„Znajomi pytali nas, jakim cudem wytrzymujemy ze swoimi dziećmi. Pierwsze lata to było prawdziwe piekło”

Straciliśmy z mężem pracę tuż po narodzinach dziecka fot. Adobe Stock, pololia
„Już jako raczkujące szkraby potrafili wywołać chaos w domach, które odwiedzaliśmy. Na przykład rozwlec śmieci z kosza po całej kuchni. Wyrwać żyrandol z sufitu, zjeść obiad każdego niejadka. Drzeć się tak głośno, że własnych myśli nie było słychać, i to wcale nie dlatego, że się kłócili, oni tak >>energicznie<< się porozumiewali między sobą”.
/ 15.12.2022 16:30
Straciliśmy z mężem pracę tuż po narodzinach dziecka fot. Adobe Stock, pololia

Zniechęcona odłożyłam słuchawkę.

– Gośka i Tomek też nie wybiorą się na grilla. W robocie mają istne urwanie głowy i padają na twarz. A u Adasiów epidemia kaszlu i kataru. Więc oni też nie jadą. Świetnie po prostu… Tylko co ja teraz zrobię z tą górą żarcia? Połowa się zmarnuje! A wiesz, jak nienawidzę wyrzucać jedzenia.

– Wiem. Twoje poznańskie serce pęka z żalu nad każdą suchą bułką – zakpił Maciek.

– Odczep się i lepiej coś wymyśl, bo inaczej sam to zjesz.

A wtedy ja pęknę i będę do wyrzucenia! – roześmiał się.

Żeby nie doszło do rękoczynów i wyładowania frustracji na ciele rozbawionego małżonka, wyniosłam się do kuchni. Pełen zlew aż się prosił o pomoc. Doskonale.

Przy zmywaniu zawsze mi się dobrze myślało…

Podziałało. Nim skończyłam, w mojej głowie narodził się sprytny plan. Mój kuzyn spełnił marzenie swojego życia i przeniósł się z rodziną z zatłoczonego miasta na wieś. Kupił ponad hektar ziemi, której większość wydzierżawił chętnemu sąsiadowi-rolnikowi pod uprawę, ale i tak zostało aż nadto miejsca na dom i ogród. Mówił, że jak się urządzą, koniecznie musimy wpaść.

Pojedziemy do Jurków – oznajmiłam mężowi. – Od dawna zapraszają nas na grilla. Teraz musi tam być pięknie, i przestrzeń spora…

– Fakt – potaknął Maciuś. – Ale może warto zadzwonić i uprzedzić…

– Po co? Przecież to rodzina i nie pojedziemy z pustymi rękami. Zrobimy im niespodziankę.

– A jak będą mieli innych gości?

– To nie mieszkanie w bloku, żeby się przejmować metrażem. Poza tym mają ogród i las pod bokiem. Pomieścimy się. Rozpełzniemy.

– A jak…

Maciej! Chcesz się kłócić?

– Nie, ale… sądzę, że do wizyty naszych synów lepiej się przygotować, przynajmniej mentalnie, no bo jedzenie przywieziemy.

I tu mnie miał. Kocham moich synów. Nad życie. Ale czasem nawet ja mam ochotę ich udusić. Albo zapaść się ze wstydu pod ziemię z ich powodu. Już jako raczkujące i chodzące przy ścianach szkraby potrafili wywołać chaos w domach ludzi, których odwiedzaliśmy. Na przykład rozwlec śmieci z kosza po całej kuchni. Wyrwać żyrandol z sufitu, bo „miał taki fajny haczyk, myśleliśmy, że do huśtania”. Zjeść obiad każdego niejadka, nad którym tenże niejadek by wybrzydzał; więc znajome dzieci wiedziały, że gdy nadciąga nasza szarańcza, lepiej najeść się na zapas. Drzeć się tak głośno, że własnych myśli nie było słychać, i to wcale nie dlatego, że się kłócili, oni tak „energicznie” się porozumiewali między sobą. Biegać po najdłuższej prostej w naszym M3, czyli od sedesu do łóżka w dużym pokoju, na które rzucali się szczupakiem – sześćdziesiąt trzy razy. Maciej kiedyś policzył, siedząc w kuchni, z ciekawości i braku innych konstruktywnych zajęć. Doprowadzić stryjka i stryjenkę do nerwicy, gdy ich zabrali w Dzień Dziecka do kina i na lody.

Mieli własnych synów, więc im się wydawało, że wiedzą, na co się porywają, ale nie mieli pojęcia. Dorota niemal ze łzami w oczach mi ich zwracała „w jednym kawałku”, pytając, jakim cudem jeszcze całkiem nie osiwiałam albo nie wyrwałam sobie wszystkich włosów z głowy, bo ona po jednym popołudniu ma ich dosyć. Moi synkowie nie są łatwi w obsłudze. W pojedynkę wymykają się standardom, ale we dwóch przekraczają wyobrażenia, jak bardzo pomysłowe i niesforne potrafią być dzieci, co napawa mnie jakąś dziwną, mroczną dumą. Radzimy sobie z Maćkiem, bo jesteśmy młodymi rodzicami lubiącymi ruch i sport.

Bo wykazujemy się zdrowym brakiem nadopiekuńczości

Bo wychodzimy z założenia, że jak coś się podrze, zbije, pobrudzi, to nic wielkiego się nie stało, że jak się nie wywrócisz, to się nie nauczysz. Bo sami byliśmy dziećmi z pieprzem w tyłku. Dlatego wiemy, że to nie są złe ani złośliwe dzieciaki. Komórek nie mają, bo na bank by je zgubili, nad czym ubolewam, bo to by jakaś smycz była. Gdybym mogła, tobym ich zaczipowała – jak psiaki – gdyż najskuteczniejszą na nich metodą jest: zmęczyć smarkaczy. A najlepiej to robić na dworze. Więc odwiedziny u kuzyna, mieszkającego na wsi pod lasem, uznałam za bezpieczne dla gospodarzy. Chłopcy będą mogli do woli krzyczeć, biegać, skakać, robić fikołki, grać w piłkę, wchodzić na drzewa, podglądać jaszczurki, szukać jeży, zbierać ślimaki i tak dalej.

Byłam tak pewna swego, że bez trudu przekonałam męża i dzieci. Zresztą nie musiałam się specjalnie wysilać. Im też się bardzo spodobał pomysł „najazdu na sadybę”, jak określili naszą wyprawę. Kluczyliśmy trochę, nim dotarliśmy, więc dzieciaki zdążyły sto razy zapytać:

– Kiedy będziemy?

– Jak dojedziemy – odpowiadałam automatycznie.

– A daleko jeszcze?

– Według GPS-u całkiem blisko – mruczał Maciej.

Pokonanie „całkiem blisko” zajęło całkiem sporo czasu, ale w końcu dotarliśmy na podwórko, a dokładniej przed płot okalający podwórko i ogród. Furtka była zamknięta. Zatrąbiliśmy. Zadzwoniliśmy dzwonkiem.

Nikt się nie pojawił

– Chyba ich nie ma – zauważył ostrożnie Maciej.

– Sprawdzimy! – zaoferowali się chłopcy i błyskawicznie pokonali płot.

Po czym pognali do drzwi i zaczęli się dobijać. Daremnie.

– Nikogo nie ma! – obwieścili.

Tego się nie spodziewałam. Czegoś tak oczywistego, że gospodarzy może nie być w domu…

– I co teraz, mama?

– Co teraz, Asiu!

Cała trójka wpatrywała się we mnie i czkała na decyzję. Mocno poniewczasie sięgnęłam po komórkę i zadzwoniłam do kuzyna. Mniejsza o detale, które trzymały ich z dala, grunt, że trzymały i nie puszczą do wieczora. Coś ścisnęło mnie za gardło na myśl o rozczarowaniu chłopców, o tym, że z „najazdu na sadybę” nici i musimy wracać do domu na tarczy… Bycie dominującą samicą i przewodniczką stada w rodzinie energicznych samców wymaga bycia twardą, stanowczą, a zarazem elastyczną i czułą. Czułość nie oznacza jednak czułostkowości, a wrażliwość przewrażliwienia. Nie zwykłam płakać. Nie mam na to czasu, muszę działać, gdy dochodzi do sytuacji prowokujących łzy. Poza tym uważam płacz za czynność mocno intymną, którą wolę robić bez świadków.

Nawet na filmach się niespecjalnie wzruszam

Ale wtedy, przed pustym domem kuzyna, zaczęłam płakać. Moi panowie oniemieli i przez chwilę wyglądali jak zagubione szczeniaczki. Chłopcy natychmiast przylgnęli do mnie, każdy z jednego boku, i też zaczęli chlipać. A Maciej… po momencie osłupienia pokazał, że nie bez powodu został moim mężem.

Robimy oblężenie sadyby! – zarządził. – Rozbijamy się z obozem pod murami, czyli płotem, a potem zbieramy drewno na ognisko, by wykurzyć wroga ogniem. No i coś upiec przy okazji. Wykonać!

Podziałało. Ja zajęłam się organizacją „bufetu” z bagażnika samochodu. A panowie zrobili małe ognisko oraz grilla na żwirowo-piaszczystej drodze dojazdowej. Nie mieliśmy pojęcia, czy grozi za to mandat czy nie, ale nawet jakby się zjawiła jakaś straż leśno-wiejska, byłyby to dodatkowe atrakcje. Ostatecznie dzień się udał. Nawet jeśli jedzenie zgrzytało między zębami, a chłopcy wybrudzili się od stóp do głów. A gdy się zbieraliśmy, pod bramę kuzynostwa podjechało ich auto… Widząc, jak sprzątamy obozowisko, cała rodzina Jurka przecierała oczy ze zdumienia. Koniec końców zostaliśmy zaproszeni na kolację pod dachem. To naprawdę był udany wypad!

Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”

Redakcja poleca

REKLAMA