Znowu znalazłem trzy karteczki-przypominajki przyczepione do drzwi szafy, lodówki i do umywalki. Na pierwszej żona napisała: „Jak będziecie wychodzili, to koniecznie włóż jej różowy polar z kapturem pod płaszczyk (nie zapomnij, żeby zapiąć ją porządnie od szyją, nie tak jak ostatnim razem).”
Na karteczce „lodówkowej” znalazłem: „Zanim dasz jej jogurt, trochę go ogrzej, żeby znów nie przeziębiła gardła.” W łazience karteczka leżała przy paście do zębów. Dramatyczny choć lakoniczny styl: „Tylko pól centymetra pasty, nie więcej! To pasta z fluorem!”.
Czy ja też stanę się takim żałosnym pantoflarzem?
Westchnąłem i zajrzałem do pokoiku córeczki. Mania jeszcze spała. Przez chwilę kontemplowałem jej idealną dziecięcą buzię. Pucołowate policzki, długie, ciemne rzęsy, blond loki rozrzucone na poduszce.
Mania była moim oczkiem w głowie. Czy była jednak córeczką tatusia? Chyba nie. Niepodzielny rząd dusz a raczej duszy Marysi sprawowała moja żona. Była matką totalną. Moja żona spełniała się w roli matki tak bardzo, że zapomniała o mnie.
Byłem teraz kimś w rodzaju starszego dziecka, któremu można powierzyć opiekę nad młodszą siostrzyczką, ale opieka ta obwarowana jest wieloma zakazami i nakazami Pani Matki. Jakby Ela zapomniała, że to też moje dziecko. I choć czasem stosuję inne rozwiązania niż ona, to w sumie chcemy tego samego: żeby Mania była zdrowa, bezpieczna i szczęśliwa.
Nie. Ona uważała, że jeśli nie zrobię wszystkiego ściśle według jej instrukcji, to stanie się jakaś tragedia.
– I co? Będziemy sobie wtedy w brodę pluć, że to zaniedbaliśmy? – pytała, ilekroć próbowałem podać jakieś inne rozwiązanie.
Często ustępowałem, czując, że jako matka po prostu instynktownie wie, co dla Mani jest najlepsze. Gdy przychodziło do ubierania, to też wolałem w paradę nie wchodzić. W końcu kobieta lepiej dobierze dziewczynce ciuchy. Tylko że miałem w wielu kwestiach odmienne zdanie i nikt nie przyjmował tego do wiadomości.
Jakbym żył w państwie totalitarnym z moją żoną w roli Wielkiego Brata albo raczej Wielkiej Siostry.
W sukurs Eli pośpieszyła teściowa. Dotychczas z lekkim politowaniem patrzyłem na potulnego i milczkowatego teścia, uważając go za pantoflarza.
Ja byłem tym nowoczesnym, świadomym mężczyzną, co to potrafi być i męski, i czuły, i rozumiejący kobiety jednocześnie. Cóż, wraz z pojawieniem się Marysi zrozumiałem, że to nie będzie już takie proste. Teściowi być może nie dano wielkiego wyboru.
Dostosowałem się, by przetrwać…
Obie – i żona, i teściowa patrzyły podejrzliwie na wszystko, co robiłem w związku z Marysią. Kiedy bawiliśmy się, zawsze słyszałem pouczenia: „Tylko jej nie upuść”, „Nie podnosisz jej za wysoko?”, „Co ty wyprawiasz? Ona będzie po tobie powtarzać!”.
Kiedy żona po urlopie wychowawczym wróciła do pracy, zaczęła się era karteczek-przypominajek (Ela wychodzi do pracy wcześniej niż ja i to na mnie spoczywa obowiązek wyprawienia Mani do przedszkola).
Z początku nawet wdzięczny byłem, że mi je zostawia. Gdy jednak pół roku później nadal natykałem się na karteczki, które w treści straszliwie się powtarzały, zacząłem mieć tego powyżej uszu. Czułem się jak idiota.
I, co gorsza, zrozumiałem, że żona za idiotę najwyraźniej mnie bierze. Karteczki i to, co było na nich napisane, zawierały wszystko, co mogłem odnaleźć w naszej obecnej relacji: pouczanie, wzbudzanie poczucia winy, podkreślanie, że ona wie lepiej. Wyjrzałem przez okno. Słońce miło przygrzewało, zapowiadał się ciepły dzień.
Wyciągnąłem z szafy różowy polarek i przyjrzałem mu się krytycznie. Nie znoszę, jak małe dziewczynki ubiera się w te cukierkowate róże. Poza tym uważałem, że żona przegrzewa dziecko. Ona znów trzęsła się, aby Mania „się nie przeziębiła”.
– Ty wiesz lepiej. A kto potem po nocach nie śpi, jak ona ma gorączkę? Faceci są jak dzieci. Nie chcą myśleć o konsekwencjach.
Włączyłem radio, podawali właśnie pogodę. Miało być około 20 stopni. Podjąłem dramatyczną decyzję przeciwstawienia się woli żony. Nie włożę Marysi polara pod płaszczyk! Miałem do dyspozycji kilka bluzeczek, które mniej więcej pasowałyby, ale postanowiłem, że Marysia zdecyduje sama. Obudziłem ją, przynosząc do łóżeczka ciepłe kakao. Ucałowałem córeczkę w czółko, pogłaskałem po główce i szepnąłem do uszka:
– Kochanie, wstajemy. Tatuś zrobił ci pyszne kakao.
Później pozwoliłem jej zdecydować, w co chciałaby się ubrać, gotów do interwencji, gdyby wybór okazał się zbyt szalony na tę pogodę. Kolorystykę i styl zostawiłem jednak Mani. Była oszołomiona ogromem możliwości, które się przed nią otworzyły.
– Hurra! Naprawdę mogę sama wybrać, tatusiu? – spytała, po czym… zastanawiała się przez 10 minut.
„Ach, te kobiety. Zaczyna się” – pomyślałem i trochę ją ponagliłem.
W przedszkolu wychowawczyni grupy Marysi powitała nas z uśmiechem. Kiedy mała w podskokach wbiegła do sali, pani Tereska zapytała:
– Wie pan, jaka jest różnica pomiędzy tym, kiedy mama ubiera córeczkę do przedszkola, a tym, kiedy to robi tata?
– No… nie wiem?
– Kiedy mama ubiera, córeczka przychodzi do przedszkola ubrana ładnie. A kiedy tata, córeczka przychodzi do przedszkola szczęśliwa. Dziś pewnie to pan wybierał jej ubranka?
– Tak, ja – odpowiedziałem. – A właściwie pozwoliłem Mani wybrać.
– To na jedno wychodzi – uśmiechnęła się wychowawczyni. – Dobrze, że jest ubrana odpowiednio do pogody, ale te korale to chyba jej zdejmę – dodała, mrugając do mnie okiem.
Wracając z pracy, zastanawiałem się, czy żona zrobi mi o to awanturkę. Zbrodnia niedotrzymania warunków postawionych na jednej z karteczek była przecież przeogromna.
Zebrałem się na odwagę: powiem to teraz albo nigdy!
– Bałam się, że jest za grubo ubrana – powiedziała Ela, a mnie zatkało.
– Ale odetchnęłam, jak zobaczyłam, w co ją ubrałeś. Ten polar byłby za gruby. Dobrze, że pomyślałeś…
Zebrałem się na odwagę. Teraz albo nigdy!
– No właśnie, kochanie, może już czas, żebyśmy pogadali o kilku sprawach dotyczących Mani. A właściwie decyzji, jakie podejmujemy, czy raczej… jakie ty podejmujesz.
Jak najklarowniej i jak najdelikatniej wyjaśniłem jej, co czuję. Tym razem – o dziwo – żona mi nie przerywała.
– Ale ja to wszystko robię dla dobra dziecka – powiedziała tylko.
– Tyle że robisz to kosztem naszego dobra – odparłem. – Zastanów się nad tym. Chyba nasze szczęście też jest ważne. I też jest, bądź co bądź, „dla dobra dziecka”. Aby Mania była szczęśliwa, powinna mieć – oprócz oczywiście właściwego ubrania i wyżywienia – także kochającą się
i zgodną rodzinę. Jeżeli my się będziemy żreć między sobą, i to, o zgrozo, o drobiazgi, to jaki dajemy jej wzór na przyszłość? Pomyśl, kochanie…
Muszę przyznać, że od czasu naszej rozmowy żona bardzo się stara ufać mi bardziej w kwestii, co dla Mani najlepsze. Czasem tylko znajduję jeszcze jakieś pojedyncze karteczki.
Czytaj także:
„Ukochany zdradził mnie z moją synową, która była młodsza od niego o 30 lat. Mój świat rozleciał się na milion kawałków”
„Twarde łóżko w cudzej chałupie, praca za grosze, a zamiast gromadki wnuków pustka. Nie tak wyobrażałem sobie starość”
„Wynajęłam piękne mieszkanie za grosze. Cieszyłam się jak dziecko, dopóki nie okazało się, że padłam ofiarą oszustki”