Dałbym sobie głowę uciąć, że tamten wypadek był zaplanowany. Tuż za miastem, gdzie kończy się rząd budynków, boczna droga dochodzi do głównej w takim miejscu, że zza drzew nie widać samochodu, który chce włączyć się do ruchu. Właśnie tam czyhał na ofiarę taksówkarz. Jego samochód był po widocznej stłuczce z przodu. Przynajmniej tak twierdzi mój zięć, który właśnie przejeżdżał tamtędy samochodem. Oczywiście moim.
– Tato, wyjeżdżamy na majówkę – oświadczyła moja córka, Kasia.
Razem z mężem, Bartkiem i moim jedynym wnukiem, Jasiem, wybierali się w góry.
Zapowiadało się więc dziesięć spokojnych dni
„Będę mógł wreszcie obejrzeć zaległe filmy na dvd i może przeczytam do końca zaczętą książkę” – pomyślałem z nadzieją.
Oczywiście bardzo lubię towarzystwo najbliższych krewnych, ale ostatnio chyba trochę za bardzo wykorzystywali mnie do pomocy. Czułem się zmęczony codziennym bieganiem po zakupy dla nich i załatwianiem jakichś bieżących spraw. Niemal codziennie mały Jasiek przychodził do mnie po szkole i zostawał do powrotu rodziców z pracy. Zięć i córka mieszkają na sąsiedniej ulicy, więc wpadali po niego w drodze do domu.
„Dobrze nam zrobi, jeśli odpoczniemy od siebie choćby przez kilka dni” – pomyślałem.
Co prawda nie przewidziałem komplikacji, które potem nastąpiły.
– Tato… Mam jeszcze drobną prośbę. Pożycz nam samochód na ten wyjazd – dodała Kasia.
– Nie ma mowy! – zareagowałem odruchowo.
Jestem wdowcem od pięciu lat i mój niemłody samochód był moim oczkiem w głowie. Zadbany, sprawny, zawsze gotowy do jazdy… Poza tym miałem do niego sentymentalny stosunek. Jeździliśmy nim z żoną na wczasy i wycieczki. Kojarzył mi się z wypoczynkiem. Poza tym przed laty kosztował całkiem sporo. Swego czasu był to jedyny prawdziwy luksus, na który z trudem sobie pozwoliliśmy.
– Bartek ostro jeździ i na pewno coś zepsuje – stwierdziłem. – Przesadzasz. Przecież nie raz pożyczałeś nam go na cały dzień…
– Ale nie na przejechanie setek kilometrów po kraju... – broniłem się bez przekonania.
Oboje wiedzieliśmy, że w końcu ulegnę.
– Tylko żeby nie było żadnych rys na karoserii ani odprysków lakieru od kamyków na drodze – zażądałem.
– Jasne – zapewniła Kasia. – Dziękuję – dodała, śmiejąc się radośnie.
Gdy w końcu spakowali się i pojechali, zacząłem skręcać się z niepokoju. Nie wytrzymałem i już po godzinie od chwili gdy za Kasią, Bartkiem i Jaśkiem zamknęły się drzwi, sięgnąłem po komórkę.
– Wszystko w porządku? – spytałem.
– Z samochodem? – domyśliła się Kasia. – Jedziemy bez przygód… Na razie na karoserii ani jednej rysy – zameldowała, chichocząc.
Dzwoniłem do nich przez pierwsze trzy dni. Niby pytałem o pobyt, warunki w górach, ale przede wszystkim chciałem wiedzieć, czy mój blaszany dorobek życia nadal ma się dobrze. Potem nękałem ich co drugi dzień, ale naprawdę odetchnąłem, gdy wreszcie wrócili cali i zdrowi.
– Jutro wieczorem wpadniemy do ciebie – zapowiedziała Kasia. – Oddamy samochód i obejrzysz zdjęcia z naszej wyprawy. Było cudownie.
Od tej rozmowy minęło chyba pół godziny, gdy zadzwonił zięć.
– Czy tata będzie miał coś przeciw temu, żebym wyskoczył jeszcze teraz niedaleko za Warszawę? Mam do przewiezienia piękną, dębową szafę. Znajomy chce ją nam oddać za półdarmo.
– Pewnie gryzą ją korniki – stwierdziłem niechętnie. – Zresztą do mojego samochodu szafa nie wejdzie – zniechęcałem go, jak mogłem.
– Rozkłada się bez problemu. Osobno drzwi, boki, tył… – wyjaśnił Bartek.
– Trudno. Jeśli musisz… – zacząłem bez przekonania.
– Dzięki! – zawołał, zanim się rozłączył.
Do wieczora nie miałem od niego wiadomości
W końcu zadzwoniła Kasia.
– Tato, Bartek miał wypadek – mówiła przerywanym głosem, głośno pochlipując. – Wpadł na niego samochód… Z bocznej drogi… Bartek leży w szpitalu. Ma uszkodzony bark i biodro...
Poczułem, że ręce mi drżą ze zdenerwowania.
– Czyli żyje – podsumowałem optymistycznie. – Jak mogę pomóc? Mam pojechać do szpitala? – spytałem.
Autobusem, dodałem w myślach.
– Dziś już nie. Jutro pojedziemy. Weźmiemy Jasia.
– Oczywiście. A tak przy okazji, choć wiem, że może nie jest to odpowiedni moment, ale mógłbym wiedzieć, co z samochodem?
Kasia przez chwilę milczała.
– Do kasacji – wydusiła z siebie.
Spodziewałem się takiej odpowiedzi, ale mimo to poczułem, że ciśnienie niebezpiecznie mi podskoczyło.
– Cóż, szkoda, lubiłem go – starałem się zachować spokój i potraktować sprawę rozsądnie.
„Życie człowieka jest ważniejsze, niż żelastwo na kołach”, powtarzałem sobie. „Dostanę odszkodowanie… Tylko co za nie kupię? Za dziesięcioletni samochód? To będą grosze” – myślałem i coraz bardziej byłem wściekły na zięcia.
On tymczasem leżał w szpitalu nieźle pokiereszowany. Szczerze mu współczułem i chętnie zgodziłem się odwiedzać go razem z wnukiem. Od razu boleśnie odczułem brak samochodu. Od wielu lat nie musiałem korzystać z autobusów i nie zdawałem sobie sprawy, że to takie niewygodne. Gdy po kilku tygodniach zięć opuścił szpital, zaczął rehabilitację.
Widać było, że wraca do zdrowia
– Chciałbym kupić jakieś używane cztery kółka – zagadnąłem przy pierwszej okazji, gdy wpadli do mnie całą trójką. – Nie sądzisz, Bartek, że powinieneś się dołożyć do zakupu?
Zięć wzniósł oczy do nieba.
– Przyznaję, czuję się winny, że to ja siedziałem za kierownicą twojego samochodu, gdy tamten facet przywalił z taką szybkością, jakby chciał mnie zabić. Chciałbyś być wtedy na moim miejscu? – spytał.
– Nie – przyznałem szczerze. – Po prostu jestem zrozpaczony. Bez samochodu czuję się jak bez ręki. Za odszkodowanie wypłacili mi grosze, a przecież ty za uszkodzenie ciała już dostałeś wypłatę z ubezpieczenia – walnąłem prosto z mostu.
– Tato, jak możesz?! – nie wytrzymała Kasia. – Przecież Bartek musi korzystać z rehabilitacji jeszcze długo potem, gdy skończą mu się zabiegi z NFZ-tu. A od dwóch miesięcy dostaje niecałą pensję…
– Wiem, wiem. Nie chodzi mi o to, żebyście przeze mnie głodowali. Ja tylko chcę znów jeździć samochodem! – stwierdziłem.
Być może zachowałem się w tym momencie jak uparty bachor, ale było to ode mnie silniejsze.
– Coś wymyślimy – zapewnił Bartek.
Nie kontaktował się ze mną przez miesiąc. Zacząłem się niepokoić, że poczuł się obrażony moimi uwagami. Ale... Któregoś wieczora bez uprzedzenia zapukał do moich drzwi.
– Chodź – stwierdził od progu.
Zdziwiłem się, ale zaciekawiony ruszyłem za nim. Przed klatką mojego bloku stał samochód, umyty, wywoskowany!
– Wsiądź – zaproponował zięć, otwierając przede mną drzwi. – Jak ci się podoba?
– Cudo!
– Stać cię na niego – stwierdził, doskonale bawiąc się moim zaskoczeniem.
Okazało się, że mój zięć potrafi działać energicznie. Zaczął szukać używanego samochodu z pomocą znajomych. I znalazł! Pojazd był w doskonałym stanie, dawny samochód służbowy wiceprezesa pewnej firmy. Był na sprzedaż tylko dla pracowników, więc po okazyjnej cenie kupił go kolega Bartka. Oczywiście z myślą o odsprzedaniu go mnie. Mam więc samochód. Nie jest nowy, ale dla mnie to skarb. A co do zięcia… Dostał ode mnie zapasowe kluczyki. Może jeździć, kiedy chce.
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”