„Żona robiła z dorosłego chłopa maminsynka, więc wziąłem sprawy w swoje ręce. Skończyły się zupki i wyprasowane gacie”

Wściekły mężcyzzna fot. Adobe Stock, JENOCHE
„Oczywiście, że kochałem mojego syna, ale miałem zupełnie inny pogląd na wychowanie chłopaka niż moja żona. O ile w opiekę nad niemowlakiem się nie wtrącałem, bo rzeczywiście rozumiała go w jakiś nadzwyczajny, pozawerbalny, niemal magiczny sposób i dbała o niego wzorcowo, o tyle kiedy młody podrósł, zaczął się wokół niego dziwny cyrk”.
/ 02.03.2023 11:15
Wściekły mężcyzzna fot. Adobe Stock, JENOCHE

Moja żona zawsze chciała mieć kilkoro dzieci. Marzyła o tym, żeby być matką wielokrotną, ale los obdarzył nas jednym szczęściem. Podczas porodu dostała krwotoku i musieli ją ratować.

Długo dochodziła do siebie, jeszcze dłużej godziła się z tym, że poza Sławkiem nie będziemy mieć innych dzieci. A potem na nim skupiła wszystkie swoje wysiłki i całą swoją miłość.

Oczywiście, że kochałem mojego syna, ale miałem zupełnie inny pogląd na wychowanie chłopaka niż moja żona. O ile w opiekę nad niemowlakiem się nie wtrącałem, bo rzeczywiście rozumiała go w jakiś nadzwyczajny, pozawerbalny, niemal magiczny sposób i dbała o niego wzorcowo, o tyle kiedy młody podrósł, zaczął się wokół niego dziwny cyrk.

Biedny dzieciak niczego nie mógł zrobić sam

Musiał zawsze i wszędzie chodzić za rączkę z mamusią, choć inne kilkulatki ganiały po placach zabaw i zdzierały kolana, bo jak się nie wywrócisz, to się nie nauczysz. Jeść też nie mógł sam. Paranoja! Miał trzy lata i mama karmiła go łyżeczką. Zupy, jogurty, obiadek – mamusia celnie podawała do buzi, która posłusznie się otwierała i wszystko połykała. Karmiony był głównie przy włączonym telewizorze, więc nawet nie wiedział, co je. Nie byłem może ekspertem od wychowywania dzieci, ale czułem, że to nie tak powinno wyglądać.

Moja żona robiła wszystko za naszego syna. Chłopak nie chodził do przedszkola, bo przecież nikt nie zaopiekuje się nim tak dobrze jak ona. Ubierała go od stóp do głów. Karmiła. Podcierała tyłek. Kroiła jabłuszka na kawałki, żeby sobie ząbków nie połamał. Banany też kroiła, żeby się nie udławił. Kiedy chciał się czymś pobawić, nie wstawał, nie podchodził do regału, tylko czekał, aż matka mu poda zabawkę wprost do ręki.

Nie mogła uchronić go przed szkołą, ale mogła odprowadzać go i zaprowadzać do podstawówki, choć znajdowała się rzut beretem od naszego domu. Na przerwie obiadowej wystawała pod szkołą i karmiła go obiadkiem przyniesionym z domu, bo przecież na stołówce gotują na pewno źle, a poza tym – jak on będzie sam jadł? Pomagała mu zakładać kapcie i czapkę. O ile rozumiałem, że można pomóc pierwszakowi, o tyle dzieciak w czwartej klasie, który potrzebuje pomocy przy założeniu kapci… Cud, że koledzy nie zabili go śmiechem.

Interweniowałem. Nie patrzyłem obojętnie. Nie mogłem, kiedy mój syn jako jedyny dzieciak na podwórku nie mógł jeździć na rowerze. Bo jeszcze się wywróci i zabije. Bo moja żona nie mogłaby go kontrolować, gdyby wskoczył na siodełko i pognał w świat. Sam go nauczyłem, ale potem i tak nie jeździł, bo wolał grać w gry, a matka mu na to pozwalała.

Lubił swoje wygodne życie

Sławek miał jedenaście lat i dalej chodził z mamą za rękę. Jeśli pozwoliła mu pograć z kolegami w piłkę, stała tuż obok, podawała butelkę z wodą i ocierała pot z czółka, co już nikogo nie dziwiło, bo było normą. A najgorsze było to, że naszemu synowi to odpowiadało! Gdy próbowałem bronić jego prawa do bycia zwyczajnym dzieciakiem, jego prawa do popełniania błędów, słyszałem, że wprowadzam terror i znęcam się nad dzieckiem.

I tak nasz syn wyrastał na lenia i ciepłe kluchy. Brał, co dostawał, nie tęsknił za tym, czego mu odmawiano, i nie zastanawiał się nad tym, że żaden z jego kolegów nie jest tak osaczany przez matkę. I że już nawet się z niego nie śmieją, bo Sławek nie reagował. Przezwiska, kpiny i docinki spływały po nim jak po kaczce. Nie buntował się, bo lubił swoje wygodne życie. Nie miał żadnych obowiązków domowych.

Mamusia po nim sprzątała, zbierała jego brudne ubrania i oddawała czyste oraz wyprasowane, mamusia mu gotowała, podsuwała talerz pod nos, a potem po nim zmywała. Nawet odrabiała z nim (albo za niego) zadania domowe. Na swoje szczęście Sławek był na tyle bystry, że łapał to, czego uczyli go na lekcjach, bo inaczej skończyłby jako półanalfabeta.

Nie zliczę, ile kłótni było o Sławka w naszym domu. Ile razy próbowałem wymusić na żonie zmianę postępowania. Ile razy żądałem, żeby znalazła pracę, zostawiła dzieciakowi trochę miejsca, by mógł rosnąć, oddychać. I działać, do cholery! Nie może być tak, że nastolatek, któremu za chwilę zaczną rosnąć wąsy, wciąż jest obsługiwany przez matkę! Moja żona zawsze wykręciła kota ogonem.

– No wiesz, po takim długim czasie trudno znaleźć pracę.

Kiedy sam załatwiłem jej robotę w firmie znajomego, po tygodniu z hukiem wyleciała.

– No ale musiałam wychodzić wcześniej, żeby zdążyć do domu przed Sławeczkiem!

Ta kobieta była szalona w swojej nadopiekuńczości. Nie chciała i nie potrafiła zostawić dzieciaka choć na moment samego. On był równie oporny. Starałem się zabierać syna na ryby, które zupełnie go nie interesowały, do lasu, który go nudził.

Chciałem, by nauczył się grzebać przy samochodzie, ale on wolał siedzieć przy komputerze i grać. Sytuacja się poprawiła, kiedy Sławek poszedł do liceum. Już nie było tak łatwo biegać przez pół miasta z obiadkiem dla synka. Cieszyłem się z tego. Miałem serdecznie dosyć awantur w domu i robienia z mojego syna kaleki. Ja wiem, że mieliśmy tylko jedno dziecko, więc Sławek zgarniał całą miłość swojej matki, ale to była chora miłość!

Sfinansuję mu studia, ale…

Maminsynek, chciał czy nie, powoli musiał uczyć się samodzielności, ale tylko poza domem. W szkole prymus, w domu wszystko było po staremu – mamusia w funkcji „przynieś, wynieś, podaj, pozamiataj”. Postanowiłem, że to się musi skończyć, bo smarkacz za chwilę miał być pełnoletni, zdawać maturę, mógł wziąć odpowiedzialność za własne dziecko i trafić do więzienia za własne błędy, a nie umiał sobie płatków mlekiem zalać!

Robiłem swoje – czyli opieprzałem, nakazywałem ogarnięcie się, nie wyręczałem, ale tak naprawdę czekałem tylko na maturę. Kiedy Sławek przyszedł z pięknym świadectwem maturalnym do domu, usiedliśmy do uroczystego obiadu, a ja odpaliłem bombę na miarę atomówki.

– Synu, postanowiłem, że sfinansuję ci studia w całości. Nie będziesz musiał dorabiać, roznosić ulotek ani pizzy. Chyba że będziesz chciał, twoja wola! – podniosłem ręce, jakbym się poddawał, choć nie miałem złudzeń, że ten leń pójdzie do jakiejś pracy, nawet by na własne przyjemności zrobić. – Warunek jest jeden. To musi być uczelnia, która mieści się przynajmniej dwieście kilometrów od domu. Choćby w drugim naborze, bo wiem, że skupiłeś się głównie na najbliższej okolicy.

Moja żona płakała, wyzywała mnie od okrutnika, tyrana, barbarzyńcy. Nie mogła jeść, spać ani znaleźć sobie miejsca. Chodziła i lamentowała. Młody najpierw nie uwierzył. Gdy oznajmiłem im swoją decyzję, siedział przy stole i gapił się na mnie jak na kosmitę. Potem wstał i poszedł do siebie, zostawiając sprawę matce. Był pewien, że znowu rozwiąże problem za niego.

Gdy się okazało, że nic z tego, on też się zaczął awanturować. Usłyszałem, że go wyganiam z domu, że rzucam na pożarcie i na pastwę, że chcę mu zmarnować przyszłość. Błąd w założeniu: chciałem dać mu jakąś przyszłość, a jeśli czymś ryzykowałem to tym, że tchórz i życiowa niedojda w ogóle zrezygnuje ze studiów.

Choć wtedy pewnie ja bym się wyniósł z domu. Na razie postanowiłem przeczekać burzę. Nie mogli ze mną wygrać. Mogli szykować się do bitwy, ale nie mieli ostrej amunicji. Moja żona od dwudziestu lat nie pracowała i nie miała pieniędzy, które teraz mogłaby wyjąć i zagrać mi nimi na nosie.

Owszem, połowa naszych oszczędności należała do niej, ale musiałaby się ze mną rozwieść, by je dostać. Nigdy nie ograniczałem jej dostępu do konta, ale doskonale wiedziała, że co innego codzienne wydatki, a co innego podjęcie kilkudziesięciu tysięcy złotych rocznie. Syn nie zamierzał iść do pracy. I nagle ważyły się losy jego upranych i uprasowanych bokserek, kanapeczek ozdobionych szczypiorkiem i batoników, które mamusia wkładała mu do szuflady biurka, żeby synuś nawet tyłka nie musiał ruszyć, gdyby naszła go ochota na coś słodkiego.

I tak do niego wydzwaniała

W końcu zdecydował się na Kraków. Pokiwałem głową z uznaniem. Zuch. Daleko. Miasto uniwersyteckie. Podobało mi się. Najbardziej to, że będzie musiał wszystko wokół siebie sam zrobić, dzięki czemu może kiedyś znajdzie taką pannę, która nie ucieknie od niego z krzykiem. Żadna dziewczyna nie zasługuje na bycie służącą w związku i nie powinna nią być. Moja żona nie fruwała wokół mnie jak koliber wokół kwiatka z nektarem. Tylko przy naszym synu rozum ją opuszczał. Nie mogłem pozwolić, żeby całkowicie zmarnowała chłopaka. Bo nim się obejrzy, będzie przecierać zupki pięćdziesięciolakowi z brzuchem.

Rozstanie było straszne. Syn nawet się ze mną nie pożegnał, jakbym go na Sybir zesłał albo na wygnanie skazał. Żona była obrażona i też ze mną nie gadała. Za to zaczęły się telefony. Czy dojechał, czy się rozpakował, czy zjadł coś na podwieczorek i kolację, czy się umył, czy już idzie spać, czy poznał już jakichś kolegów… Litości, myślałem, słuchając tego. I tak przez kolejne dni, tygodnie, miesiące. Czekałem cierpliwie, aż coś się zmieni. W środku się gotowałem, ale na zewnątrz udawałem, że niczego nie widzę ani nie słyszę.

Aż w końcu… telefonów było jakby mniej. To znaczy żona ciągle próbowała, ale młody coraz szybciej kończył rozmowy. Czasem nie odbierał. Potem oddzwaniał albo nie. Zaczynałem oddychać z ulgą. Ryzykowałem, rzucając dzieciaka na głęboką wodę, ale się opłaciło, i zrobiłem to chyba w ostatnim momencie. Czekaliśmy na lato, żeby zobaczyć, jak zmieniło się nasze dziecko. W czerwcu Sławek zadzwonił, że nie wraca na wakacje do domu, bo jedzie z dziewczyną do Francji. Zaczepią się gdzieś do pracy, potem trochę pozwiedzają.

A to niespodzianka…

Moja żona wyglądała, jakbym ukradł jej dziecko i przerobił na swoją modłę, ale ja byłem z chłopaka dumny. Przestał być totalnym maminsynkiem. Potrafił zadbać o siebie, znaleźć sobie pannę i jeszcze wybrać się z nią na wycieczkę po Europie. No i na mnie już nie prychał jak urażony kocur, tylko zwyczajnie rozmawiał, jak ojciec z synem. Nie mogłem się doczekać poznania tej dziewczyny, która tak go zmotywowała. Już ją lubiłem.

Moja żona w końcu pogodzi się z faktem, że syn na dobre wyfrunął z gniazda. Mam nadzieję, że między nami też będzie lepiej, kiedy przestaniemy kłócić się o Sławka, a skoncentrujemy na sobie. Planuję wspólny wyjazd nad morze. Nam też się należy romantyczny wypad i zachody słońca nad wodą. A za mojego syna, żeby nie zmarnował tego, co wypracował, będę mocno trzymać kciuki.

Czytaj także:
„Nigdy nie zaakceptuję swojej synowej. To babsko przyniesie wstyd naszej rodzinie, a mój syn tego nie widzi”
„Mój syn wpadł w wir imprez, który ściągnął go na dno. Czy zawiodłam jako matka? Za bardzo go kochałam?”
„Mój syn to naiwniak. Płaci za swoją byłą i skacze wokół niej jak piesek. Cwaniara owinęła go sobie wokół palca”

Redakcja poleca

REKLAMA