Aldona stała przede mną rozjuszona, trzymając się pod boki. Z jej ust wylewały się słowa obelżywe, okrutne i kłamliwe. „Za chwilę mnie uderzy” – pomyślałem i odruchowo się uchyliłem. W przeraźliwie piskliwy głos mojej żony wdarł się zgrzytliwy dźwięk młynka, poczułem swąd spalenizny i wszystko ucichło. Do szopy wpadł wuj Stefan.
– Rany boskie! Roman znowu zepsułeś młynek, tyle razy ci mówiłem, że on nie może pracować na okrągło, trzeba robić przerwy – krzyknął ze złością – Czy to się da jeszcze raz naprawić?
W ten sposób zostałem gwałtownie oderwany od swoich myśli, od koszmarnych przejść z żoną i wróciłem do rzeczywistości. Odetchnąłem z ulgą. Byłem bezpieczny, na wsi, Aldona jest w Warszawie. Tylko znów zawiodłem wuja Stefana, psując to przeklęte urządzenie do mielenia zboża na paszę dla bydła. Teraz stałem przed nim zawstydzony i zażenowany. Wujek przyjął mnie pod swój dach w krytycznym momencie mojego życia, kiedy straciłem wszystko – mieszkanie, rodzinę i pracę.
Byłem za miękki
Nigdy nie miałem szczęścia do kobiet. Dziewczyny wyśmiewały mnie i nie chciały się drugi raz umówić.
– Ty Roman jesteś niedzisiejszy – powiedziała mi wprost Ewka.
W duchu przyznałem jej rację. Rzeczywiście byłem inny niż moi koledzy ze szkoły czy pracy. Nie piłem, nie przeklinałem, do kobiet odnosiłem się z szacunkiem. Tak mnie wychowali rodzice, którzy od trzech lat już nie żyli. Po śmierci rodziców byłem bardzo samotny, marzyłem o założeniu rodziny i szukałem dziewczyny, która zostałaby moją żoną. Ale dziś to dziewczyny wybierają sobie chłopaków, a nie na odwrót. Pamiętam, jak byłem zszokowany, kiedy koleżanka, którą odprowadzałem do domu, nagle w autobusie popchnęła mnie na fotel, usiadła mi na kolanach, zaczęła mnie pieścić i całować. Ze wstydu chciałem zapaść się pod ziemię.
Kiedy już całkowicie straciłem nadzieję, że spotkam kobietę, z którą założę rodzinę, na imieninach u znajomych poznałem Aldonę. Była skryta i nieśmiała, zupełnie jak ja.
– Dobrze, że nie pijesz i rodzinę stawiasz w życiu ponad wszystko – mówiła, patrząc na mnie wielkimi, niewinnymi oczami.
Dość szybko pobraliśmy się. W noc poślubną okazało się, że nie byłem jej pierwszym mężczyzną, co mnie bardzo niemile zaskoczyło. Zamieszkaliśmy w mieszkaniu, które odziedziczyłem po rodzicach. Aldona od razu przejęła ster rządów w domu, a ja, jak się okazało, nie miałem nic do powiedzenia.
Była wilkiem w owczej skórze
Przede wszystkim kupiła nowe meble, a moje kazała wyrzucić na śmietnik. Żal mi było tych starych gratów po rodzicach, część z nich ukradkiem zaniosłem do piwnicy. Teraz w mieszkaniu aż kapało od złoconych, tandetnych ozdób, gryzły się krzykliwe wzory na dywanie, obiciach i tapetach. Moja żona miała straszny gust. Większość tych rzeczy kupiliśmy na raty, było więc trochę krucho z finansami.
Wkrótce moja firma ogłosiła upadłość i przez dłuższy czas byłem bezrobotny. Wtedy skończyła się nasza miłość, chociaż Aldona właśnie zaszła w ciążę.
– Jesteś obibokiem i nierobem – krzyczała piskliwie Aldona. – Nie będę cię utrzymywać.
W końcu zamknęła szafkę z jedzeniem na klucz, a lodówkę opieczętowała taśmą. Niebawem okazało się również, że moja nieśmiała, spokojna żona, o niewinnych oczach klnie jak szewc. Gdzie ona się tego nauczyła?
Pierwszy policzek otrzymałem, gdy zerwałem taśmę z lodówki. Byłem bardzo głodny i nie miałem grosza – cały zasiłek, który otrzymywałem jako bezrobotny, oddawałem Aldonie. Nie uderzyłem jej, była przecież w ciąży. Za to ona od tego czasu biła mnie systematycznie i za byle co. Krzyczała przy tym, płakała i jękliwie zawodziła na cały dom. Sąsiedzi myśleli, że to ja maltretuję żonę, patrzyli na mnie niechętnie.
Może uspokoi się, jak urodzi dziecko – łudziłem się. Ale gdzie tam. Po przyjściu na świat Mateusza było jeszcze gorzej. Na szczęście znalazłem pracę na poczcie, w ochronie. Brałem dodatkowe godziny, aby jak najmniej przebywać w domu.
– Aldona opamiętaj się, nie krzycz, nie przeklinaj, nie rzucaj się na mnie. Przecież Mateusz nie może żyć w takiej atmosferze, stanie się nerwowy – próbowałem tłumaczyć żonie.
– Zniszczę cię, ty głupku. Nie nadajesz się na męża, ty s... – krzyknęła z nienawiścią i wymierzyła mi kolejny policzek.
Nikt nie chciał mi pomóc
W końcu poszedłem na policję. Gdy powiedziałem, że bije mnie żona, funkcjonariusze śmiali się ze mnie. Zażądałem ostro przyjęcia mojego doniesienia.
– Ma pan obdukcję, jakieś ślady pobicia, albo świadków? – zapytał już poważnie sierżant. Nie miałem.
Po powrocie zagroziłem Aldonie, że jeśli jeszcze raz mnie uderzy, oddam jej. Przez pewien czas panował w domu spokój, lecz to była cisza przed burzą. Aldona oskarżyła mnie o znęcanie się i zgłosiła na tzw. niebieską linię, podając jako świadków swoje dwie ciotki i mężczyznę, którego w ogóle nie znałem. Nie zdawałem sobie sprawy, jak poważne jest to oskarżenie.
Policjantce, która mnie przesłuchiwała powiedziałem tylko, że nie popełniłem żadnego z zarzucanych mi czynów. Nie mówiłem, że było odwrotnie i to ja byłem ofiarą przemocy w rodzinie i żona maltretowała mnie psychicznie i fizycznie. Bałem się powtórzenia sytuacji z komisariatu, byłem przekonany, że ta kobieta też mi nie uwierzy.
Jakiś czas później Aldona wycofała oskarżenie, ale ja straciłem do niej serce i nie mogłem z nią żyć. Nie miałem siły dłużej walczyć z żoną. Odszedłem z domu, tak jak stałem. I tak skończyło się moje życie – straciłem nie tylko rodzinę, ale i mieszkanie. Byłem bezdomny, wegetowałem na dworcu, czasem spałem w noclegowni, żebrałem, zaznałem największego upodlenia i upokorzenia. Wreszcie przypomniałem sobie, że mam na wsi rodzinę. Pojechałem do wuja Stefana i poprosiłem o dach nad głową. O swoich przeżyciach nie opowiadałem szczegółowo.
– Nie mam już mieszkania i nie mam rodziny – zakończyłem krótką relację.
– Na razie możesz u nas zostać, Zenek jest w wojsku, a ja z ciotką ledwo dajemy radę. Pomożesz w gospodarstwie, a potem się zobaczy - zdecydował wuj.
Uciekłem od tej furiatki
Przebywałem tu od kilku miesięcy i prawdę mówiąc, uczyłem się wszystkiego od początku. Nie miałem bowiem pojęcia o pracy w gospodarstwie. Na wsi byłem ostatni raz jako mały chłopiec i zapamiętałem pole żółtych słoneczników, pachnące siano w stodole, ciepłe mleko prosto od krowy i maleńkiego, biało-brązowego cielaczka. Teraz wieś przedstawiła mi się zgoła inaczej. Jako miejsce ciężkiej pracy, której musiałem się uczyć od podstaw.
Wujostwo prowadzili gospodarstwo hodowlane. Na początku wuj powierzył mi obrządzanie świń i krów, ale dojeniem zajmowała się nadal wujenka. Rano krowy trzeba było wyprowadzić na pastwisko, pozapinać łańcuchy. Gdy robiłem to pierwszy raz, niespodziewanie wszystkie rzuciły się do wyjścia, otoczyły mnie wielkie, ciepłe cielska, poczułem silne uderzenie poniżej pleców i przewróciłem się.
– Zapomniałem ci powiedzieć, że Krasula bodzie, jak się do niej tyłem ustawić, ale tylko w oborze, na pastwisku nie – śmiał się wuj Stefan. – A Łaciata lubi uciekać. Trzymaj ją mocno i uważaj żeby cię nie przeciągnęła po łące, gdy zacznie brykać.
– No, krowy, nie pchać się – zawołałem ze złością, podnosząc się z ziemi.
– Mówi się „nastąp” – pouczył wuj Stefan. – Jak krów nie ma, musisz oporządzić oborę, gnój trzeba przerzucić widłami tam na gnojownik. Jak się go wzruszy, łatwiej dźwigać, a potem naniesiesz świeżej słomy.
Po tej robocie przez tydzień byłem cały obolały, a i tak wuj Stefan nie był chyba zadowolony.
Czyściłem także chlew, gdyż prócz 12 krów do obrządku było 40 świń, które trzeba było również karmić ziemniakami z parnika, z dodatkiem osypki i ze zmieloną mieszanką zbóż, do czego służył ów nieszczęsny, psujący się młyn-śrutownik. Krowy karmiłem głównie sianem i kiszonką, którą wuj robił we własnym zakresie z paszy zielonej, formując ją, w śmiesznie wyglądające, obłe kształty, owijane w specjalną folię. Układaliśmy te „pakunki” w stosy na zewnątrz, a później braliśmy je do przygotowania kolejnych porcji.
Zawijanie kiszonki w folię było jedyną rzeczą, jaką wykonywałem dobrze. Moje pakunki były równe, zgrabne i trwałe. Pozostałe roboty, a już szczególnie te wymagające kontaktu ze zwierzętami, nie bardzo mi wychodziły. Krowy mnie nie słuchały, świnie uciekały, gdy czyściłem chlew. Nawet kury, kaczki i gęsi – trzymane na swobodzie, ale w zagrodzie, żeby nie zanieczyszczały całego podwórza – gdy ja byłem w pobliżu, traciły czujność i dawały się porwać jakiemuś chytremu jastrzębiowi, zamiast schować się w porę do krytych kojców, specjalnie przygotowanych do ochrony przed drapieżnikami.
– Oj, Roman, znowu kur nie dopilnowałeś, przecież byłeś na podwórzu – biadoliła wujenka, widząc zabitą kokoszkę.
Jedynym moim przyjacielem był pies Szarik. Podrzucałem mu resztki z obiadu i dbałem, aby zawsze miał wodę w misce. Żal mi było, że stale jest uwiązany, toteż od czasu do czasu, gdy nikt nie widział, luzowałem mu obrożę, by mógł wysunąć łeb, uwolnić się i pobiegać.
Wuj miał też pełno pracy. Musiał obrobić traktorem 25 ha ziemi. Takie pole to nie przelewki. Aby wykarmić zwierzęta, uprawiał ziemniaki, mieszankę zbóż i bardzo wydajne pszenżyto.
Wujenka gotowała dla nas i dla zwierząt, doiła dwa razy dziennie krowy. Mleko najpierw oziębialiśmy w schładzarce, a następnie przelewaliśmy do 20-litrowych, aluminiowych kanek. Każdego ranka odbierała je mleczarnia. Starałem się wyręczać w tym wujenkę, bo kanki były dla niej za ciężkie.
Na lato przenieśliśmy się do starego domu, w nowym wszystkie pokoje wujostwo wynajmowali letnikom. I chociaż swoją robotę wykonywałem coraz lepiej, pewnego razu znów stałem się obiektem kpinek.
– Romuś, złap te dwa białe kogutki i utnij im łepki, ugotuję rosół – zażądała wujenka, wręczając mi wielki tasak.
– Nie zabiję ich! – odskoczyłem przerażony.
Wujenka wzruszyła ramionami i spojrzała na mnie pogardliwie. Na drugi dzień, gdy skończyłem czyścić oborę, przysiadłem na chwilę na ławeczce przed domem, żeby odsapnąć. Obok usiadł wuj.
– Roman, zjadłbyś może domowej kaszanki?
– Pewnie.
– A szynkę peklowaną i wędzoną w domu, lubisz?
– Lubię – skłamałem, gdyż nigdy takiej nie jadłem.
– To zawieziesz wieprzka do ubojni – wskazał ręką na przyczepkę, na której zamknięty w metalowej klatce żałośnie chrząkał nieszczęsny świniak.
– Nie zrobię tego! – krzyknąłem wystraszony.
–Oj, Roman, ani rolnikiem, ani hodowcą to ty nie będziesz. Za delikatny jesteś. Masz to po swojej świętej pamięci matce. Ona też taka była.
I tak pokpiwali ze mnie cały dzień, z wujenką i Leszkiem, sąsiadem, który od czasu do czasu pomagał w naszym gospodarstwie.
Największy powód do kpin i prześmiewek był jednak jeszcze przede mną. Następny ranek miałem wolny, bo przyjechał z wojska na przepustkę Zenek i wziął się za sprzątanie obory.
– Stęskniłem się za prawdziwą robotą – powiedział.
– Roman, zaprowadzisz Karusia do kowala, trzeba mu wymienić podkowę – zarządził wuj.
Ten koń to było moje kolejne utrapienie. Ja się go po prostu bałem. Gdy wchodziłem do malutkiej stajni, którą zajmowały także dwie kozy i nie miałem cukru lub jabłka dla konia, ten miotał się w swoim boksie ze złością od ściany do ściany, a gdy podszedłem za blisko potrafił uszczypnąć boleśnie w ramię.
Koń do gospodarskich robót to już od dawna na wsi przeżytek, zastąpił go traktor. Karego wuj trzymał w zupełnie innym celu. Zaprzęgano go do wozu drabiniastego, którym Zenek, zanim poszedł do wojska, woził turystów po okolicy, co było dla nich wielką atrakcją i przynosiło w sezonie spory dochód.
Wuj wyprowadził Karego ze stajni, nie włożył mu uzdy w pysk, wisiała pod brodą, na szczęście były lejce. Chciałem prowadzić konia, ale kazał mi go dosiąść. Nigdy nie siedziałem na koniu, w dodatku nie było żadnego siodła, miałem jechać na oklep. Wiedziałem, że wuj i Zenek znów żartują ze mnie, ale nie umiałem się im przeciwstawić. Przy wydatnej pomocy Zenka dosiadłem wreszcie konia. Boże. Jaki on był duży. Parsknął i obejrzał się, łypnął na mnie swoim wielkim okiem, a skóra na jego grzbiecie drżała.
– Do kowala to szutrową drogą do końca i w lewo? – upewniłem się.
– Koń zna drogę, sam cię zaprowadzi – roześmiał się wuj.
– No, idź do kowala – klepnął konia po zadzie.
Kary jeszcze raz obejrzał się na mnie i ruszyliśmy. Początkowo wszystko szło dobrze, świeciło słoneczko, ptaki śpiewały, powietrze było rześkie po nocnym deszczu. Już myślałem, że szczęśliwie dojedziemy do kowala, ale gdzie tam.
Wzdłuż szutrowej drogi ciągnął się rów melioracyjny, napełniony wysoko wodą. Kary zarżał, stanął, ustawił się tyłem na samej krawędzi i pomału uginał tylne nogi, aż prawie usiadł na zadzie, niechcący puściłem lejce i zjechałem z końskiego grzbietu, wprost do wypełnionego wodą rowu. Chlupnąłem jak śliwka w kompot, a złośliwy zwierzak, podniósł się szybko, jeszcze raz zarżał i pobiegł truchtem naprzód.
Co miałem robić, powlokłem się i ja do kowala, gdyż pomyślałem, że jeżeli koń zna drogę, to pewnie tam poszedł. Koń stał uwiązany, a kowal wykuwał jakąś ozdobną żelazną bramę, bo to było chyba teraz jego głównym zajęciem.
– Zrzucił cię? On często tak robi przy tym rowie – spojrzał ubawiony na moje mokre spodnie. – Już go podkułem, możesz go zabrać.
– Do domu! – rozkazałem koniowi, chwytając za lejce. Nie miałem zamiaru go więcej dosiadać.
Ruszył posłusznie i resztę drogi odbyliśmy spokojnie. Na podwórzu czekała na nas cała rodzina i sąsiedzi. Oni wiedzieli, co się stanie, a umoczone w błotnistej wodzie dżinsy, ku ich uciesze potwierdziły tylko moją klęskę. I znów stałem się obiektem kpin. Pomyślałem z żalem, że nie tylko ludzie, ale lekceważy mnie nawet koń.
Niedawno poznałem Wandę. Jest wdową i prowadzi w naszej wsi sklep spożywczy, do którego wujenka posyłała mnie od czasu do czasu po zakupy. Trafiłem kiedyś na dostawę towaru i pomogłem właścicielce w dźwiganiu ciężkich pojemników. I tak zaczęła się nasza znajomość.
Wanda jest starsza ode mnie, kulturalna, spokojna i mądra, ma dużo życiowego doświadczenia. Jej jednej opowiedziałem ze szczegółami, jak los ciężko mnie doświadczał do tej pory.
– Pamiętaj, Romanie, nie możesz się załamać. Musisz walczyć o swoje – powiedziała i pogładziła mnie serdecznie po policzku. – Musisz odzyskać mieszkanie, które jest twoją własnością i sprawdzić, czy Aldona nie krzywdzi Mateusza. Do tego potrzebny jest adwokat i pieniądze.
Wanda pomogła mi napisać list do Stowarzyszenia Obrony Praw Ojca. Przekonała mnie, że tam na pewno uzyskam pomoc. Zatrudniła mnie do odnowienia sklepu, a potem na stałe przy rozładunku i układaniu towarów na półkach. Cieszę się z tego. Niedługo bowiem wraca Zenek z wojska i wujowi Stefanowi już nie będę potrzebny. Wanda zaproponowała też, że mogę zamieszkać w pakamerze przy sklepie, jeżeli z rodziną mi się nie ułoży.
Niedawno oglądaliśmy z Wandą w TVN program, w którym wystąpiło kilku takich jak ja, nieudaczników, gnębionych przez żony. Szczerze i bez skrępowania opowiadali do kamery o swoim życiu. A ja w każdym z nich widziałem siebie. Żal ścisnął mnie za gardło. Kiedy Wanda dostrzegła łzy w moich oczach, objęła mnie serdecznie i przytuliła. W jej ramionach poczułem się bezpieczny i szczęśliwy. Na pewno mógłbym pokochać tę dobrą i mądrą Wandę, czuję, że również nie jestem jej obojętny. Ale czy mogę raz jeszcze zaufać kobiecie?
Więcej listów do redakcji:„Adoptowaliśmy chłopca. Po 7 latach postanowiłam, że oddamy go z powrotem do domu dziecka”„Nie mieszkam z mężem, bo ciągle się kłócimy. Spotykamy się 2 razy w tygodniu i w weekendy”„Mąż miał na moim punkcie obsesję. Nie chciał się mną z nikim dzielić. To doprowadziło do tragedii”