Odkąd pamiętam, lubiłam robić zdjęcia. Ale nie fotografowałam przyrody czy krajobrazów. Nie zastanawiałam się nad idealnym kadrem, tłem, światłem. Ja po prostu uwielbiałam uwieczniać na zdjęciach chwile. Z każdej imprezy, wyjścia ze znajomymi, zwykłego spaceru potrafiłam wrócić z kilkudziesięcioma fotkami. Że o wakacjach nie wspomnę – tam zdjęcia szły w setkach. Kiedy na świecie pojawiła się Marysia, moja córeczka, oszalałam zupełnie i każdego dnia robiłam jej po kilkanaście ujęć. Mimo wszystko, kiedy dostałam od męża na urodziny aparat, byłam zła.
– Kochanie, wiem, ile kosztuje taka lustrzanka. Przecież za te pieniądze pojechalibyśmy na wakacje! A ja mam całkiem niezły aparat w telefonie, nie potrzeba mi więcej…
Wiedziałam, że chciał mi sprawić przyjemność
Ale byłam zła, że nie przedyskutował tego ze mną. Wtedy na pewno bym mu odradziła ten pomysł. Po pierwsze, uważałam, że lustrzanka jest niepraktyczna. Telefon miałam ciągle przy sobie, mogłam go wszędzie zabrać, w każdej chwili wyjąć i uwiecznić coś, co chciałam zachować na fotografii. A taki aparat? Komu chciałoby się ciągle targać wielkie torby? A później montować obiektywy, łapać ostrość… Poza tym wiedziałam, że i tak nie wykorzystam wszystkich jego funkcji. Nie znałam się na tym. Lubiłam zdjęcia, ale to nie czyniło ze mnie nawet fotografa-amatora! Krótko mówiąc, to zbędny luksus, którego i tak nie wykorzystamy.
– Człowiek chce sprawić ci przyjemność, a ty jak zawsze niezadowolona. Mogłem kupić jakiś zestaw kosmetyków albo kwiaty, a nie wysilać się na marne.
Dałam więc w końcu spokój i powiedziałam, że bardzo się cieszę. Mój nowy sprzęt większość czasu spędzał na półce. Nie brałam go, wychodząc do miasta, na spacer, na grilla do znajomych. Bywało i tak, że jadąc na wakacje, zostawialiśmy go w domu.
– Bez sensu, na plażę będziesz go zabierała? Żeby się piaskiem zabrudził?
I tak coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że, mimo najlepszych chęci, Bartek kupił mi zupełnie nietrafiony, choć cholernie drogi prezent. Kiedy miałam 33 lata, urodziłam Mareczka. Oczywiście jemu również bez końca robiłam zdjęcia. Kiedy miał tydzień, wpadłam na pomysł, by spróbować zrobić mu sesję. Od chrzestnej dostał piękny biały puchowy kocyk. Przeglądałam w sieci zdjęcia noworodków, kupiłam kilka ładnych ciuszków i zaczęłam się bawić. Potem zrobiłam zdjęcia moim dzieciom razem. Efekt nie był powalający, ale jak na początek byłam z siebie bardzo zadowolona. Kilka swoich zdjęć wstawiłam na portal społecznościowy. Posypała się lawina pozytywnych komentarzy. Już po pięciu minutach dzwoniła do mnie Aga, moja bratowa.
– Słuchaj, może zrobiłabyś Zuzi i Bartkowi taką sesję? Świetnie ci to wyszło!
To było moje pierwsze „zlecenie”, chociaż wcale tak na to nie patrzyłam. Lubiłam robić zdjęcia, więc dlaczego nie miałabym przy okazji zrobić pamiątki swoim bratankom? Potem zgłosiła się jeszcze jedna koleżanka.
I kolejna…
Przed Bożym Narodzeniem kilka osób pytało o możliwość zrobienia sesji świątecznej. Zaczęłam rozglądać się za najróżniejszymi gadżetami, tłem. Zainwestowałam prawie 300 zł. Bartek był trochę zły, bo za chwilę święta i tyle ważniejszych wydatków... Ale, ku naszemu zdziwieniu, okazało się, że pieniądze bardzo szybko się zwróciły, a nawet udało mi się trochę zarobić. I chętnych było coraz więcej… Poszłam za głosem serca i założyłam własną firmę Czas leciał. Mareczek za chwilę miał skończyć rok i zaczęłam zastanawiać się nad powrotem do pracy. Z jednej pensji męża nie byliśmy w stanie się utrzymać, ale na samą myśl o tym, że mam zostawić moją kruszynkę i wrócić do księgowości, robiło mi się niedobrze. Za to coraz częściej kiełkowała we mnie myśl, by żyć ze zdjęć.
– Kochanie, o czym ty mówisz? Nie gniewaj się, ile można na tym zarobić? Nie jesteśmy w stanie sobie na to pozwolić.
– Ale gdybym założyła firmę, wzięła jakieś dofinansowanie… Garaż u babci stoi pusty, mogłabym zrobić tam mały remont i urządzić studio. Kupić lampy, stelaże, tła, zrobić jakiś kurs i zając się tym na poważnie.
Byłam pełna obaw, Bartek też. Ale na szczęście nie podcinał mi skrzydeł, tylko mnie wspierał. Wspólnie podjęliśmy decyzję, że zaryzykuję. Poszłam za głosem serca. Rozpisałam biznesplan, złożyłam wnioski o dofinansowanie i otworzyłam firmę. Grono znajomych zaczęło się powiększać jeszcze szybciej. Odzywały się dawno niewidziane koleżanki i kuzynki, z którymi od lat nie miałam kontaktu. Powinno mnie to cieszyć, ale tak nie było. Dlaczego? Bo każdy uważał, że jemu zdjęcia należą się za darmo. Bo przecież mnie to nic nie kosztuje – pstryknąć parę razy aparatem. Niby tak, ale wcześniej musiałam zainwestować w swoje studio i sprzęt. A potem siedzieć, czasem po kilka godzin, by wybrać najlepsze ujęcia, wyretuszować je, skorygować ewentualne błędy i niedoskonałości. W końcu zaczęłam się buntować.
– Monika, mogę dać ci zniżkę albo umówmy się, że zamiast pięciu, dostaniesz dwadzieścia zdjęć. Ale nie mogę zrobić tego dla ciebie za darmo.
Niektórzy to rozumieli, inni się obrażali
Ale ja się już tym nie przejmowałam. Zdobywałam coraz więcej nowych zleceń i zamówień. Ze studia zaczęłam też wychodzić w plener. Kupiłam mnóstwo książek o fotografii, szkoliłam się, stale starałam udoskonalać i warsztat, i warunki. Dziś mogę śmiało powiedzieć, że opłacało się. Prowadzę swoje studio i sama zarządzam godzinami pracy. Robię to, co lubię. Mam czas dla rodziny. I jeszcze całkiem nieźle na tym zarabiam. I tak od prezentu, który uznałam za zbędny wydatek, narodziła się firma, która jest dziś moją duma i pasją, a także głównym źródłem utrzymania rodziny. Do końca życia będę wdzięczna Bartkowi za ten aparat!
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”