W tym roku urlop postanowiliśmy spędzić z dziećmi na Słowacji. To miał być ich pierwszy wyjazd za granicę, stąd taki wybór – język słowacki jest bardzo podobny do polskiego, ludzie uczynni i mili, a na dodatek... w Bratysławie spędziłem zaraz po studiach kilka lat, pracując w jednej z polskich placówek kulturalnych.
Z wykształcenia jestem historykiem
A nasza uczelnia prowadziła swego czasu duży projekt badawczy, związany z odrestaurowywaniem jednego z zabytkowych zamków. Jacek i Basia wiedzieli o mojej pracy mniej więcej tyle, że „tata buduje średniowieczne zamki”. Informacja z gruntu nieścisła, bo moje zadanie polegało na tym, aby wykorzystując dokumenty historyczne i ryciny, w miarę wiernie odtworzyć plany zniszczonych zamków. Najlepiej tak, aby na ich podstawie można je było w miarę wiernie odrestaurować. Ale dzieci rozumiały to po swojemu. Poza tym, regularnie słyszały od żony żarciki, że „tata to nudziarz”. Kochałem żonę, ale czasem było mi przykro, że nie interesuje się i nie docenia mojej pracy, która przecież była moją wielką pasją i miałem w niej niezłe osiągnięcia. Bolało mnie, gdy zaczynałem opowiadać o nowym projekcie, a w odpowiedzi słyszałem: „dobra, skończ nudzić”. Ale no cóż...
Zaraz drugiego dnia zwiedzaliśmy zamek, największą turystyczną atrakcję stolicy Słowacji. Dzieci były nieco rozczarowane, gdy okazało się, że „nie tata go zbudował”, ale z dużym zainteresowaniem zwiedzały ogromny, pochodzący z XI wieku obiekt stojący na wzgórzu. Najbardziej zachwycił je widok Dunaju płynącego u stóp zamkowego wzniesienia. Za to Słowackie Muzeum Sztuki nie wzbudziło w nich entuzjazmu.Wieczorem marudziły nieco, zmęczone chodzeniem i dodatkową lekcją historii, więc następnego dnia wybraliśmy się do bratysławskiego ZOO. Tu atrakcji było co niemiara i smarkateria wyglądała na zachwyconą.
Małżonce też uśmiech nie znikał z twarzy
Mnie jednak ciągnęło do „mojego” zamku, dlatego po jednym dniu odpoczynku wybraliśmy się wreszcie do Bojnic. Tutejsza warownia należy do najpiękniejszych i najatrakcyjniejszych budowli tego typu w całej Europie Środkowej. Jest jednym z najstarszych i najbardziej znanych zamków słowackich. Pierwsza pisemna wzmianka o nim pochodzi z 1113 roku, z listu opactwa zoborskiego. Ale dla moich dzieci największą atrakcję stanowiło to, że co roku odbywa się tu tradycyjny festiwal duchów i straszydeł. Bardzo chciały zobaczyć ducha, choć ja uparcie im powtarzałem, że przez kilka lat pracy tutaj nie widziałem niczego niezwykłego. A przynajmniej – niczego, co mogłoby przypominać ducha.
– Ale... – starałem się je nieco odciągnąć od zjawisk paranormalnych – zapewniam was, że zamek ten kryje niejedną tajemnicę...
– Nie jedną, a ile? – spytała ciekawska Basia, bo Jacek się naburmuszył; on wolałby słuchać o duchach.
– No, co najmniej trzy. Tyle przynajmniej znam.
– A gdzie one są?
– Schowane... – tajemniczo wywróciłem oczami. – A dokładniej ukryte nieco. Chcecie, żebym wam je pokazał?
– No... ostatecznie, jak nie ma tu duchów, to mogą być te twoje tajemnice – Jacek wreszcie dal się udobruchać.
– Dobra, to co chcecie zobaczyć najpierw? Czarodziejskie drzewo, pułapkę na rycerzy, czy może średniowieczny telefon komórkowy?
– Wszystko! Zaczęliśmy od drzewa. A konkretniej – od jednej z najstarszych lip na świecie.
Zaprowadziłem całą gromadkę
Żona też się przyłączyła. Poszliśmy do rozległego parku i z dumą wskazałem na potężną, rozłożystą koronę, widoczną już z daleka.
– Tam rośnie lipa, którą według legendy zasadził w roku 1301 jeden pan. A zasadził ją ku pamięci zmarłego w tymże właśnie roku ostatniego króla z rodu Arpadów, Ondreja III. Ale to drzewo nazywa się lipą króla Macieja Korwina.
– Dlaczego?
– Bo właśnie pod nim król Maciej odbywał różne ważne posiedzenia i narady. W cieniu mogło się tu zebrać bardzo wielu rycerzy, bo korona liczyła sobie prawie czterdzieści metrów średnicy, a obwód pnia – aż dwanaście metrów.
– No a czemu ona jest „czarodziejska”? – zapytała znienacka Agatka.
Czekałem na to pytanie.
– Dlatego, że z czasem jej korzenie rozsadziły litą skałę i dzięki temu odkryto pod turnią zamkową wejście do jaskini leżącej prawie trzydzieści metrów poniżej zamkowego dziedzińca. A w tej jaskini znaleziono dwa małe jeziorka i ślady świadczące o tym, że prawdopodobnie żyli tu ludzie już w starszej epoce kamiennej. Czyli naprawdę bardzo, bardzo dawno temu. A teraz pokażę wam pułapkę na rycerzy.
– Taką jak na myszy? – spytał Jacek.
– Lepszą...
Weszliśmy do zamku
Owionął nas chłód bijący od średniowiecznych murów. Wewnątrz znajdowało się wielu zwiedzających, ale my szliśmy trasą mało uczęszczaną. Wreszcie dotarliśmy do schodów, które prowadziły na dół.
– Czekajcie na górze, ja zejdę pierwszy i będą was łapał. Zacznijcie schodzić, gdy dam wam znać.
Cała trójka schodziła po schodach bardzo ostrożnie, a jednak każde z nich na samym końcu fiknęło kozła i upadaliby na posadzkę, gdybym ich po kolei nie łapał. Nawet Małgosia, moja żona, której już opowiadałem o tej „pułapce”, wpadła w nią, a zaraz potem w moje rozłożone ramiona.
– Kurczę, co to było? – z przejęciem zapytał Jacek.
– Pułapka! – roześmiałem się. – Patrzcie – ostatni stopień schodów pokryty jest takimi samymi drobniutkimi kafelkami, jak posadzka. Korytarz jest ciemny, wchodzi się do jasnego pomieszczenia i człowiek ma wrażenie, że już stoi na równej ziemi. Daje ostatni krok i... bach! Do posadzki brakuje mu jeszcze ćwierć metra, bo ten stopień celowo jest wyższy. A teraz wyobraźcie sobie rycerza w zbroi, który schodzi tymi schodami. Jak się taki wywali, to już po nim. Sam nie wstanie. A przy okazji – właśnie w tym pomieszczeniu zamontowano starodawny telefon. Spójrzcie na sklepienie; ta sala jest prawie idealnym kwadratem, a pod specjalnie wyprofilowanym sufitem dźwięk dociera z jednego końca do drugiego.
– Niemożliwe...
Poprosiłem, aby każde z nich stanęło w jednym z trzech rogów, a ja stanąłem w czwartym.
– Słychać mnie wyraźnie? – zapytałem szeptem.
– O, kurczę... – dobiegło mnie westchnięcie Agatki. – Jak przez telefon.
– Ja też słyszę! – krzyknął Jacek, a jego głos niemal mnie ogłuszył.
– Ciii... nie trzeba krzyczeć, tu słychać każdy, nawet najcichszy szept – powiedziałem.
– Kocham was – dobiegło z czwartego kąta, gdzie stała Małgosia.
Dzieciaki zaczęły rechotać i zagadywać to do nas, to do siebie, a ja patrzyłem na żonę. Po raz pierwszy pokazałem jej efekt mojej wieloletniej pracy i widziałem, że była ze mnie dumna. Dzieci chyba też...
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”