Piłem. Taka prawda, nie ma co ukrywać. Imprezowanie na studiach to był sposób na wyluzowanie się. Potem piłem w weekendy po pracy, żeby choć na trochę odlecieć, uciec od problemów, zrelaksować się, zresetować. Szkopuł w tym, że tego resetu było coraz więcej i więcej. I częściej. Weekendy już nie wystarczały, potrzebny był też środek i początek tygodnia, wreszcie choćby odrobina, ale codziennie.
W tym czasie nie byłem już studentem. Miałem pracę, żonę, dwójkę dzieci i trzecie w drodze, zresztą z mojej winy. Powinienem być odpowiedzialny. Powinienem dbać o rodzinę, o ich przyszłość, ale… wolałem pić. Nie wiem, czy chodziło o smak alkoholu, o jego moc natychmiastowego rozweselenia, o ten specyficzny stan rozpłynięcia się w rzeczywistości, czy po prostu to już był nałóg.
W każdym razie o ile jeden kieliszek niewiele szkodził, o tyle wypijana codziennie półlitrówka sprawiała, że byłem nieobecny duchem i umysłem. Coraz trudniej było mi wrócić następnego dnia do pracy i robić swoje tak, żeby nikt nie zauważył kaca.
Nie raz i nie dwa rozmawiałem o tym z moją żoną. Najpierw delikatnie upominała mnie, żebym się nad sobą zastanowił. Kierowała moją uwagę na coś innego, wynajdywała mi zajęcia, żebym nie myślał za dużo i nie miał czasu na picie. Do pewnego momentu ta metoda działała, ale w końcu mój głód alkoholu zaczął dominować i wygrywać ze wszystkim innym. W domu zaczęło być źle. Ja wszczynałem awantury, dzieciaki płakały i chowały się po kątach, a Karina miała coraz większe pretensje.
Aż w kłótni popchnąłem ją i gdyby nie oparła się o ścianę, upadłaby. Przez chwilę poczułem się jak śmieć. Powiedziała, że nie zgłosi sprawy na policji, ale muszę się wziąć za siebie i przestać chlać. Inaczej koniec z nami. Wyprowadzi się do rodziców, czterysta kilometrów dalej, rozwiedzie ze mną i zacznie nowe życie. Nowe przede wszystkim dla dzieci, które przy mnie nie czują się ani bezpieczne, ani kochane.
Miałem to gdzieś
Chwilowe wyrzuty sumienia wyparowały wraz z kacem. Nie obchodziło mnie, czy moje dzieci mają co jeść i w co się ubrać. Bo nie musiało. Wiedziałem, że Karina o to zadba, a ja mogę się skupić na tym, skąd wziąć kolejną flaszkę i gdzie ją wypić. Jeszcze dwa razy żona prosiła, żeby się opamiętał. Dwa razy kazała, żebym spojrzał dzieciom w oczy i zastanowił się, co robię ze swoim i z ich życiem. O sobie już nie myślała. Siebie, jak zwykle, stawiała na szarym końcu.
W odpowiedzi poszedłem na urlop, a na urlopie wpadłem w taki ciąg, że nie wiedziałem, czy jest dzień czy noc. Boże drogi, mam wrażenie, że od śmierci z przepicia dzielił mnie jeden kieliszek, który wyślizgnął mi się z drżących rąk i spadł na podłogę. Wódka wsiąknęła w dywan.
Podejrzewam, że gdyby rozlała się na panelach czy kafelkach, zlizałbym ją. Upadłem tak nisko, upodliłem się tak bardzo, że mógłbym to zrobić. Bez refleksji, bez poczucia wstydu. Karina spakowała się i wsiadła w samochód razem z dziećmi. Na do widzenia powiedziała mi, że podjąłem decyzję.
– Jeśli przed rozwodem zdążysz zachlać się na śmierć, nie będę płakać, ale zorganizuję ci godny pogrzeb. Tyle mogę zrobić, żeby dzieci miały jakieś dobre wspomnienie o ojcu.
Pożegnałem ją wybełkotanym przekleństwem, leżąc na kanapie i nie mogąc ruszyć ręką ani nogą. Usłyszałem trzaśnięcie drzwi i zamknęła się wokół mnie ciemność.
Ktoś do mnie długo wydzwaniał
Kiedy się obudziłem, było jasno. Nikogo w domu nie było. Cisza, jaka panowała, aż kłuła w uszy. Mogłem pić do woli. Nikt nie wymagał ode mnie uwagi, bycia dobrym ojcem i mężem. Miałem urlop, nikt nie zmuszał mnie do bycia dobrym pracownikiem.
Mogłem chlać, ile dusza zapragnie. W telefonie migało kilkanaście nieodebranych połączeń. Z jakichś dziwnych, stacjonarnych numerów. Póki byłem w stanie mówić, oddzwoniłem, choć głowa bolała mnie tak, jakby miała wybuchnąć.
– Dzień dobry, ktoś do mnie dzwonił z tego numeru…
– Dzień dobry, tak, dzwoniliśmy. Pan Bartosz K.? – upewnił się damski głos.
– To ja. O co chodzi?
– Pogotowie opiekuńcze. Pana żona miała wypadek, jest w szpitalu, ale dzieci trafiły do nas, nic poważnego im się nie stało.
Telefon wypadł mi z ręki. Jak to: wypadek? Jak to: w szpitalu? Jakie pogotowie opiekuńcze? W skacowanej, otępiałej głowie niewiele się mieściło. Włożyłem pękający łeb pod kran, odkręciłem zimną wodę. Dopiero gdy trochę otrzeźwiałem, zadzwoniłem drugi raz pod ten sam numer.
Karina wpadła w poślizg, może chciała wyminąć jakieś zwierzę. Samochód wpadł do rowu. Dzieciom, dzięki dobrym fotelikom, nic się nie stało. Kilka siniaków, trochę zadrapań. Po wstępnych badaniach w szpitalu trafiły do pogotowia opiekuńczego, skąd mogłem je zabrać. Karina musiała zostać w szpitalu. Jej stan był ciężki, miała uraz głowy, jakiś krwotok wewnętrzny… Nie zapięła pasów ze względu na ciążę…
Powiedziałem, że mam pracę i że mogę przyjechać dopiero jutro. Musiałem całkiem wytrzeźwieć, nim tam pojadę. Zionącemu alkoholem facetowi na kacu mogli nie oddać dzieci. Tyle jeszcze kojarzyłem. Kusiło mnie, cholernie mnie kusiło, żeby się napić. Ale wykrzesałam z siebie resztki silnej woli i nie sięgnąłem po butelkę.
Lekarze nie wiedzą, czy się wybudzi
Jechałem z duszą na ramieniu. Nie miałem pojęcia, co zastanę w szpitalu w Łodzi, bo tam przetransportowali Karinę po wypadku. Leżała w sali, do której mnie nie wpuszczono. Mogłem jedynie stać na korytarzu i patrzeć, jak podłączają ją do kolejnej aparatury, która monitoruje jakieś funkcje, która ją karmi, odczula, usypia…
– Wprowadziliśmy ją w stan śpiączki farmakologicznej – tłumaczył mi lekarz, choć jego słowa docierały do mnie jak spod wody. – Krwotok wewnętrzny opanowaliśmy, ale uraz głowy… Obrzęk mózgu jest duży. Niczego nie mogę zagwarantować. No i nie udało nam się uratować ciąży. Bardzo mi przykro…
Czyli nie było już dziecka, które poczęło się nie z miłości, lecz z pijackiego pożądania. Nie wiedziałem, czy to lepiej czy gorzej, że tego nie do końca chcianego dziecka jednak nie będzie – biorąc pod uwagę stan, w jakim znajdowała się moja żona – ale czułem się jeszcze bardziej podle niż wtedy, gdy powiedziała mi o ciąży. To wszystko była moja wina. Wyłącznie!
Usiadłem na korytarzu i rozpłakałem się. Pielęgniarka zapytała, czy chcę coś na uspokojenie. Nie chciałem. Musiałem jechać po dzieci, nie mogłem być naćpany. Zameldowaliśmy się w hotelu, żeby być blisko szpitala. Trzęsły mi się ręce, ciągnęło mnie do wódki, wina, piwa, czegokolwiek, ale obiecałem sobie, że wytrzymam. Dla dzieci, które spały w łóżku obok.
Od tamtego dnia nasze życie wygląda zupełnie inaczej. Karina dotąd się nie wybudziła. Po prostu nadal śpi, jakby teraz ona wzięła sobie urlop od życia. Przeniosłem ją do Krakowa, żeby była blisko, i odwiedzamy ją z dziećmi kilka razy w tygodniu. Im jest potrzebny kontakt z mamą, nawet śpiącą. A ona słyszy ich głosy, ich śmiech.
Może dzięki temu wróci?
Od tamtego dnia nie tknąłem alkoholu. Nawet w postaci cukierka z likierem. Nie mogę nigdy więcej stracić nad nałogiem kontroli, bo kto zajmie się moimi dziećmi? Do końca życia będę alkoholikiem, wiem, ale mam nadzieję, że niepijącym.
Minęły dwa lata. Odzyskałem zaufanie dzieci i każdego dnia pracuję na tym, by go nie zawieść. Nigdy mi nie powiedziały wprost, że to przeze mnie był ten wypadek, były za małe, żeby w taki sposób skojarzyć fakty, ale ja sam wiem. To moja wina. Żałuję, że musiało się stać coś tak okropnego, bym się opamiętał.
Żałuję, że to nie ja poniosłem największe konsekwencje. To moja żona powinna się w tej chwili cieszyć każdym dniem, dziećmi, ich uśmiechami, laurkami, kolejnymi osiągnięciami. A nie może, bo śpi. Nie może być z nich dumna, przytulać ich, kupować im prezentów, pomagać w lekcjach, patrzeć, jak rosną. Teraz widzę, ile straciłem, szukając złudnego poczucia szczęścia w alkoholu, podczas gdy prawdziwe szczęście było tuż obok.
Codziennie staram się być lepszym ojcem i mężem. Nie zmienię przeszłości i nie cofnę czasu, ale kiedy Karina się obudzi, będę błagał ją o wybaczenie. Może mi wybaczy. To moje marzenie na najbliższe dni i miesiące. Lekarze nie wiedzą, czy Karina kiedykolwiek stanie znowu na nogi, czy kiedykolwiek świadomie się do nas uśmiechnie, ale ja wierzę, jestem tu dla niej i nie tracę nadziei. Jestem jej to winien.
Czytaj także:
„Moja nastoletnia córka pije, pali i zachowuje się nieprzyzwoicie. Kiedy proszę, żeby przestała, gówniara śmieje mi się w twarz”
„Moja żona była niereformowalnym mieszczuchem. Zamieniłem ją na dom na wsi i hodowlę kaczek”
„>>Wymieniamy się<< małżonkami z przyjaciółmi. Kiedy moja żona nie ma ochoty na to, co proponuję, dzwonię do Kariny”