„Żona zachowuje się jak lekkoduch. Ma już swoje lata, a uważa się za młódkę pełną werwy. Niestety, w końcu dostała za swoje”

Kobieta, która o siebie nie dba fot. Adobe Stock, Kateryna
„Pruła cały czas naprzód, śmiejąc się raz po raz w głos. Przypominała wypuszczonego na wolność źrebaka, który może wreszcie nacieszyć się do woli słońcem, wiatrem i ruchem. Była taka szczęśliwa!”.
/ 11.01.2023 09:15
Kobieta, która o siebie nie dba fot. Adobe Stock, Kateryna

Moja żona wróciła od lekarza wyraźnie zdegustowana.

– Konował jakiś i tyle – burknęła, gdy dopytywałem się o szczegóły.

Wszystko zaczęło się, kiedy nad Polskę napłynęła fala afrykańskich upałów. Kasia musiała podbiec do tramwaju, bo nie chciała się spóźnić do pracy, a ja tego akurat dnia nie mogłem jej zawieźć. No i w tramwaju źle się poczuła: palpitacje, mroczki przed oczami, mdłości, zawroty głowy – takie rzeczy.

Z trudem wytrzymała cztery przystanki, a jak wysiadła, to klapnęła na ławce w cieniu i siedziała dobry kwadrans. Gdy mi się do tego przyznała, wysłałem ją do lekarza, choć musiałem się natrudzić, bo bagatelizowała sprawę, jakby była nieśmiertelna.

– No ale co ci ten konował powiedział?

– Na żarciki mu się zebrało i powiedział m i, że ta choroba nazywa się PESEL. Że niby jestem stara…

– Ja jestem dwa lata starszy – zauważyłem. – I nic mi nie dolega.

– Wysłał mnie na EKG i wyszło modelowe – ciągnęła ponuro. – Pochwalił, a potem powiedział, że brak mi kondycji i że powinnam zrzucić parę kilogramów. Poradził, żebym zaczęła coś ćwiczyć. Jakieś marszobiegi albo rower.

Albo rower. Cudownie! Jak znałem moją żonę, bieganie nie wchodziło w grę. Choćby dlatego, że wieki temu zwichnęła kostkę i od tej pory osłabiona noga była podatna na urazy. Ale jazda na rowerze nie dość, że nie obciąża stawów, to jeszcze pozwala schudnąć efektywnie oraz bezpiecznie, przy właściwie dobranym treningu, o co ja już zadbam.

W tych gatkach wyglądała seksi

Na czterdzieste urodziny kupiłem sobie rower górski i zakochałem się w tym sporcie. Zajeździłem już trzy sztuki, teraz miałem czwarty, wypasiony model, który powinien mi kilka ładnych lat posłużyć. Niestety, chociaż wiele razy próbowałem namówić Katarzynę, żeby mi potowarzyszyła podczas rowerowych eskapad, zawsze napotykałem na opór. Więc może teraz, skoro lekarz zalecił…

– Hm, dostałaś miesiąc temu nagrodę na trzydziestolecie pracy, to może zainwestujesz w swoje zdrowie?

Milczała, a ja udałem, że właśnie wpadłem na nowy pomysł:

– A wiesz, że skończyli już Wartostradę? Da się rowerem przejechać od mostu Przemysła do Katedry, po drodze mijając twoją politechnikę…

– Karol, czyś ty zdziczał?! – zdenerwowała się. – Chcesz, żeby mnie studenci zobaczyli na bicyklu?

– No i co, że cię zobaczą? – wzruszyłem ramionami. – A nawet gdyby… – olśniło mnie – na pewno cię nie poznają, bo musisz mieć odpowiedni strój. W kasku, okularach przeciwsłonecznych i bez garsonki nawet ja cię nie poznam.

Małżonka spojrzała na mnie groźnie.

– To co, wolisz chodzenie z kijkami? Chyba większy obciach niż na rowerze…

– Nie w tym życiu! – skwitowała. – Z kijkami to chodzi ciotka Mela, starsza siostra mojej matki.

– No i świetnie. Czyli ty wybierasz strój, a ja odpowiedni rower dla ciebie. Jesteśmy umówieni.

Cóż, moją żonę jak każdą normalną kobietę zawsze da się namówić na zakup nowych ciuchów, w których potem trzeba się gdzieś pokazać… Na sobotę zaplanowaliśmy pierwszą wspólną wyprawę rowerową. Kasia miała nowiutki rower z dodatkową wkładką silikonową na specjalnie poszerzonym siodełku, żeby jej było wygodnie. Naszykowałem dwa bidony z napojem i dwa batony energetyczne, i wtedy nastąpił pierwszy kryzys.

– No dobrze, ale co ja zrobię z włosami? – zapytała moja żona.

Trochę musiałem pomyśleć, zanim odgadłem, o co jej chodzi.

– Lakieru nie możesz nałożyć tyle co zwykle. W zasadzie w ogóle nie powinnaś go nakładać, bo i po co. Włosy będą przecież schowane pod kaskiem.

– No tak… – pokiwała głową. – A jak mam się umalować?

– Najlepiej wcale – odrzekłem ze spokojem. – Za okularami przeciwsłonecznymi nic nie będzie widać. A jak się spocisz, makijaż ci spłynie.

– Spocę się…?

– No, nie da się popracować nad kondycją bez pocenia. Cudów nie ma.

– Nie ma – westchnęła.

Poszedłem do drugiego pokoju i zacząłem się ubierać, kiedy z sypialni doszedł mnie zduszony jęk. 

Ale szybko prułam! – cieszyła się

– Karol, ja w tych rowerowych gatkach nie pokażę się ludziom na oczy. Wyglądam jak rotunda!
Wszedłem do sypialni, sam też już obleczony w obcisły strój, i obejrzałem uważnie małżonkę.

– Wyglądasz całkiem seksi.

– Nie nabijaj się!

– Gdzież bym śmiał. A ty nie wymyślaj. W przymierzalni było okej i teraz też jest okej. Za to zdejmij pierścionki, bo poobcierasz sobie palce.

Wreszcie ruszyliśmy. Na razie do windy. Przed blokiem udzieliłem małżonce szybkiego instruktażu. Jazdy na rowerze podobno się nie zapomina, ale Kasia w latach szczenięcych jeździła wyłącznie składakiem z hamulcem w pedałach, więc takie rzeczy jak przerzutki czy hamowanie obiema rękami były dla niej nowością. Zwłaszcza te przerzutki – tłumaczenie, do czego służą, przypominało wyjaśnianie, co to jest spalony w piłce nożnej.

– To jak z biegami w samochodzie, rozumiesz – użyłem porównania, które powinno do niej dotrzeć. – Kiedy jedziesz po równym terenie, ustaw przednią na środek, a tylną dowolnie, tak żeby nie czuć zbyt dużego oporu pod pedałami. Ale jak będzie pod górkę, to najlepiej ustaw przednią na jedynkę, a tylną też jak najmniejszą, bo inaczej…

– Dobra, rozumiem – przerwała mi, nerwowo rozglądając się na boki. – Możemy już wreszcie jechać? Zanim jacyś znajomi mnie zobaczą?

Włączyłem aplikację w telefonie i pojechaliśmy. Kasia chciała prowadzić. Nie miałem nic przeciwko. Trasę omówiliśmy poprzedniego wieczoru, a jak ona nada tempo, to nawet lepiej, bo nie będę musiał sprawdzać, czy nadąża – myślałem.

O męska naiwności…

Zjechanie z Górnego Tarasu Rataj to była czysta przyjemność. Na tym odcinku właściwie wcale nie trzeba pedałować, bo cały czas jest z górki. Wprawdzie stare rowerowe porzekadło głosi, że jak się zjeżdża, to potem trzeba wjeżdżać, ale… damy radę, powolutku, pomalutku, na najniższym „biegu”. Póki co Kasia przerzutki nie zmieniła ani razu, ale najważniejsze, że jej się podobało. Ja jechałem za nią, kontrolując prędkość. Trochę szybko, no ale z górki, więc wiadomo. Kiedy dojechaliśmy do świateł na rondzie Starołęka, stanąłem obok niej.

– Widziałeś, jak prułam? – powiedziała z zachwytem w głosie.

Dawno jej takiej radosnej i pełnej entuzjazmu nie wdziałem. Jakby łyknęła haust endorfin. Pęd, wiar w uszach i wysiłek fizyczny działały na nią jak czekolada.

– Oczywiście – potwierdziłem. – Jak Szurkowski i Majka razem wzięci. I co, podoba ci się taka jazda?

– Jeszcze jak! Dawaj, zielone jest, pomykamy dalej! – zawołała.

Za rondem był jeszcze jeden zjazd, a potem ostry skręt i szeroka, asfaltowa alejka, mocno ocieniona. Po lewej stronie rozpościerała się w dole rzeka, po prawej tereny rekreacyjne, trawniki, drzewa, a za nimi Osiedle Piastowskie. Moja Kasieńka kręciła pedałami jak szalona, nie schodziliśmy ani na moment poniżej dwudziestu trzech kilometrów na godzinę. Kasia zachowywała się, jakby była na endorfinowym haju.

Pruła cały czas naprzód, śmiejąc się raz po raz w głos. Przypominała wypuszczonego na wolność źrebaka, który może wreszcie nacieszyć się do woli słońcem, wiatrem i ruchem.
Była taka szczęśliwa! Więc ja też byłem szczęśliwy. Nie dość, że dała się namówić na rower, to jeszcze jej się spodobało…

Siup! Padła jak ścięte drzewo

Kiedy przed mostem Jadwigi zjechaliśmy na sam dół, nad rzekę, Kasia ani na moment nie zwolniła. Bałem się trochę, jak zniesie takie tempo, ale byłem dobrej myśli. Kiedy minęliśmy po prawej masywne zabudowania politechniki, nawet nie spojrzała w tamtym kierunku.

– Kasiu, zwolnij trochę! – zawołałem.

Odwróciła się przez ramię.

– Wymiękasz?

– Nie, ale to nawet nie połowa trasy. Pamiętaj, będziesz musiała jakoś wrócić.

– Dam radę! – zawołała i jeszcze mocniej nacisnęła na pedały.

Tuż przed rzeką Cybinką trasa Wartostrady zaczyna się wspinać, żeby swój punkt kulminacyjny na tym odcinku osiągnąć na starym moście Świętego Rocha, obecnie zwanym mostem Jordana, który spina prawobrzeżny Poznań z Ostrowem Tumskim. Tam jest całkiem ostro pod górkę, przynajmniej dla amatora. A moja zachłanna, „nakręcona” Kasia nie raczyła zmienić przerzutki na niższy bieg.

Zasłużyła na burę. Kiedy dojechaliśmy na most, zatrzymała się, a ja stanąłem obok niej.

– Skarbie, nie powinnaś tak pędzić, bo… Słuchasz mnie w ogóle?

Kasia zsunęła się z siodełka na ramę i odezwała się matowym głosem:

– Jakoś mi dziwnie…

Spojrzałem na nią uważniej. Oddychała szybko i płytko, była blada jak kreda.

– Kaśka, zejdź z roweru!

Nie zdążyła. Zemdlała

Rower poleciał w bok, ona na niego, i choć w ostatniej chwili udało mi się złapać ją za ramię, tylko nieznacznie złagodziło to upadek. Przyznaję, lekko spanikowałem… Jakaś para pomogła mi przenieść Kasię na niski murek w cieniu. Położyliśmy ją delikatnie, unosząc jej nogi nieco wyżej i opierając je o metalową skrzynkę.

– Mam wodę w butelce.

Dziewczyna sięgnęła do plecaka i podała mi zakręconą wodę mineralną. Otworzyłem ją, wylałem trochę na trzęsącą się z emocji dłoń i delikatnie pokropiłem twarz Kasi. Tymczasem chłopak podał mi dużą kolorową chustkę.

– Niech pan zmoczy i położy jej na dekolt. Dzwonić po pogotowie? – spytał, wyjmując komórkę.

– Nie… – wychrypiała moja żona, która właśnie ocknęła się z omdlenia. – Nie dzwonić… Już… już mi lepiej.

Teraz i mnie ścięło. Siadłem ciężko wprost na chodniku. Chłopak bez słowa chlusnął mi w twarz wodą z butelki, która wypadła mi z rąk. Nie miałem mu tego za złe.

– Kasiu, na litość boską, aleś mnie przestraszyła… – wysapałem. – Nie rób więcej takich numerów, bo zawału dostanę.

– A to ponoć ja mam problemy z sercem – zauważyła zgryźliwie.

Odetchnąłem.

– Nic jej nie jest, wraca do normy, dzięki wam bardzo – powiedziałem do młodych, a ono uśmiechnęli się i poszli dalej.

Siedziałem na chodniku. Moja żona leżała na murku; jej oddech powoli się uspokajał, a twarz nabierała żywszych kolorów. Szeroko ziewała, co świadczyło, że organizm uzupełnia niedobory tlenu.

– Naprawdę się przestraszyłeś? – spytała nagle.

– Jak diabli! – potwierdziłem. – Myślałem… już myślałam… eee… chyba lepiej zachowam dla siebie, co myślałem.

– Nooo… – ziewnęła – pooowiedz...

– Myślałem, że mi tu zejdziesz, a ja będę musiał zapierniczać sam do domu, pchając dwa rowery. To jakieś sześć kilometrów! – próbowałem żartować, jednak głos mi się łamał. Delikatnie ścisnęła mnie za rękę.

– Naprawdę już mi o wiele lepiej. Możemy jechać dalej.

– Oszalałaś? Nie ma mowy! Kaśka, ty zemdlałaś! Padłaś jak podcięte drzewo. Poleżysz tutaj jeszcze kilka minut co najmniej. Musisz się napić, zjeść batonik, dojść do siebie, a potem wrócimy tą samą trasą. Zapomnij o planie, bo musielibyśmy pokonać kilka ulic, zanim byśmy dotarli do Wartostrady po drugiej stronie rzeki. Co gorsza, tam trasa przebiega w pełnym słońcu, więc zawracamy…

– Zamknij się już, Miśku – powiedziała czule. – Widzę, że jesteś zdenerwowany i bardzo cię przepraszam.

– Przepraszasz mnie? Ty? Za co?

– Przeszarżowałam – wyjaśniła ze skruchą. – Za szybkie tempo jak na pierwszy raz. Chyba chciałam coś komuś udowodnić… – puściła do mnie oko.

Uśmiechnąłem się.

– Wszystko w porządku, to też moja wina. Powinienem jechać pierwszy.

– A ja powinnam zmienić przerzutkę przed podjazdem pod górkę. Ta stromizna mnie wykończyła.

Podałem jej bidon.

– Wypij trochę, to napój z elektrolitami, a tu masz batonik proteinowy. Wzmocnij się, odpocznij, a jak poczujesz się na siłach, wrócimy powolutku, pomalutku, jak na osoby w średnim wieku przystało.

Nie obruszyła się

Usiadła i posłusznie wzięła ode mnie bidon. Piła drobnymi łyczkami, a ja patrzyłem na nią i nie mogłem uwierzyć, że tak po prostu zemdlała z wysiłku. Miałem potężne wyrzuty sumienia, że nie przeszkoliłem jej porządniej, nie opowiedziałem ku przestrodze o odwodnieniu, nie powstrzymałem skuteczniej, kiedy gnała jak szalona. W zdrowym ciele zdrowy duch?

Owszem. Ale duch Kasi był najwyraźniej silniejszy od jej ciała, dlatego powinna mierzyć siły na zamiary, a ja powinienem jej przypilnować. Z samooskarżeń wyrwał mnie głos żony. Katarzyna mogła się niektórym wydawać damulką z dziekanatu, ale mimo wszystko nie była mięczakiem.

– Dawaj tego batonika, Misiek. Zjem go, chociaż skoro mam schudnąć, nie powinnam się obżerać słodyczami. No ale w drodze wyjątku…

Sięgnąłem do kieszeni na plecach, wyjąłem dwa batony, otworzyłem jeden i podałem żonie. Ugryzła spory kęs i żuła przez dłuższą chwilę w milczeniu. Kiedy skończyła jeść, oddała mi papierek, który schowałem do kieszeni.

– Możesz wstać? – spytałem z troską.

– Chyba już tak, ale najpierw opowiedz mi dokładnie o tych przerzutkach… 

Czytaj także:
„Moja żona miała obsesję na punkcie sprzątania. Dom był jak muzeum śmierdzące chemią. Odszedłem, bo nie mogłem tego znieść”
„Moja żona była niereformowalnym mieszczuchem. Zamieniłem ją na dom na wsi i hodowlę kaczek”
„>>Wymieniamy się<< małżonkami z przyjaciółmi. Kiedy moja żona nie ma ochoty na to, co proponuję, dzwonię do Kariny”

Redakcja poleca

REKLAMA