Przez ponad dwadzieścia lat o tym, jak wyglądam, decydowała moja żona. Ufałem jej, z góry uznając za garderobianą wyrocznię. Ale teraz Eli nie ma…
Tamtego dnia budzik poderwał mnie już przed ósmą. Otworzyłem oczy i zacząłem gapić się w sufit. Dlaczego zegarek zadzwonił tak wcześnie? Racja, spotkanie w sprawie pracy. Które to w ciągu ostatniego miesiąca? Chyba trzecie, cholera… Zwlokłem się z łóżka.
Poszedłem do łazienki i piętnaście minut później zjawiłem się w kuchni. Jak zwykle zjadłem płatki śniadaniowe na mleku, jedną kanapkę z białym serem i na koniec wypiłem filiżankę kawy. Do takiego śniadania przyzwyczaiła mnie żona. Kiedyś wolałem jajecznicę na boczku… No cóż, cholesterol.
Pomaszerowałem do pokoju, gdzie na krześle leżał przygotowany garnitur. Spojrzałem na niego i pomyślałem, że czasy dobrze ubranych facetów minęły już bezpowrotnie. Jakiś czas temu w telewizji widziałem reklamę, w której dyrektor jakiejś firmy miał na sobie porwane dżinsy i wygniecioną flanelową koszulę. Najwyraźniej jego żoną nie była kobieta podobna do Elżuni. Spojrzałem na zegarek. Miałem jeszcze godzinę. I zadałem sobie pytanie, czy znowu czeka mnie rozczarowanie. Za każdym razem szedłem na rozmowę o pracę z coraz mniejszym entuzjazmem.
W swoim zawodzie przepracowałem trzydzieści lat
Byłem dobrym fachowcem i wiedziałem, ile jestem wart. A jednak minął rok, a ja bezskutecznie chodziłem od firmy do firmy. Znajomi podpowiadali, żebym zaczął się starać o przyśpieszoną emeryturę. Tylko że ja miałem jeszcze wiele pomysłów do zrealizowania. Nie chciałem siedzieć w domu, podlewać kwiatków i czekać na wieczór, by pójść do klubu pograć z kolegami w brydża. Otworzyłem szufladę z krawatami. Eleganckie, w paski, gładkie… No i ten zielony w żółte grochy. Mój wyrzut sumienia.
Odprysk szaleństw młodości. Za czasów żony ukryty był w pudełku z narzędziami w garażu. „Pilnuje twojej duszy i pewnego dnia ją uwolni. A wtedy odetchniesz” – powiedział mój przyjaciel, kiedy pokazałem mu, gdzie trzymam mój odlotowy krawat. Niedługo potem przyjaciel zniknął z domowych kręgów, bo jakoś nie mógł dogadać się z Elżunią. Dotknąłem krawata. Wciąż była w nim magia.
Nie wyrzuciłem go, to mój druh
Kiedy studiowałem, na uniwersytecie był wykładowca, którego znakiem rozpoznawczym była mucha w grochy. Nosił ją codziennie. Po tylu latach nie pamiętam jej kolorystyki ani nawet, czy to była ciągle ta sama mucha, czy kilka podobnych. Pamiętam jednak, że strasznie mi się to podobało – może nie tyle mucha jako taka, ile grochy pod brodą.
Podczas jakiegoś rajdu po praskich sklepach, w czasie praktyk zawodowych w ówczesnej Czechosłowacji, w oczy rzucił mi się zielony krawat w żółte groszki. I poczułem się tak, jakbym znalazł drugą połówkę duszy. To był mój przyjaciel, wyrażał to, kim jestem. Przez niemal trzy lata nosiłem go do wszystkiego. Że nie było to eleganckie? Że bardziej pasowałby do klauna niż architekta? Zupełnie mnie to nie ruszało. Szedłem przez życie przebojem, a mój krawat mi kibicował.
No ale w końcu zawsze nadchodzi dzień, kiedy trzeba zdradzić szalonego przyjaciela młodości na rzecz Tego, Co Wypada. Miałem odebrać nagrodę za projekt i moja ówczesna dziewczyna uznała, że czas najwyższy, bym kupił sobie prawdziwy garnitur. Potem szef biura też napomknął, że może pożyczy mi jakiś normalny „zwis męski prosty”, więc uznałem, że no dobra, życie polega na kompromisach. Wybraliśmy się do sklepu z odzieżą męską.
Tam Ania wybrała mi garnitur, do niego koszulę, krawat. Ekspedientka, młoda ładna dziewczyna, coraz bardziej krzywiła się na to, co mówiła moja dziewczyna. W końcu najwyraźniej nie wytrzymała.
– Proszę mi wybaczyć, ale ten garnitur nie leży na panu dobrze. Zaszewki są za nisko, a rękaw za krótki. No i ten kolor. Idzie pan na pogrzeb? Poza tym do pana włosów i cery ten byłby idealny. Jeśli pan pozwoli… Podała mi ciemnogranatowy garnitur z miękkiej wełny. Włożyłem go. Jak na mnie szyty. I rzeczywiście, kolor był doskonały. Ekspedientka poprawiła mi klapy, przesunęła dłońmi po moich ramionach, a ja utonąłem w jej zielonych oczach.
– Naprawdę? – usłyszałem z boku syk Ani, ale jakoś mało mnie obszedł. Nawet nie zauważyłem, kiedy wyszła, trzaskając za sobą drzwiami.
Na wręczenie nagród poszedłem z Elżunią, ową ekspedientką. I od tamtej pory byliśmy już razem. Moja żona była ekspertem od ubioru. To ona kupowała mi ubrania i tworzyła zestawy. Każdego rana akceptowała to, co wkładałem. Dzięki niej stałem się najlepiej ubranym facetem w firmie, a czasy swetra i krawata w grochy odeszły w niepamięć.
Pamiętam, raz Elżunia przeglądała moją garderobę, wyrzucając wszystko to, co – jak twierdziła – do mnie nie pasowało. W pewnej chwili wzięła krawat w dwa palce, jakby był zakażony, i podała mi go do wyrzucenia. Nie zdobyłem się na taką zdradę. Zapakowałem go do pudełka i schowałem w garażu, w skrzynce z narzędziami. Tam moja żona nigdy nie zaglądała. Można powiedzieć, że Ela mnie stworzyła.
Uporządkowała nie tylko garderobę, ale i dietę, finanse, ścieżkę kariery. Wiedziała, jak powinienem wyglądać, jak się zachowywać i co mówić, by dostać to, co chcę… i co ona chce.
Szalone wzloty i upadki skończyły się, w nerwowe dotąd życie wniknął spokój i przewidywalność. Już nie rzucałem się z architektoniczną motyką na słońce, próbując zadziwić świat swoimi śmiałymi pomysłami. Robiłem to, czego ode mnie oczekiwano. No i dopiero wtedy zacząłem awansować, zarabiać. Byłem… zadowolony. Kochałem tę kobietę i niczego więcej nie było mi trzeba. I tylko czasami, kiedy w garażu natykałem się na pudełko z krawatem, otwierałem je, by choć mój przyjaciel zaczerpnął świeżego powietrza.
Potem tak samo nagle, jak pojawiła się w moim życiu, Ela odeszła. Tętniak. Po dwudziestu latach zostałem sam. Ale nadal szedłem utartymi ścieżkami wyglądu, diety i zachowania. Aż dwa lata temu firma, w której pracowałem, splajtowała. Od roku szukałem nowej roboty, niestety, bez powodzenia. Czasy się zmieniły.
Moje spotkania niemal zawsze miały mniej więcej podobny przebieg. Przychodziłem do biura, gdzie siedziało kilku podobnych do mnie facetów w doskonale skrojonych garniturach. Kiedy już miały zacząć się rozmowy kwalifikacyjne, wbiegał zdyszany młodzieniec w stroju, na który moja Elżunia nawet nie chciałaby spojrzeć. Fuknęłaby pod nosem, że byle jaki ubiór wskazuje, że mamy otaczających nas ludzi w głębokiej pogardzie.
Ową zaś myśl kończyła zdaniem: „Jak cię widzą, tak cię piszą”. Ale chyba nie w tych czasach, gdyż na wakujące miejsce wybierany był zawsze taki rozchełstany młody człowiek, a ja wraz z wymuskaną resztą odchodziłem z kwitkiem.
Byłem już tym zmęczony
Gdzieś w głębi rodził się bunt. I kiedy sięgałem po spodnie od garnituru, coś się we mnie odmieniło. Dość. Dlaczego ja tak się napinam? Za jakie grzechy? Ja nie muszę, tylko chcę jeszcze pracować. Spojrzałem złym wzrokiem na marynarkę.
– Nic z tego. Zostajesz na wieszaku. Włożyłem dżinsy, wygodną koszulę. Potem narzuciłem na ramiona ciemną marynarkę. Na koniec wyciągnąłem z szuflady zielony krawat w żółte grochy. Po śmierci żony nie musiałem go już ukrywać. Wyprałem, wyprasowałem, ale jakoś… nie było okazji. Aż do dziś. Założyłem go. Zerknąłem w lustro i uśmiechnąłem się. To byłem ja. Dawny ja. „Prawdziwy ja” – coś we mnie szepnęło.
Pół godziny później wszedłem do poczekalni, gdzie siedziało już sześciu wygarniturowanych facetów w moim wieku. No i jeden młody człowiek w „artystycznie” podartych dżinsach. Potem jak zwykle były testy i rozmowa kwalifikacyjna. Tym razem wypełniałem rubryki ankiet na kompletnym luzie. Zupełnie jakbym miał dwadzieścia pięć lat, a przed sobą cały ocean możliwości.
Godzinę później zostałem poproszony o pozostanie na korytarzu wraz z młodym facetem, który patrzył na mnie wilkiem, jakbym ukradł mu z szafy jego ulubione spodnie. Komisja rekrutacyjna składała się z dwóch kobiet w średnim wieku – jedna z nich była szefową – i mężczyzny z piętnaście lat ode mnie młodszego.
– Do drugiego etapu przeszedł tylko pan i czekający na korytarzu konkurent – powiedziała dyrektorka.– Ma pan nad tym młodym człowiekiem przewagę wiedzy i doświadczenia. Tylko że w naszej firmie potrzeba jest jeszcze odrobiny szaleństwa. Połączona z nią wiedza dałaby nam pewność… Sam pan rozumie.
– Jasne – wzruszyłem ramionami. – Najwyraźniej sądzicie, że facet w moim wieku po powrocie do domu już tylko popija piwko i słucha rozgłośni, gdzie nadawane są msze święte.
– No niekoniecznie – roześmiała się.
– Pyta pani, czy stać mnie na coś szalonego? – sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem krawat.
– Przyjechałem w nim do waszej firmy, ale uznałem przed wejściem, że mogę się wam wydać zbyt ekstrawagancki, więc schowałem go do kieszeni.
– Widziałam pana z okna biura – roześmiała się druga kobieta. – Zawsze bywa pan tak odważny?
– Zawsze – skłamałem z luzackim spokojem; chociaż w pewnym sensie była to prawda, teraz. No i co? Dostałem tę pracę. Dzięki krawatowi w żółte grochy. I temu, że byłem sobą.
Czytaj także:
„Moja 20-letnia córka zakochała się w 47-letnim mężczyźnie i chce wziąć z nim ślub. Po moim trupie, to stary dziad”
„Wysoko postawione osoby myślą, że wszystko im wolno. Zapomnieli, że na naszym osiedlu rządzą zwykli ludzie”
„Kobieta, u której pracowałam, traktowała mnie jak śmiecia. Specjalnie brudziła, żeby patrzeć jak na okrągło sprzątam”