Żyjemy w świecie, w którym trzeba gonić za pieniędzmi, żeby wyżywić rodzinę. Żeby zapewnić dzieciom godny start. Wiem to bardzo dobrze, bo prowadzę warsztat samochodowy. Założyłem go trzy lata przed narodzinami syna. Przez pierwsze miesiące pracowałem po dwanaście, a czasem i czternaście godzin na dobę. Tylko dzięki temu interes mógł działać, jak należy. W końcu rozwinąłem skrzydła. Pozyskałem stałych klientów, zacząłem zarabiać przyzwoite pieniądze, zatrudniłem dwóch ludzi. Jedyne, co się nie zmieniło, to czas, jaki spędzałem w pracy.
Dalej harowałem po kilkanaście godzin na dobę
To dlatego, że wydawało mi się, że jeśli choć na trochę sobie odpuszczę, jeśli nie będę wszystkiego doglądał, moja maleńka firma upadnie. Ta ostrożność miała swoje konsekwencje rodzinne. Zwłaszcza gdy urodził nam się Mikołaj. Kiedy był jeszcze całkiem malutki, żona narzekała, że zostawiłem ją samą z opieką nad dzieckiem. A potem, gdy synek już trochę podrósł, też zaczął okazywać, że brakuje mu ojca. Gdy nauczył się mówić, ciągle pytał żonę, gdzie tata, kiedy przyjdzie z pracy, czy wróci, zanim on pójdzie spać. A kiedy wychodziłem z domu do warsztatu, nie chciał mnie puścić. Wtulał się w moje nogi i płakał. Rozpacz osłabła trochę, gdy dorósł do szkoły.
Posłaliśmy go do zerówki, a on świetnie się w niej odnalazł. Szybko zjednał sobie kolegów i polubił wychowawczynię. Szkolne sprawy zajmowały go tak bardzo, że łatwiej radził sobie z moją nieobecnością. Choć ciągle jeszcze tęsknił. Zawsze gdy wstawał rano, sprawdzał, czy jestem w domu, czy już wyszedłem. Nieustannie pytał też, co będziemy robić w weekend. A kiedy słyszał, że kolejną sobotę muszę spędzić w pracy, tupał nogą i robił srogą minę. I wiecznie dopytywał, czy przyjdę do niego na basen, żeby zobaczyć, jak sobie radzi.
– Jutro pływamy, przyjedziesz? – pytał, gdy zbliżał się piątek; to był właśnie dzień, kiedy całą grupą jeździli na zajęcia pływackie.
– Smyku, przecież wiesz, że pracuję, jak ty jesteś na basenie. To jest środek dnia! – wykręcałem się.
– Ale inni rodzice przychodzą.
– Nie wierzę ci. Coś zmyślasz. W piątek o czternastej? Kto by miał czas?
– Mama Jacka, tata Konrada, Antka… Oni są zawsze!
– Może nie pracują.
– A właśnie, że pracują! Jacek powiedział, że jego mama wzięła sobie któregoś razu wolne w pracy, żeby go zobaczyć. Też weź sobie takie wolne!
– No, nie mogę… – wzdychałem.
– Przecież jesteś swoim szefem!
– To nie jest takie proste – tłumaczyłem mu, ale nie rozumiał.
A może nie chciał zrozumieć?
Nie miałem mu tego za złe, bo przecież naciskał na mnie z miłości. Starałem się więc jak najspokojniej i najczulej wytłumaczyć synkowi, że absolutnie nie mogę zostawić w środku dnia warsztatu bez opieki. Teraz myślę, że tłumaczyłem to nie tylko jemu, ale i sobie. Szukałem usprawiedliwienia dla swojego pracoholizmu. To było tak niedawno, a byłem wtedy o tyle głupszy. Dziś już umiem wygospodarować czas dla syna. Co się zmieniło? Dostałem lekcję, a jednocześnie drugą szansę. I mam wrażenie, że jestem dłużnikiem opatrzności.
Był właśnie piątek. Jak co dzień z samego rana pojechałem do warsztatu. Gdy tylko wszedłem, spotkała mnie niemiła niespodzianka. Jeden z moich mechaników zadzwonił z informacją, że jest chory, i nie przyjdzie do pracy przez cały tydzień. Załamałem się, bo akurat mieliśmy sporo aut. Część do wydania jeszcze dziś. Zakasałem więc rękawy i zabrałem się do roboty. Zasuwałem jak wół przez dobrą godzinę. Po tym czasie zaczęli dzwonić pierwsi klienci z pytaniem, kiedy będą mogli odebrać samochody, czy będzie to możliwe jeszcze dziś. Tłumaczyłem im, że mamy kryzysową sytuację, prosiłem o wyrozumiałość i starałem się jak najszybciej kończyć rozmowy, żeby móc zastąpić chorego pracownika. Powoli rosło mi ciśnienie, nerwowa atmosfera udzielała się wszystkim. No i wtedy, na domiar złego, przyjechał klient z reklamacją. Jeden z takich, którzy nie dają przemówić sobie do rozsądku.
– Co to ma znaczyć? Przyjechałem z drobiazgiem, a teraz silnik mi się dławi! – krzyczał. – Specjalnie zepsuliście mi samochód, żeby mnie teraz naciągnąć na kasę. Złodzieje!
– Proszę się uspokoić – starałem się załatwić sprawę w cywilizowany sposób. – Pan zostawi auto i zajrzymy, co się stało. Ale proszę nam nie zarzucać oszustwa. Nie zawsze wszystko wiadomo od razu. Niekiedy trzeba czasu, żeby rozpoznać awarię.
– Wy nie potrzebujecie czasu. Wy potrzebujecie pieniędzy. Już ja was znam! Pewnie wzięliście młotek i coś tam w środku rozwaliliście. Żądam nagrania z monitoringu! – krzyczał.
– Ale jakiego monitoringu?
– Nie macie tu kamer? No nie, co za burdel! Żałuję, że tu przyjechałem. Ja was jeszcze załatwię.
– Proszę pana, proszę zostawić samochód, a my zobaczymy, co się dzieje. Dobrze?
– No, chyba pan kpi! Roweru bym wam już nawet nie zostawił, a co dopiero samochód. Żegnam. Proszę się spodziewać wezwania do sądu! – wydarł się ostatni raz, wsiadł w auto i odjechał z piskiem opon.
A ja nawet nie miałem chwili, żeby odetchnąć po tej kłótni, bo znów rozdzwonił się telefon.
Kolejny klient pytał o auto
Akurat taki, którego dobrze znałem. Sympatyczny i wyrozumiały.
– Nie dam rady, panie Jurku… – przeprosiłem go. – Mam tu urwanie głowy, pochorował mi się pracownik. Ledwo już zipię.
– Nie ma problemu. Zaczekam. A panu już dawno mówiłem, że powinien pan odsapnąć – odpowiedział. – Nic się nie stanie, jak raz ludzie poczekają na samochody troszkę dłużej niż zwykle.
Odłożyłem słuchawkę, opadłem na fotel i patrzyłem przez okno biura, jak chłopaki uwijają się przy robocie. W tym czasie na ekranie telefonu wyświetlił się numer kolejnego klienta. I wtedy właśnie coś we mnie pękło. Odebrałem i powiedziałem, jak jest. Że mamy problem z personelem i przesuwamy wydawanie samochodów o jakieś dwa dni. Poprosiłem, żeby dzwonić w poniedziałek. Obdzwoniłem wszystkich klientów. Powiedziałem im dokładnie to samo, a potem wyszedłem do warsztatu i uspokoiłem chłopaków. Ucieszyli się, że poprzesuwałem terminy, i zaczęli pracować w normalnym tempie. A ja pomyślałem, że skoro i tak będę pracował w sobotę, to dziś mogę iść w końcu na basen do syna. Musiałem się zrelaksować, bo czułem, że jeśli zostanę w warsztacie jeszcze przez chwilę, pojadę na ostry dyżur z poważnym problemem kardiologicznym. No i tak zrobiłem. Pojechałem do Mikołaja do szkoły. Trzeba było widzieć jego minę, gdy mnie zobaczył. Jeszcze nigdy nie był tak zaskoczony i uradowany jednocześnie. Kiedy wchodził z grupą na pływalnię, ja siedziałem już na widowni. Krzyknąłem do niego, a on zaczął się za mną rozglądać. Nie zauważył mnie od razu, bo założył już okularki. Dopiero po chwili zdjął je i dostrzegł mnie wśród innych rodziców. Odmachał energicznie, a potem zaczął pokazywać kumplom.
– Mój tata, mój tata! – słyszałem.
To było wspaniałe
Czułem, że przez te wszystkie lata harówy zapracowałem sobie na ten moment. Powoli schodziły ze mnie nerwy. Dzieciaki szalały, a ja chłonąłem ich entuzjazm. To był prawdziwy festiwal radości. Dzieciaki aż podskakiwały ze zniecierpliwienia przed wejściem do basenu. Kiedy trener zagwizdał już na znak, że można wskakiwać, rozległ się jeden wielki plusk. A potem każde popędziło w swoją stronę. Nauczyciel musiał się nieźle napocić, żeby żadne z dzieci nie wypłynęło na głęboką wodę. Trochę poskakali, a potem wuefista rozdał im deski do nauki pływania. Zaczęła się lekcja. Najpierw pływali na plecach, ściskając deskę przed sobą, a potem strzałką, trzymając deseczkę nad głową. Mijały kolejne minuty, a ja przyglądałem się, jak mój syn uczy się pływać. Muszę przyznać, że nie okazał się urodzonym pływakiem. Walczył z wodą, prychał, młócił wodę nóżkami. Kibicowałem mu w duchu, ile mogłem. Po kilkunastu minutach tego wewnętrznego zagrzewania syna do walki zdałem sobie sprawę, że mam kurczowo zaciśnięte kciuki. Byłem tak przejęty, że nie odrywałem od syna wzroku. I pewnie dlatego Mikołaj do dzisiaj żyje. Bo gdybym tego dnia nie pojawił się na zajęciach, nie wiadomo, co by się stało. W pewnym momencie, gdy kolejny raz płynął na plecach, zauważyłem, że słabnie i coraz wolniej posuwa się do przodu. Jego trener przeszedł akurat na drugą stronę basenu, pomagać koleżance, a drugi z opiekunów wyszedł do pomieszczenia dla nauczycieli. Mikołaj zaczął zwalniać, a w pewnym momencie jedna z jego nóżek zaczęła bić wodę bardzo gwałtownie. Druga natomiast przestała się ruszać wcale. Widziałem, jak próbuje się złapać za tę nogę, a wtedy deska wyskakuje z jego rąk. Nie zdążył nawet krzyknąć i poszedł pod wodę. W zupełnej ciszy. Zacząłem za to krzyczeć ja. I to tak głośno, jak nigdy w życiu.
– Ratownik! Ratownik! – darłem się w niebogłosy. – Mikołaj się topi! Ratownik! Ratujcie mi syna!
W końcu nauczyciel zobaczył, co się dzieje i natychmiast skoczył do wody. Ja ruszyłem po schodach. Przeskakiwałem co trzy stopnie – mało nie połamałem nóg. Kiedy zbiegłem na dół, drugi z wuefistów już wyciągał Mikołaja z rąk tego, który wskoczył po chłopca do wody. Podbiegłem do nich z duszą na ramieniu, ale od razu zobaczyłem, że Mikołaj ma otwarte oczy i kaszle. Natychmiast przypadłem do niego.
– Wszystko w porządku, smyku, wszystko w porządku!? – pytałem, ale wtedy jeden z ratowników odsunął mnie od syna i położył go na boku, żeby odkaszlnął całą wodę.
W końcu Mikołaj przestał pluć i podniósł się z posadzki. Przytuliłem go mocno i długo ściskałem.
– Nic ci nie jest?
– Nie, już dobrze – odpowiedział, prostując się dzielnie.
– Trzeba by pojechać z nim do szpitala – powiedział jeden z nauczycieli. – Niech się upewnią, że wszystko jest w porządku.
Wtedy znów wrócił lęk. Poszedłem z wystraszonym synem do szatni i tam pomogłem mu się przebrać. Pojechaliśmy od razu na pogotowie. Wszystko na szczęście było w porządku. Synek nałykał się tylko wody, ale jego zdrowiu nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo. Zabrałem go do domu. Kiedy dojechaliśmy pod nasz blok, Mikołaj odzyskał już humor i pewność siebie. Pewnie dlatego, że całą drogę wyjaśniałem mu, że nic wielkiego się nie stało.
– Mamo, mamo, ratowali mnie dzisiaj panowie ratownicy! – pierwszy poinformował o wszystkim mamę.
– Co ty mówisz, synku?!
– No tak. Skoczyli za mną do basenu. Bo tata ich zawołał.
Opowiedziałem wszystko żonie na spokojnie. Łącznie z tym, co wydarzyło się u mnie w pracy – z wyjaśnieniem, dlaczego pojechałem na pływalnię. Oboje uznaliśmy, że coś nad nami czuwało, że nie był to przypadek. Tego wieczora wzięliśmy Mikołaja do siebie do łóżka na całą noc, a w sobotę zabraliśmy go do zoo i na lody. W niedzielę pierwszy raz od lat poszedłem z synkiem do kina. Mikołaj okazał się twardym facetem i wrócił na basen.
W zabawie szybko zapomniał, co się stało
Ja jednak przez kilka kolejnych miesięcy w każdy piątek wychodziłem z warsztatu w południe, by jechać do niego na pływalnię i go doglądać. W ogóle zmieniłem podejście do pracy i więcej czasu spędzam z rodziną. A wszystko to przez zrządzenie losu, przez przychylność opatrzności. Bo gdybym tego dnia nie poszedł na basen do syna, to kto wie czy nauczyciele w porę wypatrzyliby tonącego Mikołaja.
Bardzo nas zresztą potem przepraszali, że spóźnili się z reakcją. Szkoła przeprowadziła swoje dochodzenie i zostali nawet ukarani. Ja jednak koncentruję się na tym, że straciłem cierpliwość do pracy dokładnie w tym dniu, kiedy mój syn potrzebował pomocy.
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”