Moja mama zawsze powtarzała, że gdzieś w niebie jest księga z zapisaną naszą drogą doczesnego życia. Jeśli to prawda, to moją ścieżkę napisał chyba anioł chorujący na dwubiegunowość. Jak inaczej wytłumaczyć, że moje życie przypomina ciągłą huśtawkę? Raz jest pod górkę. A kiedy już opadam z sił i tracę motywację, by ciągnąć dalej ten życiowy wózek, nagle dzieje się coś dobrego i świat nabiera kolorów. Oczywiście wtedy chciałabym, by tak już zostało na zawsze. Ale nie ma tak dobrze, bo za chwilę znów coś się psuje.
Mieszkam w niewielkim miasteczku na południowym wschodzie Polski. Kiedy dotarły do nas pierwsze wojenne wieści z Ukrainy, zaczęłam się martwić o swoją przyszłość. W końcu, z wojną nigdy nic nie wiadomo. To tak jak z burzą. Teraz grzmi gdzieś z prawa, za chwilę z lewa, a potem tuż nad naszymi głowami. Myślimy, że mamy czas umknąć pod dach, a tu ulewa wlewa się nam za kołnierz.
Jednak jak do wszystkiego, i do złych wieści można się przyzwyczaić. Co jeszcze niedawno budziło strach, powoli zaczyna obojętnieć. Miałam więc świadomość, że za naszą wschodnią granicą ludzie giną, chodzą głodni, walczą i marzą, by wreszcie zapanował u nich ład i porządek, ale żyłam jak zawsze i martwiłam się tylko o siebie i swoją rodzinę.
Mieszkam w bloku komunalnym na osiedlu robotniczym. Mam piętnastoletnią córkę, która jest całym moim światem. Mąż opuścił nas przed dwoma laty. Zrobił to nieoczekiwanie i bez słowa. Pewnego dnia przyszłam do domu i znalazłam na stole list: „Przepraszam, ale spotkałem inną kobietę, w której się zakochałem. Wiem, że cię krzywdzę, ale nie mogę nadal być z tobą. Deklaruję płacić na Olę 450 złotych miesięcznie. Wiesz, ile zarabiam i masz świadomość, że na więcej nie mogę sobie pozwolić. Jeszcze raz przepraszam. Tadeusz”.
Przydałoby mi się więcej pieniędzy...
Odejście Tadeusza było dla mnie sporym wstrząsem. Nigdy nie przypuszczałam, że to zrobi, zwłaszcza że nie kłóciliśmy się, wszystko układało się między nami dobrze. Bardzo go kochałam. Wierzyłam, że w tej jednej sprawie jestem ulubienicą losu.
Mąż wyprowadził się do innej, do Białegostoku, co przynajmniej uwolniło mnie od strachu, że natknę się kiedyś na ulicach naszego miasteczka na niego i jego kobietę. Ja zostałam z córeczką sama. Na szczęście Tadeusz jest na tyle przyzwoity, że dotrzymuje słowa i regularnie płaci 450 złotych alimentów. Dla niego to być może i spore obciążenie, ale mnie przydałoby się chociaż 100 złotych więcej. No bo na jedzenie i ubrania jakoś tam daję radę. Ale dziecko chciałoby też iść do kina, na lody, kupić ciekawą książkę.
A gdy zostałyśmy same, przyszły ciężkie czasy. Nie powiem, przez pierwsze tygodnie po odejściu męża byłam wściekła, że właśnie mnie spotkało coś takiego. Ale jak pogrzebałam nieco w pamięci, to wyszło mi, że to ja namówiłam Tadeusza do ślubu. Niemal go zmusiłam. Kochałam go, ale niestety bez wzajemności. On był trochę bezwolny, no i dał mi się zaciągnąć przed ołtarz. Być może więc nie do końca to była jego wina, że znalazł sobie wreszcie kogoś, kogo uczucie odwzajemniał. Wybaczyłam mu.
Jak łatwo zauważyć, nie jestem osobą, która szuka dziury w całym. Moja mama zawsze mnie uczyła, że ludzie lubią tłumaczyć swoje zło tym, że żyją w złym świecie.
– Tylko widzisz, córeczko – upominała mnie – to nie jest wielka sztuka być złym człowiekiem, gdy wokół ciebie dzieją się niedobre rzeczy. Sztuką jest uśmiechać się i przeć ku dobremu. Tylko wówczas zdołamy przezwyciężyć panoszące się wokół nas zło i dać szczęściu sygnał, że na nie czekamy. Staram się postępować w swoim życiu zgodnie z jej słowami. Czasami nawet myślę, że te chwile, kiedy mam „z górki”, to nagroda za właśnie takie podejście do życia. Kto wie?
Kiedy miałam trochę wolnego czasu, zaczęłam uczyć córkę pieczenia ciast. To jedno w życiu opanowałam po mistrzowsku. Ponieważ trochę nam tego wychodziło z piekarnika, więc pewnego dnia spytałam w pobliskiej cukierni, czy nie zechcieliby sprzedawać moich wypieków. Mielibyśmy dzielić się zyskiem po połowie. Zaniosłam im swoje pyszności, a oni obiecali się odezwać. Ale najwidoczniej całkowicie o mnie zapomnieli, bo nikt nie zadzwonił. A ja nie miałam śmiałości się przypomnieć. Widać, jak nadchodzi zły okres, to nie ma co liczyć na uśmiech losu.
Jak wspomniałam, mieszkam z córką na osiedlu robotniczym. Niegdyś były u nas spore zakłady przemysłowe, w których prawie całe miasteczko znajdowało pracę. Ale potem przyszły zmiany gospodarcze i zakład przeszedł w prywatne ręce. Podobno sprzedali go za grosze, co często się zdarzało w tamtych latach. Niedługo później pół miasteczka nie miało pracy. Teraz zakład całkowicie zamknięto.
Dorabiam sobie, gdzie się tylko da
Ja znalazłam pracę w niewielkiej firmie, która wytwarza z tektury paczki dla Poczty Polskiej. Nie jest to robota, która może dać człowiekowi szczęście i spełnienie. Osiem godzin stoję przy taśmie. Nadjeżdżają na niej złożone pudełka, a ja na każde naklejam nalepki, na których są dane o producencie i pasek z kodem kreskowym. Potem składam po dziesięć pudeł i przerzucam na drugą maszynę, która okleja je taśmą. Czasami się zastanawiam, czy mojej pracy lepiej nie wykonałby automat: maźnięcie karteczki, przyklepanie jej do tektury, żeby klej dobrze złapał, przełożenie i znowu maźnięcie karteczki.
Dla mnie to oczywiście dobrze, że właściciela nie stać na taki automat, bo wówczas straciłabym pracę. Na rękę dostaję 2250 zł. Ponieważ czynsz i media kosztują nas około 1000 złotych miesięcznie, więc z alimentami zostaje mi 1650. Inaczej mówiąc, brakuje nam pieniędzy na codzienne życie. Dlatego dorabiam sobie u ludzi sprzątaniem. Od pierwszej wizyty staram sobie wyrabiać dobrą markę. I to się udaje! Wiadomo, że jak przyjdzie pani Agnieszka, to nie tylko zrobi to, co jej zlecono, ale jeszcze sprzątnie kąty i półki.
W miesiącu obsługiwałam 7 domów. To dawało mi dodatkowo 1200 złotych miesięcznie. Za swoje usługi nie brałam dużo, dlatego ludzie byli zadowoleni. Te pieniądze odgrywały ważną rolę w moim budżecie. Kiedy już wszystko w miarę dobrze szło, zaczęłam się obawiać, że coś znowu pęknie, trzaśnie i rozleci się w drobny mak. Zawsze tak było do tej pory, zatem dlaczego teraz miałoby być inaczej? Miałam rację. Pewnego dnia dostałam telefon od klientki, u której miałam sprzątać nazajutrz.
– Pani Agnieszko – usłyszałam – w tym miesiącu jakoś krucho u mnie z gotówką. Dam pani znać.
Nie ma sprawy, tak to czasami bywa. Tyle że dostałam kolejne podobne telefony. „Dziękuję, może w następnym miesiącu”, „Wyjeżdżamy, odezwiemy się”, „Będziemy musieli zrezygnować z pani usług”… Za czwartym telefonem włączył mi się w głowie dzwonek alarmowy. Gdy znów ktoś odwołał moją wizytę, zapytałam wprost, o co chodzi. Chyba zasługuję na szczerość, prawda?
– Widzi pani – powiedziała klientka po chwili ciszy. – W naszym miasteczku pojawiły się dwie Ukrainki. Sprzątają za połowę ceny i robią to dobrze. Rozumie pani sama…
Ja jednak mam lepiej niż one
Nie powiem, byłam zła. Byłam nawet wściekła. Ukrainki zabrały mi dochody, który stanowiły ważną część mojego budżetu. W pewnym momencie przyszło jednak otrzeźwienie. Czy chciałabym być na ich miejscu i harować niemal za darmo? Fakt, u nas kupią dolary, które u nich są 30 razy droższe, więc nie robiły za frajer. Ale… ja miałam swój dom, nic mi nie zagrażało, a obok mnie stała kochana córeczka. One były same w obcym kraju. Tam u nich trwała wojna, i kto wie, może czekały na ich pomoc głodne dzieciaki… Złość całkowicie mi przeszła.
Kiedy rozmyślałam nad losem tych kobiet i zastanawiałam się, co dalej począć, zadzwonił telefon.
– Dzwonię z cukierni – powiedział właściciel. – Strasznie przepraszam, że tak długo nie oddzwaniałem, ale gdzieś zginął mi pani numer telefonu. Na szczęście go znalazłem. Pani ciasta zrobiły prawdziwą furorę! Mam dużo zamówień. Zwłaszcza drożdżowe, makowiec, no i ta boska szarlotka. Zapraszam do cukierni. Omówimy naszą przyszłą współpracę.
No proszę! Czyżby znowu zaczynał się dla mnie dobry okres? Uśmiechnęłam się, gdyż w tym momencie niemal usłyszałam głos mojej mamy:
„To nie jest sztuka być złym człowiekiem, gdy wokół ciebie dzieją się złe rzeczy. Sztuką jest uśmiechać się i przeć ku dobremu. Tylko wówczas zdołamy przezwyciężyć panoszące się wokół nas zło i dać szczęściu sygnał, że na niego czekamy”.
Czytaj także:
„Ojciec po śmierci zostawił mamie marne grosze i... nieślubnego syna. Nie wiedziała, że przez 12 lat płacił alimenty”
„Witek traktuje mnie jak dojną krowę. Chce, bym spłacała jego kredyty, a ja nie mam nawet na leki”
„Mam 33 lata i boję się powiedzieć mamie, że straciłam pracę. Nie mam siły na moralizowanie, gdy grozi mi życie pod mostem”