Wracałem z całodziennego szkolenia potwornie zmęczony. Marzyłem tylko o tym, żeby być już w domu. Zdjąć uwierający mnie okrutnie garnitur, wziąć prysznic, zjeść coś dobrego, a potem zalec leniwie na kanapie z moją żoną, Dorotką.
„Włączymy sobie jakąś fajną komedię, napijemy się dobrego wina. Żyć nie umierać” – pomyślałem i poczułem, jak zalewa mnie fala szczęścia. Przed nami był cały długi weekend! Nie mieliśmy żadnych planów, poza leniuchowaniem i… cieszeniem się sobą. Mimo że oboje przekroczyliśmy trzydziestkę, byliśmy bardzo młodym małżeństwem – zaledwie pół roku po ślubie. I nasze życie przypominało jeden wielki miesiąc miodowy.
– Jestem, kochanie! – zawołałem od progu, gdy w końcu dotarłem.
– Nareszcie! – Dorotka wyszła z pokoju, a mnie dosłownie zamurowało, gdy ją zobaczyłem!
Miała na sobie seksowną bordową sukienkę, makijaż, długie czarne włosy rozpuściła na ramiona.
– Boże, jakaś ty piękna… – westchnąłem zachwycony, przytulając ją.
To był najpiękniejszy dzień mojego życia
Pachniała perfumami, które dałem jej na urodziny. Nagle coś mnie tknęło.
– Przegapiłem jakąś ważną datę, kochanie? – przestraszyłem się, bo za żadne skarby świata nie chciałem sprawić żonce jakiejś przykrości!
– Nie, niczego nie przegapiłeś – uspokoiła mnie. – Nie mogę się czasem wystroić dla własnego męża?
W odpowiedzi pocałowałem ją namiętnie. Taka żona to po prostu ideał!
– Idź pod prysznic, odpręż się, a ja przez ten czas podam kolację. A potem… – Dorota uśmiechnęła się tajemniczo, aż mi nogi zmiękły!
– Kocham cię – powiedziałem i poszedłem zmyć z siebie ciężki dzień.
Gdy kilka chwil później wszedłem do pokoju – oniemiałem! Całe pomieszczenie oświetlały tylko świece, stół był przepięknie nakryty, a na nim takie pyszności, że aż mi dech zaparło!
– To niesamowite – zakomunikowałem Dorocie. – Jesteś po prostu boska! I to naprawdę tak bez okazji?!
– No dobrze, poddaję się – uśmiechnęła się. – Okazja jest, ale najpierw zjedz – była bardzo zagadkowa.
Postanowiłem na razie nie drążyć tematu, bo żona właśnie nałożyła mi na talerz oszałamiająco pachnącą pieczeń, a ja byłem potwornie głodny.
Gdy zjadłem, poczułem się błogo. I wtedy Dorotka położyła przede mną ślicznie opakowane pudełeczko.
– Oto okazja. Jedyna i najważniejsza na świecie – powiedziała tajemniczo.
Zajrzałem do pudełeczka i…
– No, nie mów! – wykrzyknąłem na widok miniaturowych, białych jak śnieg… bucików! – Nie wierzę! O rety! Czy to znaczy, to znaczy, że… – aż mi tchu z wrażenia zabrakło.
– Tak, to znaczy, że będziemy rodzicami – Dorota rzuciła mi się na szyję, a ja poczułem, że jestem w niebie.
– Boże, to cudownie! Nigdy nie byłem taki szczęśliwy! Kocham cię! Kocham… Was! – krzyczałem, a głos łamał mi się ze wzruszenia.
To był najpiękniejszy dzień w moim życiu. Dzień, który mnie zmienił, dodał mojemu istnieniu prawdziwego sensu, przepełnił mnie wielkim szczęściem i ogromną energią.
Od tamtego dnia całe nasze życie zaczęło się kręcić wokół tej maleńkiej istotki, która zamieszkała pod sercem mojej żony. Jeździłem z Dorotką na badania, na wizyty lekarskie. Byłem szczęśliwy, gdy lekarze mówili, że ciąża rozwija się wręcz książkowo! A gdy po raz pierwszy usłyszałem podczas badania u lekarza, jak bije serduszko tego maleństwa, zwyczajnie się rozpłakałem.
– Kocham cię – to jedyne, co byłem w stanie wtedy powiedzieć.
Dorota bardzo dobrze znosiła odmienny stan. Tylko zachcianki miała zabawne. W nocy nachodziła ją ochota na korniszony i dżem albo na kruszonkę – wszystko jedno z jakiego ciasta, byle była kruszonka!
– Dziś frytki z czekoladą czy śledź w zalewie truskawkowej? – w końcu facet sprzedający w pobliskim sklepie nocnym zaczął na mój widok życzliwie żartować. – Moja też takie zachcianki miała. A dziś chłopak na schwał nam rośnie! Czwarty rok mu idzie! Dziecko to cud, zobaczy pan – sympatyczny ekspedient pękał z dumy, i ja także.
Ojcowskie porozumienie dusz!
Pewnego dnia zadzwonił telefon...
W tamtym czasie najbardziej lubiliśmy z Dorcią planować. Wymyślaliśmy, jak urządzimy pokoik dla malca, jaki kupimy wózek, jaką kołyskę.
– Dziewczynka jak malowana! Sami państwo zobaczcie, macha do was – ten dzień, w którym wybraliśmy się do lekarza na badanie nowoczesnym, czterowymiarowym USG, był dla nas kolejnym przełomem.
Na ekranie zobaczyliśmy maleńką ruchliwą istotkę, która machała rączką! A jej buzia….
– Boże, jaka ona jest cudna! Wygląda jak… Kartofelek – wzruszała się Dorotka. – A jaka jest podobna do ciebie, popatrz! Nosek, usteczka, skóra zdjęta z taty! – chlipała, a ja nie byłem w stanie nawet słowa wydobyć!
„To naprawdę moja córeczka” – patrzyłem na tego miniaturowego człowieczka, mieszkającego w brzuchu Doroty i nie mogłem uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę!
Lekarz dał nam płytę z filmem z badania. Oglądaliśmy z Dorcią naszą córcię całymi godzinami.
– Chciałabym, aby miała na imię Gabrysia. Gabriela… Ładnie! Co ty na to? – zapytała któregoś dnia Dorotka.
– Podoba mi się – odparłem, bo rzeczywiście imię wydało mi się piękne.
I od tej pory zwracaliśmy się do naszej istotki tylko po imieniu.
– Cześć, Gabrysiu – mówiłem co rano do brzucha mojej żony.
Zacząłem nawet kupować bajki i czytałem je córeczce prawie każdego wieczoru przed snem.
– Wariat jesteś, ale za to właśnie cię kocham – śmiała się żona. – Będziesz najlepszym tatą na świecie.
Brzuszek rósł jej niemal w oczach, a razem z nim nasze szczęście i radosne oczekiwanie. Aż nagle, w jednej chwili, wszystko się skończyło…
Telefon zadzwonił koło południa, byłem w pracy. Odebrałem, nie patrząc na numer. Byłem przekonany, że to Dorotka. Załatwiała jakąś sprawę w urzędzie i miała mi dać znać, co i jak.
– Pan Roman G.? – usłyszałem tymczasem obcy głos.
– Tak. Kto mówi? – zdziwiłem się.
– Dzwonię ze szpitala przy Reymonta. Proszę natychmiast przyjechać. Żona miała wypadek…
– Co się stało?! – przeraziłem się.
– Proszę pilnie przyjechać, lekarz wszystko panu wyjaśni na miejscu…
Poczułem, że robi mi się ciemno przed oczami. A ręce zaczęły mi się trząść i nie byłem w stanie wyjąć kluczyków z torby. Do szpitala zawiózł mnie kolega z biura. I pomógł znaleźć oddział, na który zabrano Dorotkę, bo sam byłem nieprzytomny z nerwów.
Mina lekarza, gdy zapraszał mnie do gabinetu, tylko pogorszyła mój stan.
– Niestety, nie mam dobrych wieści – powiedział, patrząc na mnie współczująco. I wziął głęboki oddech.
– Pana żona miała wypadek… Wjechał w nią autobus na przejściu dla pieszych. Żyje, ale stan jest krytyczny.
– Nieeeeeee! – krzyknąłem, nagle poczułem fizyczny ból, jakby ktoś wbił mi ostry nóż w samo serce.
Bardzo się bałem o swoją córkę...
– Panie Romanie, proszę się uspokoić, bo… – lekarz chwycił mnie za ramię, ale nie dałem mu dokończyć.
– A dziecko? Gabrysia… Też umrze? Razem z mamą? – jakimś nadludzkim wysiłkiem udało mi się zadać pytanie.
– Proszę to wypić – pielęgniarka podała mi jakiś płyn.
Lekarz mówił dalej:
– Panie Romanie. Pan musi być teraz silny właśnie dla córki. Ona żyje. Zdecydowaliśmy się rozwiązać ciążę.
– Ale… Przecież to dopiero szósty miesiąc! – przeraziłem się.
– Nie było innego wyjścia. Próbujemy uratować przynajmniej dziecko. Mała jest w inkubatorze, waży 900 gram. Nie wiemy jeszcze, czy przeżyje, ale ona ma przynajmniej jakieś szanse… Pana żona już nie.
Wyłem w tym gabinecie jak pies. Naszpikowali mnie zastrzykami i pozwolili zobaczyć Gabrysię. Tego widoku nie zapomnę do końca życia! Bordowy pomarszczony ludzik, mniejszy od mojej dłoni… Leżała golusieńka i bezbronna w szklanym inkubatorze. Do miniaturowego ciałka miała poprzyklejane rurki, aparaty…
– Boże mój… Dlaczego? – uklęknąłem przed tym zimnym, szklanym pudłem, które zastępowało córeczce brzuch mojej żony. Płakałem...
Potem zaprowadzili mnie do Dorotki. Pozwolili przy niej czuwać przez noc. Trzymałem ją cały czas za rękę, wpatrywałem w zmienioną nieruchomą twarz. Błagałem ją, żeby z całych sił walczyła, że Gabrysia i ja tak bardzo jej potrzebujemy! Była nieprzytomna, podłączona do różnych urządzeń. Zanim jedno z nich zaczęło nad ranem przeraźliwie piszczeć, odniosłem wrażenie, że Dorotka lekko ścisnęła moją dłoń. Zaraz potem umarła.
Pogrzebu nie pamiętam. Jakby moja pamięć wyparła to najstraszniejsze ze wszystkich wspomnienie. Jedynym, co trzymało mnie wtedy przy życiu, była moja mała córeczka. Miała przecież tylko mnie… Pragnąłem umrzeć razem z Dorotką, ale nie mogłem zostawić tej maleńkiej istotki, która – wbrew wszystkiemu – tak bardzo chciała żyć! I tak dzielnie walczyła!
Spędzałem przy niej całe dnie. Pokonywała kolejne kryzysy, w czasie których lekarze prosili, abym przygotował się na najgorsze… Ale ona nigdy się nie poddawała! Pokłuta, wymęczona reanimacjami, z grymasem bólu i cierpienia na maleńkiej twarzyczce, szybko się uspokajała i leżała spokojniutka, tą swoją niemą walką dodając mi sił do życia. A to przecież ja powinienem jej tych sił dodawać!
– Gabrysiu, obiecuję, że będę dla ciebie najwspanialszym tatą. Tylko wygraj tę walkę! – błagałem córeczkę.
Opowiadałem jej o mamie, o naszym domu i wszystkim, co ją tam czeka. Obiecałem nawet, że jak będzie już w domu, to kupię jej psa… Bez sensu, wiem, ale zrobiłbym wtedy wszystko, byle tylko żyła!
To były straszne dni, tygodnie, w końcu miesiące. Czasem miałem wrażenie, że już ani chwili dłużej nie uniosę tego wszystkiego! Że zwariuję albo… Tak strasznie tęskniłem za Dorotką i tak potwornie bałem się o Gabrysię! Ale patrzyłem na tę kruszynę w inkubatorze i wstyd mi się za siebie robiło. Ona miała siłę do walki, choć ważyła półtora kilograma, a ja?!
Wystarczyłoby, żeby jechał wolniej
Aż w końcu ta moja maleńka, dzielna córeńka, wygrała ze śmiercią.
– Już nic nie zagraża jej życiu. To cud – powiedział lekarz.
Mijały dokładnie cztery miesiące od śmierci Dorotki. Wiedziałem, że ten cud sprawiła właśnie moja żona… Byłem pewien, że nad nami czuwa. Tamtego dnia długo modliłem się przy jej grobie i dziękowałem Bogu za łaskę.
Mija właśnie pół roku od dnia, kiedy pozwolono mi zabrać Gabrysię do domu. Jestem tatą na pełnym etacie. A właściwie to na trzech etatach. Mogę zawsze liczyć na pomoc rodziców i teściów, ale staram się radzić sobie sam. Karmię maleńką, przewijam, wożę na rehabilitację, na kontrole lekarskie. Na szczęście Gabrysia rozwija się zaskakująco dobrze, biorąc pod uwagę to, co przeszła. Prawie nie śpię, jeść też za bardzo nie mam czasu, o żadnych innych życiowych luksusach nawet nie wspominając, ale jestem szczęśliwy. Mam taką piękną, wspaniałą córcię! Na mój widok wyciąga rączki i śmieje się głośno. Gaworzy po swojemu. Najszczęśliwsza jest wtedy, kiedy ją noszę i przytulam.
– Chciałbym wychować cię na taką wspaniałą kobietę, jaką była twoja mamusia – nieraz mówię do córci, a ona uśmiecha się od ucha do ucha.
„Dziecko to cud” – przypominam sobie wtedy słowa ekspedienta z nocnego sklepu. Każdego dnia dziękuję Bogu, że ocalił Gabrysię. Uśmiech małej jest dla mnie najwspanialszą nagrodą za wszystko, co złe. Tym bardziej że Gabrysia uśmiecha się dokładnie tak samo, jak to robiła jej mama…
Jedyne z czym sobie kompletnie nie radzę, to tęsknota za Dorotką. Teraz przeżywam jej wypadek od nowa, bo w sądzie rozpoczął się niedawno proces kierowcy, który ją zabił. To żaden pijak ani bandyta. Normalny, porządny, młody chłopak. Dobry syn, ceniony pracownik. W chwili wypadku był trzeźwy, tylko zbyt szybko jechał. Nie zdążył wyhamować przed przejściem dla pieszych, na które akurat weszła – na zielonym świetle – Dorotka...
Paradoksalnie to, co się stało, złamało życie także jemu. W sądzie na mój widok padł na kolana i zaczął płakać, i błagać o przebaczenie. Nie robił tego na pokaz, bo policjanci już wcześniej mówili mi, że chłopak załamał się po tym wypadku. Niestety, nie umiem mu wybaczyć i nie sądzę, żebym kiedykolwiek umiał. Ale jest mi go jakoś tak po ludzku żal. Przez młodzieńczą brawurę bezpowrotnie zniszczył życie wielu ludziom – i sobie też. A wystarczyło, żeby jechał trochę wolniej, a Gabrysia miałaby mamę, ja ukochaną żonę, a on normalne życie.
Czytaj także:
„Moja żona miała wypadek, od kilku miesięcy jest w śpiączce. Kocham ją, ale to, że nie może mówić, jest mi na rękę”
„Moja żona miała poważny wypadek, gdy wracała od kochanka. Mimo to kocham ją i nie dam jej odejść”
„Moja żona potrąciła na pasach starszą sąsiadkę. Jedna chwila nieuwagi zmieniła nasze życie bezpowrotnie...”