Choć od śmierci żony minęło już 5 lat, ja zachowywałem się tak, jakby Anna wciąż była przy mnie. Najczęściej rozmawiałem z nią na cmentarzu – zwierzałem się jej z moich smutków. I właśnie podczas jednej z takich rozmów…
Jak zwykle w czwartki wybierałem się na cmentarz. Odkąd zostałem sam, swoje życie podporządkowałem rutynie. Zakupy w piątek. Pranie we wtorki. Cmentarz w czwartki. Zaraz po śmierci Anny ta przewidywalność zdarzeń pozwalała mi jakoś trzymać się w pionie, przetrwać kolejny tydzień.
Nawet nie zauważyłem, kiedy stało się to normą, i nawet ważne sprawy przekładałem tak, aby nie wypadły w czwartek. To był czas dla niej, dzień Anny. Zawoziłem jej kwiaty, siedziałem na ławeczce przy mogile i opowiadałem, co u mnie. W ten sposób, choć od śmierci mojej żony minęło już parę lat, czułem, że nie opuściła mnie całkowicie, że nadal mnie słucha.
W ten czwartek, kiedy już ubrany szykowałem się do wyjścia, ktoś zadzwonił do drzwi. Na progu stała roztrzęsiona sąsiadka.
– Panie Macieju, niech pan ratuje! Zadzwonili ze szkoły, że córka miała wypadek na gimnastyce. Nie mam z kim zostawić małego, a zabrać go nie mogę!
– Ale pani Basiu… ja właśnie wychodzę, przecież dziś czwartek… – broniłem się słabo.
– Wiem, ale bardzo pana proszę! Naprawdę nie mam innego wyjścia. Wojtuś zasnął i pewnie zdążę wrócić, zanim się obudzi, ale przecież nie mogę zostawić go samego, prawda?
Sam sobie gotowałem, ale były to dania z mrożonek
Sąsiadka okazała mi wiele serca po śmierci Anny, zwykła przyzwoitość nie pozwalała odmówić. Z westchnieniem odłożyłem przygotowaną siatkę i poszedłem dyżurować przy małym. Faktycznie, przespał nieobecność mamy. Właśnie się budził, gdy usłyszałem chrobot klucza w zamku. Wróciła pani Basia, prowadząc bledziutką córkę, która miała przedramię zapakowane w kolorową szynę.
– Grzeczny był? Nie wiem, jak się panu odwdzięczę…Obiad pan z nami zje!
– trajkotała sąsiadka, zdejmując z córki okrycie. – Niech pan nawet nie próbuje się wykręcać – skomentowała moją niezdecydowaną minę. – Gołąbki mam. Założę się, że dawno pan nie jadł.
I wygrałaby zakład. Sam coś tam sobie gotowałem, ale zazwyczaj były to proste potrawy z mrożonek albo dania ze słoików. Dałem się skusić, a gdy po posiłku wróciłem do siebie, było już zbyt późno, by jechać na cmentarz. Postanowiłem zrobić wyłom w swoich zwyczajach i wybrać się tam nazajutrz.
W piątkowe przedpołudnie cmentarz był prawie pusty. Kiedy już oczyściłem zakurzoną płytę, zmieniłem kwiaty i ustawiłem nowe znicze, przysiadłem na ławeczce i zapatrzyłem się w napis: „Anna S., żyła 63 lata”.
Zbyt szybko odeszłaś, a ja ciągle cię potrzebuję, zwierzałem się jej w duchu. W głowie pojawiła się myśl, która mogłaby być odpowiedzią Anny. „Gdy żyłam, nigdy mi tego nie mówiłeś”. No, nie mówiłem, wdałem się w surrealistyczny dialog, bo myślałem, że wiesz.
Miałem wrażenie, że Anna szepcze mi do ucha: „Potrzebujesz, potrzebujesz, a gdy wczoraj na ciebie czekałam, to cię nie było”. Zacząłem się usprawiedliwiać. Wybacz, wczoraj nie mogłem. Zaraz ci opowiem, dlaczego…
Nagły trzask i brzęk zakłóciły moje myśli. Podniosłem się z ławeczki i rozejrzałem. Kilka rzędów mogił dalej leżała na ścieżce jakaś kobieta w czerni. Nieopodal poniewierała się przewrócona konewka. Biedaczka musiała się potknąć i teraz niezgrabnie usiłowała wstać. Chyba trzeba jej pomóc, uznałem, i ruszyłem w tamtym kierunku.
– Nic się pani nie stało? – zapytałem, podając kobiecie rękę.
Podniosła się z jękiem i zaraz zachwiała, opierając się na mnie.
– Nie wiem, spieszyłam się na autobus… Chyba coś mi się stało z kolanem – poskarżyła się.
– Spokojnie, proszę spróbować je zgiąć.
Krzywiąc się z bólu zdołała wykonać polecenie.
– Wygląda na to, że to tylko niegroźne stłuczenie – powiedziałem.
– I jeszcze to… – pokazała obtarte i pokrwawione wnętrze dłoni, lekko wywijając dolną wargę. Wyglądała trochę jak mała dziewczynka.
– Mam w samochodzie apteczkę. Opatrzymy i do wesela się zagoi – rzuciłem bez zastanowienia.
Nie zwróciła uwagi na moją gafę.
– Dziękuję. Mam na imię Lucyna.
– Maciej.
Pozbierałem rozrzucone grabki, wypalone znicze i tę nieszczęsną konewkę, po czym podałem kobiecie ramię.
– Proszę się oprzeć, pomogę pani iść.
Kulała, więc szliśmy wolno, a ona opowiadała mi, że była na grobie męża, mieszka za miastem i następny autobus ma dopiero za dwie godziny. Dopiero w samochodzie miałem możliwość przyjrzeć się jej lepiej.
Wyglądała mizernie, ale podkrążone ciemnobrązowe oczy spoglądały na mnie z życzliwą ciekawością. Może pod wpływem tego spojrzenia, które skojarzyło mi się z roztopioną czekoladą, zarazem gorzką i słodką, zapytałem:
– A gdzie pani mieszka? Służę podwózką. Chłodno się robi, zmarznie pani, czekając dwie godziny.
– Naprawdę? – czekolada oczu zrobiła się słodsza. – Dziękuję! Wie pan, od śmierci męża zrobiłam się jakaś taka niezorganizowana i niezaradna. Trudno mi się odnaleźć.
– Rozumiem. Ale czas goi rany – znów posłużyłem się wyświechtanym frazesem. – Da pani radę – uśmiechnąłem się krzepiąco.
Zamilkliśmy oboje i w drodze towarzyszyła nam cisza. Taka kojąca, której nie trzeba zagłuszać słowami.
– To tutaj – powiedziała, wskazując na domek stojący na skraju wsi.
– Przeprowadziliśmy się tu trzy lata temu. Całe życie marzyliśmy, by na starość zamieszkać w domu z ogrodem. Mąż chciał mieć kawałek ziemi, zajęcie na emeryturze… Nie nacieszył się tym… – wyraźnie posmutniała. – Odszedł, a ja zostałam sama z tym wszystkim…
Pokiwałem głową. Rozumiałem ją, my z Anną też mieliśmy plany, z których nic nie wyszło.
– Może wstąpi pan na herbatę? – zaproponowała, ale czułem, że zrobiła to jedynie z grzeczności, bo jest zmęczona i obolała. Więc podziękowałem, życzyłem jej zdrowia i odjechałem.
Następnego dnia poczułem wyrzuty sumienia. Zostawiłem poturbowaną kobietę samą sobie. A jeśli uraz nogi okazał się poważniejszy? Albo przyplątała się jakaś infekcja? Może trzeba było na ostry dyżur ją zawieźć? A może siedzi bezradna i płacze?
Próbowałem ignorować te myśli, potem szukać usprawiedliwień, że na pewno ma jakąś rodzinę lub znajomych, którzy się nią zajmą, jednak cichy głosik w mojej głowie uparcie powtarzał, że się nie spisałem. W końcu postanowiłem sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku. W drodze pomyślałem, że z bolącą nogą raczej nie mogła wybrać się po zakupy, więc jeszcze wstąpiłem do piekarni i kupiłem kawałek drożdżowego ciasta.
Lucyna była bibliotekarką, ale nie nudnym molem
Zatrzymałem się przy furtce. Dzwonek dyndał na wyrwanym przewodzie. Nacisnąłem klamkę i ruszyłem w stronę domku. Zastukałem do drzwi.
– Dzień dobry. Pani Lucyno, to ja, Maciej. Spotkaliśmy się wczoraj na cmentarzu. Chciałem się upewnić, że lepiej się pani czuję. Halo, jest pani?
Zza drzwi dobiegł jakiś szurgot. Drzwi się uchyliły.
– Dzień dobry – stojąca w progu Lucyna, pozbawiona czarnej opończy z wczoraj, wyglądała dużo lepiej. Szara sukienka z dzianiny podkreślała jej kobiecą figurę, oczy były pogodniejsze, a nieujarzmione spinkami siwe włosy zdawały się tańczyć wokół szczupłej twarzy.
– Jak się pani czuje? Przepraszam za najście, ale martwiłem się o panią. Proszę, ciasto przywiozłem – podałem jej paczuszkę.
– Dziękuję, to bardzo miłe – uśmiechnęła się ciepło, a ja nie byłem pewien, czy ma na myśli ciasto, czy moją troskę.
– Dziś już dużo lepiej. Chyba miał pan rację, że to tylko stłuczenie i powierzchowne zadrapania. Zapraszam do środka.
Nieco kuśtykając, wprowadziła mnie do pokoju. Kiedy poszła zaparzyć kawę, rozejrzałem się po wnętrzu. Było skromnie umeblowane i domagało się remontu. Widocznie kupili i nie zdążyli odświeżyć.
– Proszę, jest kawa.
Dobrze się z nam rozmawiało. Po pierwszych, zdawkowych zdaniach, jakby testujących grunt, poczuliśmy, że nadajemy na tych samych falach. Szybko przeszliśmy na ty. Lucyna wciąż jeszcze pracowała, jako bibliotekarka, ale nie była nudnym molem książkowym. Przeskakiwaliśmy z tematu na temat, a ja coraz lepiej czułem się w jej towarzystwie. Kiedy zegar wybił szesnastą, niechętnie podniosłem się z miejsca.
– Będę uciekał. Miło było poznać cię bliżej.
– Ciebie też – znowu obdarowała mnie ciepłym, ujmującym uśmiechem.
– A mogliśmy się minąć, bo zazwyczaj jeżdżę na cmentarz we wtorki, ale wczoraj były imieniny męża…
– A ja jeżdżę w czwartki! – roześmiałem się. – Ale akurat nie mogłem.
– Czyli to zrządzenie losu – zawyrokowała. – Mogę mieć prośbę? W ten wtorek nie dam jeszcze rady pojechać na cmentarz. Podlałbyś kwiaty na grobie mojego męża?
– Jasne. Będę w czwartek, wystarczy?
– Musi. Z tą nogą i tak wcześniej tam nie dotrę. Jakby coś niepokojącego się działo, zadzwoń, proszę – podała mi numer telefonu.
– A co ma się dziać? – zdziwiłem się i równocześnie ucieszyłem. Od godziny szukałem pretekstu, by ją o poprosić o numer komórki.
– Wiesz, tyle się mówi o dewastacji nagrobków, złodziejach kwiatów i zniczy…
– Wszystkiego dopilnuję – obiecałem.
Spełniając prośbę Lucynki, zobaczyłem, że jej mąż zmarł dwa lata temu. Faktycznie, nie zdążył się domkiem nacieszyć. Sporo młodszy był chłop ode mnie. Wypadek? Choroba? Po wizycie na cmentarzu postanowiłem pojechać do Lucyny, żeby ją uspokoić.
Na pewno zamartwia się, czy kwiaty nie poschły, wmawiałem sobie pretekst, by móc znowu zobaczyć ciepły błysk w jej czekoladowych oczach. Nawet nie wiem, kiedy myśli o Lucynie zaczęły zastępować te o Annie. Widywaliśmy się dość często. Zanim jej noga nie wydobrzała, przyjeżdżałem do niej, potem spotykaliśmy się w mieście.
Za każdym razem miałem wrażenie, że czas spędzony razem minął zbyt szybko. W końcu uświadomiłem sobie, że ją pokochałem. Inaczej niż lata temu Annę, ale równie mocno. Czuję, że ja też nie jestem jej obojętny, ale boję się zadać to najważniejsze pytanie.
Nie wiem, czy jest już gotowa na rozpoczęcie nowego etapu życia. Na razie staram się być blisko niej, pomagać w drobnych naprawach, by wiedziała, że może na mnie liczyć. Czas ucieka, oboje nie jesteśmy już młodzi. Chyba nie warto zwlekać…
Czytaj także:
„Rodzina oskarża mnie o mezalians, bo wyszłam za biedniejszego mężczyznę. Pieniądze odebrały im resztki godności”
„Irek traktował nasze randki jak inwestycje, które muszą się zwrócić. Droga kolacja i prezenty dla mnie, a dla niego seks”
„Teściowa zrobiła z mojego domu więzienie. Ubzdurała sobie, że jestem w ciąży i nie opuszczała mnie na krok”