie buzowała, pałętałem się przez jakąś godzinę po śródmieściu, nie wiedząc, co robić dalej.
Zatrzymał mnie patrol policji. Dostali zgłoszenie o rozboju w sklepie. To wtedy po raz pierwszy przeszedłem ścieżkę, którą później przemierzaałem jeszcze nieraz: dołek na policji, przesłuchanie w prokuraturze, posiedzenie aresztowe w sądzie, areszt, proces i odsiadka. Sędzia uznał za okoliczność łagodzącą mój młody wiek i fakt, że wcześniej nie byłem karany. Wymierzył mi tylko pół roku pozbawienia wolności. Czy to mnie czegoś nauczyło? Niespecjalnie. Kolejny raz trafiłem do pudła trzy miesiące po wyjściu z zakładu. Byłem sądzony w warunkach recydywy za pobicie tego kolegi, który wcześniej wystawił mnie podczas akcji w sklepie monopolowym. Tym razem dostałem dwa lata więzienia.
To dopiero była adrenalina!
Nigdy nie pracowałem w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. W wieku dwudziestu pięciu lat miałem już tak wyrobioną markę w mieście, że liczono się ze mną. Zostałem zwerbowany do grupy niejakiego „Loczka”. Wiesiek, bo tak miał na imię nasz szef, zajmował się pośredniczeniem w handlu narkotykami, pobieraniem haraczy od restauratorów na starym mieście i wyłudzaniem podatków. Asystowałem mu w charakterze goryla. Szczególnie kiedy właściciel restauracji nie miał ochoty płacić „Loczkowi” za ochronę. Wtedy robiliśmy demolkę kijami bejsbolowymi, którą nazywaliśmy w naszym slangu „wejściem na obiekt” albo „remontem”. Trafiłem do więzienia na dwa i pół roku za udział w grupie przestępczej. Mojego szefa również skazano. Wyszedłem w wieku trzydziestu dwóch lat i nie bardzo wiedziałem, co ze sobą począć. Próbowałem znaleźć pracę, ale bez powodzenia. Kiedy słyszałem, że mam dostarczyć zaświadczenie o niekaralności, po prostu odwracałem się na pięcie i wychodziłem z firmy. Nie chciano mnie zatrudnić nawet w spółce komunalnej miasta w charakterze sprzątacza. Miałem wybór – albo dalej będę szukał pracy i w końcu znajdę jakieś zajęcie, zanim przymrę głodem, albo znowu zacznę kraść. I wtedy spotkałem na swojej drodze człowieka, który zaoferował mi pomoc.
To był zielonoświątkowiec. Zaprowadził mnie do ich zboru w centrum miasta. Tamtejszy pastor prowadził niewielki przytułek dla „zagubionych dusz”. Dostałem pokój, zapewniono mi też trzy posiłki dziennie w zamian za wykonywanie drobnych prac na terenie parafii. Zgodziłem się. Czy wtedy wreszcie zrozumiałem, że muszę zmienić swoje życie, i skorzystałem z danej mi szansy? Też nie… Po niedługim czasie okradłem pastora – wziąłem z jego gabinetu pięć tysięcy złotych i uciekłem. Zatrzymałem się u kolegi, którego znałem jeszcze ze szkoły. Też swoje odsiedział, ale udało mu się ustatkować.
Biedowałem u niego, śpiąc na łóżku polowym
Ręce jednak mnie świerzbiły, by wrócić do dawnego fachu – do wolności, do pieniędzy, spełniania swoich zachcianek i do adrenaliny. Na mieście znalazłem dawnego kolegę z grupy „Loczka”, który też szukał zajęcia. Razem upatrzyliśmy sobie parking tirów pod miastem. Okradliśmy kierowcę, który zrobił sobie przerwę w trasie z południa Polski na Wybrzeże. Wpadła nam wtedy do kieszeni ładna suma – pięćdziesiąt tysięcy w żywej gotówce. To było coś. Numer powtórzyliśmy jeszcze wielokrotnie – za każdym razem na innej trasie. Pilnowaliśmy tylko, by policja nie skojarzyła napadów na tiry z jakimś konkretnym odcinkiem dróg. Wpadliśmy po dwóch latach od pierwszego napadu. Prokuratura udowodniła nam trzy skoki na tiry. Faktycznie obrobiliśmy ich z dziesięć.
Tym razem wyrok brzmiał: trzy lata więzienia. Sędzia nie miał wyjścia – nawet gdyby chciał, nie mógłby dać mi łagodniejszej kary, zważywszy na moje wcześniejsze wyroki. Wtedy się nad tym nie zastanawiałem, ale dzisiaj już to wiem z całą pewnością – więzienie nie służy resocjalizacji. Człowiek wychodzi z niego gorszy, niż wszedł. Ja za murami zakładu karnego poznałem więcej przestępców niż na wolności. Podczas odsiadki wyroku za tiry dogadałem się z niejakim Błażejem. Kończył odsiadywanie kary za kierowanie grupą przestępczą i już szykował swój powrót do działalności przestępczej. Za murami więzienia werbował ludzi. Tak trafiłem do niego i ja.
Wyrok minął mi szybciej dzięki myśli, że na wolności czeka na mnie ktoś, kto da mi zajęcie. Tak zacząłem pracować dla Błażeja. Zajmowaliśmy się odbieraniem paczek, które szef zamawiał u przemytników, ale też windykowaliśmy długi. Do tego trzeba było mieć mocne nerwy… Zastraszanie było na porządku dziennym. Raz nawet wywieźliśmy wyjątkowo opornego dłużnika do lasu, przywiązaliśmy do drzewa... Facet już po chwili błagał, byśmy pozwolili mu zapłacić naszemu szefowi zaległą dolę.
Nie pamiętam już, ile razy jeszcze byłem skazywany
Rok przed końcem ostatniego wyroku (za wyłudzenia pożyczek w bankach) pobiłem współwięźnia. Trafiłem do izolatki. Kiedy wróciłem do celi, dostałem list. Podpisany był „siostra Emilia”. Autorka była zakonnicą. Wyjaśniła, że zgłosiła się do programu organizacji pozarządowej, która organizuje maraton pisania listów do więźniów. Jej list trafił losowo do mnie. Miałem jej odpowiedzieć, czy chciałbym utrzymywać z nią kontakt. W pierwszej chwili myślałem, że robi sobie ze mnie żarty. Przespałem się jednak z decyzją i – do dzisiaj trudno mi w to uwierzyć – zgodziłem się na wymianę korespondencji.
Pisaliśmy do siebie co tydzień. Z początku chciałem wykorzystać siostrę Emilię jako łącznika z moimi kumplami na wolności, żeby przesyłać grypsy, ale szybko mi to wyperswadowała, grożąc, że zerwie ze mną kontakt.
„I bardzo dobrze, siostrzyczko!” – pomyślałem.
Ochłonąłem i przeprosiłem ją
Dowiedziałem się, że ma 28 lat, wkrótce zaczęliśmy pisać do siebie na tematy bardziej prywatne. Ona pisała mi o Bogu, ja o ulubionych filmach, które oglądałem, będąc jeszcze na wolności. Dwa miesiące przed moim wyjściem z więzienia przeżyłem szok – siostra Emilia napisała, że opuszcza zakon. Planowała wyjechać do swojej siostry mieszkającej w Toruniu. Podała mi adres i zaprosiła do siebie.
Dzisiaj jesteśmy parą, wkrótce też urodzi się nasze dziecko. Zacząłem pracę jako kierowca kierowcy – zatrudnił mnie szwagier Emilii. Zerwałem wszystkie dawne kontakty i zaczynam nowe życie. Takie, jakiego do tej pory nie znałem, o jakim nawet nie śmiałem marzyć…
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”