„Zniszczyłam życie krnąbrnej uczennicy, bo zazdrościłam jej urody. Na starość to ona podała mi szklankę wody”

samotna staruszka fot. iStock, Inside Creative House
„Nie dość wycierpiałam, kiedy 10 lat temu przez chorobę straciłam wszystko? Dlaczego los tak okrutnie ze mnie zakpił? A może zasłużyłam na to?”.
/ 07.11.2023 19:15
samotna staruszka fot. iStock, Inside Creative House

Ucieczka była niemożliwa. I świetnie zdawałam sobie z tego sprawę. Niestety. Do tej pory pamiętam moment, w którym się zorientowałam. Pamiętam też tamten paniczny strach.

Przez chwilę miałam jeszcze nadzieję, że wszystko okaże się figlem, który płata mi stary umysł. I wtedy spojrzałam na tabliczkę, którą kobieta – albo mi się wydawało, albo celowo – odsłoniła. Nazwisko na identyfikatorze było identyczne z tym, które dawno temu starałam się wymazać z pamięci.

– J., J.… – powtarzałam. Nie, to nie mogła być pomyłka.

Zgadzało się miasto, zgadzało się imię, nazwisko. Nie dość wycierpiałam, kiedy dziesięć lat temu doznałam udaru? Dlaczego los tak okrutnie ze mnie zakpił? A może zasłużyłam na to?

Kiedy ludzie przychodzą do kogoś na urodziny, zwykle życzą mu tego samego.

– Sto lat! – wołają podekscytowani, jakby naprawdę dożyć setki było marzeniem każdego człowieka. Teraz, z perspektywy osiemdziesięciu sześciu lat na karku, mogę wam powiedzieć, że to nic wesołego.

Dlaczego ci wszyscy, którzy kiedyś życzyli mi setki, nie wzięli pod uwagę, że przecież na starość człowiek nie jest tym samym sobą, gdy był młodszy? Czasami bywa kimś takim jak ja. Kobietą w pełni zależną od woli obcych ludzi, której jak na ironię losu nie szwankuje tylko pamięć.

Choć w mojej sytuacji o niczym innym nie marzyłabym bardziej jak o tym, żeby choć na jeden dzień zapomnieć. I przestać się bać. Zawsze marzyłam o zawodzie nauczycielki. Moi rodzice pochodzili ze wsi. Siedmioro nas mieli, więc wychować i wykształcić nie było nas łatwo, ale ja miałam to szczęście, że od początku zgodzili się, że poślą mnie do szkół.

Jak utrzeć nosa bezczelnej smarkuli?

– Ty się do gnoju nie nadajesz – zawyrokował ojciec. – Za delikatna jesteś. A w szkole mówią, że masz tęgą głowę.

Kiedyś, jak ojciec coś postanowił, to było święte, nie to co teraz. Ucieszyłam się z tej jego decyzji, nie powiem. Co jak co, ale czytać uwielbiałam, a pracy w polu szczerze nienawidziłam. Od tej pory jeszcze pilniej przykładałam się do nauki. Z naszej małej, wiejskiej szkółki, tylko ja jedna poszłam do szkoły średniej. Rodzicom nie było łatwo. Co tylko udało im się odłożyć, przysyłali, żeby chociaż na skromną stancję starczyło.

Ale udało się. Skończyłam liceum, a potem studia i zostałam nauczycielką. Nie chciałam wracać na wieś. Na szczęście akurat, kiedy skończyłam uniwersytet, zwolniła się posada w dużym liceum w mieście. Jakaż ja byłam szczęśliwa! Wszyscy w rodzinnej wsi mi zazdrościli.

Do posady dostałam służbowe mieszkanko przy szkole. Uwielbiałam to miejsce. To było całe moje życie. Nie wyszłam nigdy za mąż i nie miałam dzieci. Żyłam pracą. Przychodziłam codziennie przed siódmą. Dbałam, żeby w mojej klasie był porządek, jak było trzeba, to poprawiałam po sprzątaczkach. Żadnej pracy się nie bałam. Od siebie wymagałam dużo i od innych także.

Uczyłam matematyki

Jakaż to piękna nauka. Do tej pory, chociaż nie zawsze pamiętam, co wczoraj było na obiad, mogę wyrecytować bez zająknięcia wzory, z których korzystałam na lekcji. I nazwiska uczniów, którzy przewinęli się przez moją klasę. Wszystkich, co do jednego, a przecież można by ich liczyć w setkach! Tamtą klasę też pamiętam. Same dziewczyny, dwadzieścia siedem ich było.

Piękne, wymuskane. Jakże ja ich nienawidziłam! Nigdy nie lubiłam żeńskich klas, a ta wyjątkowo zalazła mi za skórę. Miałam pięćdziesiąt lat i byłam sama jak palec. Po lekcjach wracałam do pustego pokoiku nad szkołą, siadałam przy oknie i patrzyłam na ulicę, po której spacerowały matki z wózkami. Na ich widok z oczu ciekły mi łzy, ale przy ludziach nigdy słabości nie okazywałam. Przecież wiedziałam, że uczniowie szepczą za mną po kątach:

– Stara panna. Stara baba.

Zaciskałam zęby i udawałam, że nic mnie nie obchodzi ich gadanie.

– Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni – powtarzałam sobie w myślach.

A później się mściłam. Na lekcjach. Byłam dumna z tego, że na moich lekcjach uczniowie mdleli ze strachu. Najgorzej miały te ładne i wymuskane. Dziewczyny przekazywały sobie informację, że stara M. nie lubi mocnego makijażu i za krótkich spódniczek.

Niektóre na moje zajęcia przychodziły ubrane jak zakonnice i całe lekcje siedziały w kącie, byle bym ich tylko nie zapytała. Ale nie w tamtej klasie. Uderzyło mnie, że chyba nikt nie ostrzegł pannic, czego nie lubię, bo przyszły na pierwszą matematykę wystrojone, rozbawione, jedna pozwoliła sobie nawet na to, żeby założyć przy mnie nogę na nogę! Oniemiałam z oburzenia! Jak pracowałam, taka zniewaga mi się nie zdarzyła!

– Zdejmij tę nogę, to nie tani bar! – warknęłam, piorunując wzrokiem dziewczynę.

Ale smarkula nie usiadła, jak bym tego oczekiwała, nie poczerwieniała jak burak i nie schowała twarzy w dłoniach. Spojrzała wprost na mnie, ukazała w uśmiechu równiutkie, biały ząbki, po czym wypaliła.

– Ja tam nie wiem, jak się siada w tanich barach, bo do takich nie chodzę. Ale pani profesor widać lepiej zorientowana.

Klasa gruchnęła śmiechem, który niemal natychmiast ucichł. Dziewczyny zrozumiały, że tym jednym zdaniem ich koleżanka podpadła na całego.
Ta uczennica nazywała się Monika J.. Nie zapomnę jej nazwiska i twarzy do końca życia.

Znienawidziłam tę dziewczynę od pierwszego dnia. Moją wściekłość jeszcze spotęgował fakt, że dowiedziałam się, z czego wynika jej pewność siebie. Przeprowadziła się z dużego miasta. Jej ojciec był szychą w ratuszu. Mogła sobie pozwolić na wiele. Ale nie ze mną. Ja nie znałam litości. Na każdej lekcji wzywałam ją do odpowiedzi. Dziewczyna podjęła wyzwanie.

Inna dawno by się poddała, a ta postanowiła pobić mnie własną bronią. Przychodziła przygotowana i spokojnie rozwiązywała przydzielane zadania. Na koniec mrużyła toczy i pytała z uśmiechem, który doprowadzał mnie do szewskiej pasji:

– To wszystko, pani profesor? Bo spodziewałam się czegoś trudniejszego…

Och, jakaż ja byłam wtedy zła!

Stawiałam jej kolejne piątki i czwórki, a nienawiść we mnie rosła. I wtedy Monika J. się zakochała. Cała szkoła plotkowała o jej romansie z Krzyśkiem, najprzystojniejszym chłopakiem w szkole. Przez chwilę miałam nadzieję, że miłość odbije się na nauce Moniki i będę mogła się na niej zemścić. Ale Monika uczyła się z jeszcze większym zapałem, podchodziła do odpowiedzi z jeszcze szerszym uśmiechem.

Co gorsza, pozostałe uczennice dostrzegły, że nie mam nad ich koleżanką przewagi i też coraz częściej pozwalały sobie na uśmiechy w mojej obecności. Nie mogłam sobie na to pozwolić. Nie było wieczoru, żebym nie rozmyślała, jak utrzeć nosa bezczelnej smarkuli.

Pewnego dnia skończyłam pracę wyjątkowo późno. Miałam wyjść ze szkoły, gdy usłyszałam, że ktoś płacze w łazience. Podeszłam tam niechętnie. W naszej szkole czasami zdarzało się, że dziewczyny wypłakiwały nieszczęśliwe miłości.

Zwykle nie angażowałam się w takie sprawy i nawet w klasach, gdzie byłam wychowawczynią, ograniczałam się do suchego pouczenia, żeby jedna czy druga wzięły się za naukę, zamiast ganiać za chłopakami. Tym razem coś mnie tknęło, żeby wejść do kabiny.

– Pomóc ci w czymś? – zapytałam sucho.

– Proszę stąd odejść – usłyszałam ze środka głos, który od razu rozpoznałam. To była Monika J.

– Coś się stało? – zapytałam jeszcze raz.

I wtedy właśnie dziewczyna popełniła największy błąd swojego życia. Biedna nie miała pojęcia, że ja jej szczerze nienawidziłam. W swojej naiwności była przekonana, że dla mnie, starej panny znienawidzonej przez wszystkie roczniki młodych panienek, udowadnianie jej, że nic nie wie – nie jest tylko grą. Ja Monikę naprawdę znienawidziłam.

Ze wszystkich możliwych osób to mnie, swojego największego wroga ta dziewczyna wybrała na powiernika. Otworzyła drzwi kabiny i moim oczom ukazała się blada, zapłakana nastolatka z podkrążonymi oczami, w niczym nie przypominającej pewnej siebie i roześmianej Moniki.

– Ja nie wiem, co mam robić, pani profesor… – załkała bezbronna dziewczyna. – Bo ja jestem w ciąży…

Nie miałam pojęcia, co zrobić z takim wyznaniem. Uspokoiłam uczennicę na tyle, na ile mogłam, powiedziałam zgodnie z prawdą, że w naszej szkole takie przypadki już się zdarzały, a ponieważ do matury zostało tylko dwa miesiące, to może uda się jakoś ukryć całą sprawę. No i wyszłam. Tylko wcale nie zapomniałam tego, co usłyszałam.

Cisnęłam coraz bardziej

Z jednej strony było mi Moniki J. zwyczajnie szkoda. Była bardzo zdolna, spokojnie mogła na olimpiadach walczyć o najwyższe laury i to na szczeblu krajowym. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że jeżeli jej sekret nie wyjdzie na jaw, bez problemu zda maturę. Z drugiej – już kilka dni później, kiedy zobaczyłam ją w klasie, przypomniałam sobie, jak ta smarkula zalazła mi za skórę.

Wprawdzie Monika bardzo się uspokoiła i już mnie nie prowokowała, ale ja zawsze byłam pamiętliwa. I mściwa.

– Teraz zobaczysz, kto zaśmieje się ostatni – pomyślałam z satysfakcją. Teraz już wiem, że na swoją zgubę.

Na maturze Moniki z matematyki byłam przewodniczącą komisji. Ojciec dziewczyny załatwił sobie możliwość wejścia na salę. Słyszał, że starałam się zadawać dziewczynie jak najtrudniejsze pytania. Monika była zdenerwowana, ostatnie tygodnie bardzo dały jej się we znaki. Popełniała błędy. Jeden, drugi, trzeci. Zachowywała się zupełnie inaczej niż jeszcze nie tak dawno temu w klasie przy tablicy.

Jak wściekła. W końcu wszyscy widzieli, że dziewczyna nie daje sobie rady. Zwyciężyłam.

– Przykro mi, ale nie zdajesz egzaminu dojrzałości. Możesz przystępować do niego w przyszłym roku – wycedziłam z satysfakcją na koniec tej farsy.

Ojciec Moniki zaczął krzyczeć, próbując protestować, ale usadziłam go krótkim zdaniem:

– Jeśli z wiedzą pana córki jest tak jak z moralnością, to niespecjalnie jej państwo pilnowaliście. Monika jest w ciąży – oświadczyłam, a później wyszłam z sali.

O tym, co działo się po tym, gdy opuściłam budynek, wiem tylko z relacji świadków. O całej sprawie było bardzo głośno w naszym miasteczku. Monika dostała histerii. Wkrótce poszła fama, że straciła dziecko, a rodzice ją wydziedziczyli.

Na ponad trzydzieści lat zapomniałam o tej całej historii. Gdybyż tak człowiek chciał spamiętać wszystko, co go w życiu spotyka! I dopiero ta opiekunka tu, w domu opieki. Czy możliwe, żeby to był przypadek? To samo imię, nazwisko i ten dziwny błysk w oku, jakby mnie poznała i bolesne wspomnienia sprzed trzydziestu lat powróciły.

Co noc się boję

Strach dosłownie mnie paraliżuje. Jestem w stu procentach zależna od tej kobiety. Wystarczy, żeby źle podała mi dawkę leku. Wystarczy, żeby celowo coś uszkodziła. Do końca moich dni będzie mi towarzyszył ból. Ona to wie, jest opiekunką. Wie i patrzy na mnie. Czasami robi dziwne miny, jakby chciała się złośliwie uśmiechnąć.

– Jeszcze mnie popamiętasz – pewnie sobie powtarza.

A może mi się to tylko wydaje? Może to zwykły zbieg okoliczności, a to, co mi nie daje spać – to wyrzuty sumienia? Nie wiem. Tak mało już teraz wiem. Ale wiem jedno.

Człowiek powinien zawsze w życiu postępować dobrze. Gdybym żyła zgodnie z tą zasadą, teraz dożywałabym swoich dni spokojnie. Nie ma godziny, żebym o tym nie pamiętała. 

Czytaj także:
„Moje synowe zrobiły sobie z mojego domu przedszkole. Mam dość traktowania mnie jak niańkę i kucharkę, niech mi płacą”
„Wredne sąsiadki plotkowały o moim synu. Zamknęły paszcze, dopiero gdy uratował przed pożarem grupę przedszkolaków”
„Mąż chciał położyć łapę na naszym majątku i chciał się mnie pozbyć. Szybciej zobaczy papiery rozwodowe niż moje pieniądze”

Redakcja poleca

REKLAMA