„Żonę poznałem, gdy zrobiła mi awanturę na ulicy. Taką babę trzeba było utemperować, wtedy chodzi jak w zegarku”

Żonę poznałem, gdy zrobiła mi awanturę przy ludziach fot. Adobe Stock, Pixel-Shot
„– Kto dał pani prawo jazdy?! – prawie krzyknąłem, widząc, że zupełnie nie interesuje się moim samochodem. Wreszcie spojrzała na mnie, a w jej oczach zapłonął gniew. – A pan musiał tak szybko jechać tą mydelnicą? – odparowała. – Myślałby kto, że mercedesem pan się rozbija!”.
/ 31.07.2023 20:45
Żonę poznałem, gdy zrobiła mi awanturę przy ludziach fot. Adobe Stock, Pixel-Shot

Starsi pamiętają to auto pod pogardliwą nazwą „mydelniczka”, „ford karton” czy też „zemsta Honeckera”. Ileż żartów było o tym produkcie przemysłu Niemieckiej Republiki Demokratycznej! Mawiało się na przykład, że jest tani i łatwy w utrzymaniu, bo części zapasowe można kupować w sklepie z zabawkami albo w AGD.

To była aluzja do jego nadwozia, wykonanego z jakiegoś rodzaju plastiku. Ale ja nic nie poradzę, że mnie ten samochód kojarzy się bardzo miło. Tak, wiem, że niektórzy uznają za duże nadużycie nazywanie tego pojazdu mianem samochodu. Nieważne, ja jeździłem nim po drogach jako pełnoprawny użytkownik. W trakcie rozwodu także Małgośka ostrzyła sobie na niego zęby, jednak zdołałem wyrwać z jej szponów moje zieloniutkie cacko.

I bez tego zdrowo mnie oskubała

Dobrze, że nie mieliśmy dzieci, bo alimenty puściłyby mnie pewnie z torbami. Ale to nieistotne, nie o tym jest ta opowieść. Zaczęło się to wszystko w sumie dość typowo.

– Naprawdę nie widziała pani znaku?! – warczałem na przestraszoną szatynkę, oglądającą wgniecenie w drzwiach miodowego wartburga. – Przecież tam jest i „Stop”, i linia przed skrzyżowaniem!

Nie odpowiedziała, patrzyła tylko na uszkodzenie. Wściekłem się, muszę przyznać. Bo w moim cudeńku techniki popękał cały błotnik! O zbitym reflektorze nawet nie wspomnę.

Kto dał pani prawo jazdy?! – prawie krzyknąłem, widząc, że zupełnie nie interesuje się moim samochodem.

Wreszcie spojrzała na mnie, a w jej oczach zapłonął gniew.

– A pan musiał tak szybko jechać tą mydelnicą? – odparowała. – Myślałby kto, że mercedesem pan się rozbija!

Potrząsnąłem głową. Nie dość, że była ewidentnie winna stłuczki, to jeszcze się na mnie wydzierała. Powiedziałem jej to oczywiście, ale wciąż była wzburzona.

– Może się odrobinę pomyliłam – przyznała, wydymając wargi – ale pan też mógł uważać. Widział pan chyba, że szybko jadę.

Ręce mi opadły. Jakże miałem odgadnąć, że opanuje ją iście ułańska fantazja i postanowi wymusić pierwszeństwo w tak ewidentnej sytuacji?

– Dobrze – rzekłem spokojnie – w takim razie milicja ustali, co i jak, tam jest budka telefoniczna, zaraz ich wezwę.

– Nie! – zawołała, a ja spojrzałem zdziwiony. – Nie trzeba milicji. Może się jakoś dogadamy?

– Ależ droga pani, jak mamy się dogadać, skoro pani twierdzi, że to moja wina? Przyjedzie patrol, obejrzą miejsce zdarzenia, ocenią sytuację, spiszą protokół…

Przełknęła ślinę, a potem wyznała:

– Tylko że to nie mój samochód. Nie chcę, żeby właściciel miał problemy. Wie pan, jak jest z ubezpieczycielami… I nie chcę przede wszystkim, żeby w ogóle coś wiedział. A tak sama dam wóz do warsztatu, wyklepią, nic nie będzie widać…

– To co pani proponuje? Spisujemy notatkę ze zdarzenia? Ale jeśli zamierza pani nadal…

– Nie zamierzam – zamachała rękami. – Wiem doskonale, że to moja wina i tak napiszemy, dobrze?

W tej chwili usłyszałem za sobą klakson. Z okna nowego volkswagena wychylił się apoplektyczny typ o prezencji starego badylarza. Z ust popłynęły słowa potwierdzające moje pierwsze wrażenie.

– Długo będzieta się modlić przy tych skorupach?! – wrzasnął. – Ludzie się śpieszą! Jak się nie umi jeździć, to się w domu siedzi!

– A idź pan w cholerę! – odburknąłem i usłyszałem, że w tej samej chwili kobieta mówi dokładnie to samo.

Roześmieliśmy się, a badylarz tylko zaklął, a potem z piskiem opon ominął nas i pognał w swoich na pewno niecierpiących zwłoki sprawach.

– Zjedźmy może jednak tam – zaproponowałem, wskazując zatoczkę. – Jeśli się mamy dogadać, nie musimy tu sterczeć.

Zebrałem tylko odłamki zbitego reflektora, na kawałki plastiku z błotnika machnąłem ręką. Nikt sobie na tym opony nie przetnie.

– Niech pan sam opisze, jak to było – westchnęła kobieta, kiedy już zaparkowaliśmy. – Pokryję wszelkie koszty naprawy.

Nadjechał milicyjny fiat, zatrzymał się przy nas

Oho, jakiś ormowiec z dostępem do telefonu już zdążył się uaktywnić. Oczyma duszy widziałem emeryta ukrytego za firanką, który nadawał na komisariat radosną wiadomość o zajściu ulicznym. Na szczęście – oczywiście bardziej dla kobiety niż dla mnie – okazało się, że milicjanci nie są zbyt entuzjastycznie nastawieni do pracy.

– Stłuczka? – spytał funkcjonariusz wysiadając z samochodu.

– Tak, obywatelu kapralu, ale jeśli można, chcielibyśmy to załatwić między sobą.

Spojrzał tylko na nasze samochody i skrzywił się.

– Co, wymuszenie pierwszeństwa było? – zwrócił się do kobiety.

A potem spojrzał na mnie.

– A może to panu się śpieszyło?

Zwykłe nieporozumienie na drodze – uśmiechnąłem się. – Nikt nie jest winny.

– No dobrze, nie będziemy się wtrącać, skoro obywatele nie wnoszą pretensji – oznajmił łaskawie milicjant. – Chociaż powinniśmy sprawdzić dowody rejestracyjne i prawa jazdy i jednak ustalić okoliczności zajścia... – zawiesił znacząco głos.

Widziałem, jak kobieta dyskretnie wsunęła banknot w dowód, zanim podała go kapralowi. Ten równie dyskretnie schował łapówkę do kieszeni. Studiował przez chwilę nasze dokumenty.

– No to prawowity właściciel nie będzie zachwycony – powiedział do niej, a potem zasalutował i wsiadł do fiata.

– Dziękuję panu – powiedziała kobieta, kiedy odjechali. – Ładnie ich pan spławił.

– A pani ładnie wręczyła załącznik – zaśmiałem się. – Co za czasy, żeby nawet kiedy ludzie chcą się dogadać, trzeba było dawać łapówki…

Skończyłem notatkę, dałem jej do podpisania. Oczywiście powinna zostać sporządzona w dwóch egzemplarzach, ale pani Anna – znałem już jej imię, bo przecież musiała podać swoje dane – nawet nie chciała. To w końcu miało zabezpieczać mnie, nie ją.

– Muszę jak najszybciej odstawić wóz do warsztatu – powiedziała. – Zrobią mi to do jutra i…

– I mąż się nie dowie – dokończyłem za nią gładko.

– Ojciec – poprawiła mnie. – To samochód ojca. Mój były mąż zwykł zadowalać się rowerem.

Spojrzałem na spękany i pokruszony błotnik trabanta.

– No tak – powiedziałem. – Pani sobie wyklepie wózek, a ja co mam zrobić?

– Może pan przecież… – zaczęła i widziałem, że ma ochotę na kpinę o kupnie części zamiennych w sklepie z zabawkami, ale ugryzła się w język. – No tak, musi pan wymienić cały element… Ale zapłacę za to, jak powiedziałam. Wymienimy się numerami telefonów i jak pan będzie już po naprawie, proszę dać mi znać.

Najpierw muszę zdobyć błotnik – burknąłem. – A wie pani chyba, że to jest towar deficytowy jak sznurek do snopowiązałek.

Zacisnęła usta, a potem powiedziała:

– Jutro po południu do pana zadzwonię, może coś mi się uda załatwić. Ale na razie muszę jechać!

Dwa dni później o piętnastej czekałem pod zegarem na Świdnickiej.

Pani Anna zadzwoniła, jak obiecała

Prawdę mówiąc, nawet na to nie liczyłem. Myślałem, że skoro udało jej się już jakoś wykaraskać z sytuacji, po prostu o mnie zapomni. Miłe rozczarowanie. Zobaczyłem ją, kiedy szła od strony Rynku. Pięknie się poruszała! Dość wysoka, szczupła i zgrabna zdawała się wpłynąć w powietrzu. I kiedy tak ku mnie zmierzała, pomyślałem, że powinienem kupić jakieś kwiaty. Dopiero po chwili przypomniałem sobie, po co się spotykamy.

– Dzień dobry! – przywitała mnie z uśmiechem.

I w tej chwili dopiero do mnie dotarło, jaka to piękna kobieta!

– Dzień dobry – wydukałem. – Cieszę się, że pani przyszła.

– Nie spodziewałam się nawet, jak trudno zdobyć błotnik do trabanta! – oznajmiła.

– Mówiłem przecież – mruknąłem.

– Ojciec obdzwonił wszystkich znajomych mechaników i wszystkie zaprzyjaźnione sklepy motoryzacyjne. A zna mnóstwo ludzi z branży. I nic! Mnie też nie udało się wiele zdziałać. Może sprowadzą mi błotnik za dwa tygodnie, a może za miesiąc…

– W kraju przodującego socjalizmu takie sytuacje to codzienność – zauważyłem. – Ale wie pani, że u nas nie ma problemów, prawda? Są tylko przejściowe trudności.

– Tak, przejściowe i nieustające – roześmiała się.

Patrzyłem na nią i usiłowałem sobie przypomnieć, o czym właściwie rozmawiamy, takie robiła na mnie wrażenie. A tak, rzeczywiście – błotnik do trabanta!

– Trudno – powiedziałem. – Dziękuję, że się pani starała. Będę musiał poczekać…

– Zaraz! – przerwała mi. – Dostałam od znajomego taty adres takiego jednego miejsca. Tam podobno są w stanie załatwić wszystko w krótkim czasie. Chodźmy, to niedaleko.

Ruszyliśmy, po chwili kobieta skręciła w ulicę. Weszliśmy do ciemnej bramy, tradycyjnie śmierdzącej moczem, jak to w centrum Wrocławia.

– To gdzieś tutaj – powiedziała pani Anna.

Widziałem, że czuje się nieswojo. Ja też zresztą zastanawiałem się, o co tu chodzi.

– Drzwi numer trzy.

– Są – powiedziałem, a ona zapukała, choć z pewnym wahaniem.

Kiedy usłyszałem cenę za zwykły błotnik do zwykłego trabanta, zatkało mnie.

Przecież za to mógłbym kupić całą karoserię! – zaprotestowałem.

Niski, przygarbiony mężczyzna wzruszył ramionami. Mieszkanie numer trzy okazało się prawdziwą składnicą samochodowych części, których próżno by szukać w państwowych sklepach motoryzacyjnych.

– Może i tak – powiedział – ale za to będzie na jutro, najdalej pojutrze.

– To stanowczo za drogo!

Spojrzałem na towarzyszkę

Minę miała bardzo niepewną, ale pokiwała głową.

– Powiedziałam, że zapłacę za naprawę, więc zapłacę – oznajmiła zdecydowanym tonem. – Niech pan zamawia.

– Nie! Mowy nie ma. Poczekam, pochodzę na razie pieszo.

– Ale obiecałam panu… – zaczęła, lecz przerwałem jej.

– Idziemy, pani Anno. Nie mamy tu czego szukać.

Wyszliśmy przed kamienicę, odetchnąłem głęboko. W porównaniu z cuchnącą bramą i klatką schodową paskudny powiew od strony elektrociepłowni wydawał się doprawdy świeży niczym pierwsza wiosenna trawka w środku lasu.

– Dlaczego pan nie chciał? – spytała Anna. – Przecież i tak nic by to pana nie kosztowało.

– Bo po pierwsze, nie chciałem pani naciągać, a po drugie to przecież melina złodziejska! Jak pani myśli, skąd by wziął panel błotnika? Ktoś musiałby go dzisiaj albo jutro po prostu ukraść. Dziękuję bardzo za korzystanie na cudzej krzywdzie. Ale też ten znajomy pani ojca ma kolegów… 

Spojrzała na mnie z zainteresowaniem.

– Poważnie pan mówi? – spytała. – Naprawdę to panu przeszkadza?

– Oczywiście! – odparłem. – Wolę czegoś nie mieć, niż zdobyć tak nieuczciwie. Może ma mnie pani za naiwniaka…

– Ależ skąd! – zaprotestowała gorąco.

Niespodziewanie gorąco.

– Bardzo mi takie podejście odpowiada! Wydałabym pieniądze oczywiście, bo zobowiązałam się panu zwrócić koszty, ale sama w życiu bym od tego człowieka nic nie kupiła.

Milczeliśmy przez chwilę, aż wreszcie powiedziała.

– Przepraszam, muszę lecieć…

– Oczywiście – westchnąłem.

Ruszyła w stronę wyjścia na Świdnicką, a ja patrzyłem za nią, podziwiając jej ruchy.

– Pani Anno! – zawołałem, zanim zdążyłem pomyśleć.

– Tak? – stanęła i odwróciła się.

– Pani Anno – podszedłem do niej. – Czy zobaczymy się jeszcze? Pozwoli się pani zaprosić na jakąś kawę?

Spojrzała na mnie ze zmarszczonymi brwiami, a ja już domyślałem się, jaka będzie odpowiedź. A tak naprawdę wcale nie byłem pewien.

– Myślałam, że nigdy pan nie zapyta!

W tej chwili zaświeciło dla mnie słońce

Nazajutrz siedzieliśmy w kawiarni. Już nie dwoje ludzi złączonych wspólnym kłopotem, ale mężczyzna i kobieta, którzy mieli sobie naprawdę sporo do powiedzenia.

Świat dookoła był szary, pogrążony w narastającym kryzysie, pełen pustych sklepowych wystaw i rzadko uśmiechających się ludzi, ale mnie się zdawało, że od wczoraj ten świat nabrał niezwykłych barw. I stan ten trwa aż do dzisiaj, chętnie też wracam myślami do tamtych czasów. Teraz chyba już nikogo nie dziwi, że z nostalgią i wdzięcznością wspominam zielonego trabanta, choć obecnie mogę jeździć o wiele lepszym samochodem. 

Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”

Redakcja poleca

REKLAMA