Tamten zimny weekend spędziliśmy w Krakowie, w gościnnych progach przyjaciół. Wizyta bardzo się udała, Kraków na nowo mnie zachwycił. Jednak wszystko dobre kiedyś się kończy, więc i na nas przyszła pora – w niedzielę ruszyliśmy do domu.
Jak to się stało, że zboczyłam z drogi?
Uzgodniliśmy wcześniej z Pawłem, że w drodze powrotnej to on będzie robił za szofera. Ale nic z tego nie wyszło, bo w długi sobotni wieczór panowie obalili dwie butelki wódki. Kiedy upychałam męża do auta, ciągle wydawał się mało komunikatywny.
Choć lubię prowadzić samochód, nie jestem mistrzynią kierownicy. Jeżdżę wolno, a kiedy warunki pogodowe są trudne, robię się podwójnie ostrożna.
Tej niedzieli aura mi sprzyjała: nie wiało i nie padało, mimo że na niebie straszyły ciemne chmury.
Jechałam osiemdziesiąt na godzinę i ani trochę szybciej, bo pod wieczór temperatura spadła, złapał mróz i czarna wstęga szosy zaczęła połyskiwać jak rwąca rzeka.
Nic nie ograniczało mi widoczności ani nie rozpraszało uwagi, więc nie potrafię sensownie wyjaśnić, dlaczego zignorowałam tablicę tamtą informacyjną i zboczyłam z drogi. Może zawiesił mi się mózg, a może miało to tajemniczy związek z późniejszymi wydarzeniami. Trudno ocenić.
Fakty są takie, że zamiast pojechać prosto, odbiłam w prawo. Z pomyłki zdałam sobie sprawę dopiero po jakimś czasie.
– Zmień bieg, bo zarżniesz silnik – małżonek otworzył oczy i od razu zaczął marudzić. – Gdzie my jesteśmy? – rozejrzał się nieprzytomnie wokół siebie. – Nie poznaję tej okolicy. Jakiś objazd? Matko, ale mnie suszy…
Na dźwięk jego głosu drgnęłam, jakby wyrwał mnie z głębokiego letargu. Popatrzyłam na drogę, na majaczącą w oddali ścianę lasu, na ciągnące się z prawa i z lewa pola i łąki, i wzruszyłam ramionami.
– Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy – odparłam szczerze.
– Zabłądziłaś – raczej stwierdził niż zapytał Paweł.
– Oj tam, nie narzekaj – żachnęłam się. – Zmęczona po prostu jestem. Kiedy tylko znajdę dogodne miejsce, zawrócę na szosę i będzie po sprawie. Ciesz się, pijaku, że…
Nie dokończyłam połajanki i zdjęłam nogę z gazu, bo dostrzegłam w blasku świateł dziwny, tarasujący drogę kształt. Z odległości kilkudziesięciu metrów przypominał gruby konar drzewa. Gdy podjechałam bliżej, okazało się, że to człowiek. Sądząc po ubraniu, mężczyzna.
Leżał na brzuchu, z połową twarzy ukrytą w zagięciu łokcia, dziwnie podkurczonymi nogami i zabawnie wypiętą pupą.
Można było odnieść wrażenie, że facet czołgał się i nagle zasnął w połowie ruchu. „Pijany” – przebiegło mi przez głowę i natychmiast skarciłam się w duchu za to stereotypowe myślenie. Mógł go przecież potrącić jakiś pirat, mógł zemdleć albo dostać zawału serca.
Zatrzymałam auto i zgasiłam silnik, a Paweł błyskawicznie wypiął się z pasów.
– Zostań – nakazał. – Sprawdzę, co jest grane.
– Sam sobie zostań – mruknęłam gniewnie, bo w przeciwieństwie do niego byłam całkowicie trzeźwa i znałam się na udzielaniu pierwszej pomocy.
Nim zdążył zaprotestować, wysiadłam z samochodu i ruszyłam zdecydowanym krokiem ku poszkodowanemu mężczyźnie.
Z odległości kilku metrów oceniłam go na trzydzieści pięć, czterdzieści lat, ale najważniejsze było to, że nie dostrzegłam na jego ciele żadnych widocznych obrażeń. Nie uspokoiło mnie to jednak, bo nie miałam pojęcia, jak długo leżał na ziemi, a zdawałam sobie sprawę, że zimno to niezwykle skuteczny zabójca.
Facet nagle poruszył głową, otworzył oczy
Kiedy dotknęłam palcami jego szyi, moje obawy się potwierdziły. Skóra była lodowata. Co gorsza, nie mogłam znaleźć pulsu.
– Dzwonić na alarmowy czy od razu do kostnicy? – spytał Paweł.
Stanął tuż za mną i zaczął szukać po kieszeniach komórki.
Chwyciłam mężczyznę za przegub ręki – sztywnej, szorstkiej, upiornie wilgotnej – i znów niczego nie wyczułam.
Tymczasem mój ślubny uzyskał połączenie i odszedł na bok.
Nie słuchałam tego, co mówi, tylko dalej szukałam tętna.
– Już jadą, namierzą nas przez GPS – poinformował mnie Paweł po chwili. – Powiedziałem, że ofiara nie daje oznak życia, ale że może to hipotermia.
W odruchu desperacji potrząsnęłam faceta za ramię i wtedy stał się cud: poruszył głową i znie-
nacka uniósł powiekę. Przestraszyłam się jak diabli, bo byłam przekonana, że nie żyje.
Paweł, jak to facet, w dodatku po kielichu, zachował więcej zimnej krwi. Nim zapanowałam nad kołataniem serca i zebrałam myśli do kupy, on już pognał do samochodu po jakieś okrycie.
Ścisnęłam w dłoniach zimną dłoń mężczyzny i badawczo spojrzałam mu w oczy.
– Spokojnie – mruknęłam cicho, choć miałam ochotę wrzasnąć z bólu. – Wszystko będzie dobrze. Pomoc w drodze.
Wyglądał naprawdę marnie, jednak nie umknęło mojej uwadze, że był szalenie przystojny i młodszy, niż mi się wcześniej wydawało. Na usta cisnęło mi się mnóstwo pytań. Chciałam wiedzieć, co się stało i co robił na tym zadupiu, ale zdołałam jedynie powtórzyć raz i drugi:
– Spokojnie.
Halo! Proszę pana! Kogo mamy ratować?
Facet zamrugał, rozluźnił uścisk i wbił we mnie wzrok.
– Nic. Nie. Czuję. To nie boli – wychrypiał z trudem i bez sensu. – Ratuj ją. Ratuj moją…
Ostatnia część zdania utonęła w paplaninie Pawła.
– Wróciłem – sapnął i zawisł nade mną jak wyrzut sumienia.– Mam koc i starą narzutę, wiesz, tę z bagażnika. Mogę mu jeszcze dać moją kurtkę, ja jakoś wytrzymam… Tak myślę, żeby jedną z tych szmat podłożyć pod spód, bo od ziemi najbardziej ciągnie… A może podjadę bliżej i zapakujemy go do auta, co? Oprzytomniał? Powiedział coś czy…
Uciszyłam go ruchem ręki i pochyliłam się nad mężczyzną.
– Kogo mam ratować? – spytałam. – Proszę pana, kogo?
– Moją żonę – padła natychmiastowa odpowiedź.
– A gdzie ona jest?
– Zarośla, straciła panowanie… – odparł i zaczął dygotać jak w febrze, ale trząsł się tylko od pasa w górę.
Nogi nawet mu nie drgnęły, co mogło sugerować, że doznał urazu kręgosłupa.
Paweł opatulił go, czym się tylko dało, a potem posłał mi zdziwione spojrzenie.
– Bredzi? – spytał bezgłośnie.
– Zostawcie mnie. Trzeba jej pomóc – odezwał się znowu mężczyzna. – Kierownica. Zablokowane drzwi. Błagam.
Z jego słów wynikało, że jechał z żoną samochodem, ona prowadziła i wpadli w poślizg. Podniosłam się z kolan i uważnie zlustrowałam okolicę.
– Tam! – krzyknął nagle Paweł i odwrócił mnie o 90 stopni w prawo – Patrz!
Po drugiej stronie drogi, jakieś trzydzieści metrów na zachód, dostrzegłam niewielkie skupisko krzaków. Uznałam jednak po zastanowieniu, że na wszelki wypadek trzeba tam pójść i sprawdzić. Paweł musiał dojść do podobnych wniosków, bo rzucił się pędem w stronę zarośli.
Dotarcie do chaszczy zajęło nam kilkanaście sekund, ale obraz, jaki ukazał się naszym oczom za linią krzaków, zmienił nas w słupy soli na dobrą minutę.
W głębokim rowie leżało wyrwane z korzeniami drzewo i gałęzie pocięte na mniejsze części. Najwyraźnij w to drzewo wbił się centralnie czarny samochód. Musiał uderzyć z dużą siłą, bo spod pogiętej maski wystawały fragmenty silnika, przednia szyba stłuczona była w drobny mak, a do środka wdzierała się plątanina czarnych, ubabranych ziemią korzeni.
To był wstrząsający widok, istny koszmar
Za kierownicą uszkodzonego auta rzeczywiście siedziała kobieta. To znaczy – ktoś, kto miał na sobie jasny płaszcz, na dłoniach rękawiczki z beżowej irchy, a na prawym nadgarstku złoty zegarek.
Z miejsca, w którym staliśmy, tylko tyle udało się zobaczyć – klatkę piersiową zaklinowaną miedzy fotelem a fragmentami kokpitu i zaciskające się na kierownicy dłonie. Dolna część ciała kobiety ginęła w plątaninie żelastwa, a jej głowę skutecznie zasłaniał pogięty dach.
Z wnętrza nie wydobywały żadne odgłosy – ani ludzkie, ani mechaniczne. Kobieta się nie ruszała, więc uznałam, że po prostu straciła przytomność.
Widok był tak wstrząsający, że odebrał nam na moment jasność myślenia i motywację do działania.
– Jak on stamtąd wylazł? – zastanowił się Paweł. – Drzwi od strony pasażera są zamknięte.
– Przez otwór po szybie.
– Z uszkodzonym kręgosłupem? – zdziwił się.
– Może podpierał się łokciami – mruknęłam bez większego przekonania, ponieważ wydawało się mało prawdopodobne, by ranny facet wydostał się z auta.
Dostrzegłam natomiast koleiny po samochodzie, które mogły świadczyć o tym, że nadjechał od strony lasu i że wypadł z drogi kilkadziesiąt metrów dalej.
– Zadzwonię pod alarmowy raz jeszcze i powiem o uwięzionej kobiecie. Może strażaków przyślą. I polecę do auta po latarkę.
Kiedy zostałam sama, i zaczęłam się wpatrywać w jasną plamę za kierownicą.
– Proszę pani?! – krzyknęłam – Słyszy mnie pani? Jeśli tak, proszę się trzymać. Mąż czuje się lepiej. To on nas tu przysłał.
Przez chwilę nasłuchiwałam, a potem zaczęłam ją pocieszać, że wszystko będzie dobrze, pomoc już jest w drodze.
Jakby na potwierdzenie moich słów rozległo się alarmujące wycie syren. Na skraju lasu pojawił się radiowóz, a od strony szosy zbliżał się ambulans. Kilka minut później rozpoczęła się akcja ratunkowa, która bardziej przypominała wybuch zbiorowej paniki niż działania specjalistycznych służb.
Jeden z policjantów próbował zabezpieczyć miejsce wypadku, drugi starał się dotrzeć do rozbitego samochodu, ale utknął w plątaninie korzeni. Jeden z ratowników klęczał przy rannym mężczyźnie i gadał głośno przez komórkę… Sytuacja uspokoiła się nieco, gdy pojawili się strażacy, przejęli kontrolę i zaczęli wyciągać sprzęt.
– Chodź, nic tu po nas – mruknął Paweł i pociągnął mnie za rękaw kurtki. – Nie będziemy patrzeć im na ręce. Gliny proszą, żebyśmy poczekali w samochodzie. Chcą zadać kilka pytań.
Nie musiał mnie długo namawiać, bo nigdy nie miałam mentalności gapia, poza tym trochę przemarzłam. Ale kiedy zbliżaliśmy się do drogi, serce przestało mi na moment bić, a mąż ścisnął mocniej moje palce.
Ktoś nakrył rannego mężczyznę naszym kocem. Nie opatulił, ale właśnie nakrył – całego, łącznie z głową, co mogło oznaczać tylko jedno.
– O cholera! – jęknęłam i natychmiast ukłuło mnie poczucie winy. – Nie powinniśmy byli zostawiać go samego.
– Widocznie miał obrażenia wewnętrzne. Skąd mogłaś wiedzieć? Rentgena w oczach nie posiadasz – próbował pocieszyć mnie Paweł, jednak on też na pewno zdawał sobie sprawę, że postąpiliśmy niewłaściwie.
Trzy kwadranse później w szybę naszego samochodu zastukał energicznie policjant.
– Kobieta jest wyziębiona, połamana i ranna w głowę, ale jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo – powiedział na wstępie. – Zjawiliście się w samą porę, bo jeszcze godzina czy dwie i zamarzłaby na śmierć. Chłopaki ze straży pocięli blachę i usiłują ją właśnie wydobyć. Będzie dobrze.
Znaleźliśmy się w odpowiednim miejscu i czasie
– Przykro mi – dodał po chwili i spojrzał współczująco na Pawła, a potem na mnie. – Mężczyzna zmarł chwilę przed przyjazdem karetki.
Mój małżonek wydał z siebie dźwięk przypominający parsknięcie, ja zachłysnęłam się własną śliną i rozkasłałam.
– Rana nie krwawiła, ale okazała się śmiertelna – kontynuował policjant.– No nic… Trochę nam tu jeszcze zejdzie, czekamy na posiłki, więc zapiszę wasze dane i jesteście wolni. Ktoś się z wami skontaktuje. Walcie prosto, a na skraju lasu skręćcie w prawo. To skrót do ekspresowej siódemki.
Podaliśmy mu dokumenty, a Paweł wyrecytował nasze numery telefonów. Policjant zapisał sobie dane w notatniku, po czym zasalutował i skierował się do stojącego nieopodal radiowozu.
– Widzisz, pomyliłam drogę nie bez powodu. Gdyby nie to, kto wie czy ktoś inny by ich znalazł – powiedziałam po cichu.
Paweł nie odpowiedział. Chwilę milczeliśmy, wpatrując się tępo w mrok.
– Facet chciał ocalić żonę. Wyczołgał się z tego auta na solidnej adrenalinie. Sama słyszałaś, że jeszcze godzina czy dwie i byłoby po zawodach. Musiał ją bardzo kochać… – westchnął Paweł i zapiął pasy.
Media niewiele pisały o wypadku. Znalazłam kilka lakonicznych informacji, że doszło do tragedii,
w której zginął trzydziestoletni mężczyzna. Liczyłam na to, że dowiem się więcej po telefonie policji, lecz nikt się do nas nie odezwał. I być może zapomniałabym o całej historii, gdyby jakiś czas później nie skontaktowała się z nami żona zmarłego. Nastawiłam telefon na tryb głośno mówiący…
Tonąc we łzach, podziękowała za uratowanie życia i za to, co zrobiliśmy dla jej Wojtka.
– Naprawdę, nie ma za co dziękować – wtrąciłam, siadając na kanapie, bo nogi odmówiły mi posłuszeństwa. – Jak się pani czuje? – spytałam.
Kobieta opisała bez oporów, co ma złamane, co pęknięte, co w gipsie, jednak niewiele z tych informacji udało mi się przyswoić. Na koniec podziękowała raz jeszcze za ocalenie i zapewniła, że niebawem się odezwie.
Odłożyłam telefon i poprosiłam Pawła o mocnego drinka. Cóż, nie wszystko da się udźwignąć na trzeźwo.
Karolina, 32 lata
Czytaj także:
„Moja mama nie znosiła mojego narzeczonego. Mówiła, że to naciągacz i bawidamek. Zapłaciła wysoką cenę, żeby mi to udowodnić”
„W sanatorium trafił mi się kawaler z odzysku. Myślałam, że razem się zestarzejemy, a on mnie oszukał i oskubał z pieniędzy”
"Pierwsze dziecko urodziłam mając 15 lat, odebrali mi je rodzice. Gdy zaszłam w drugą ciążę wiedziałam, że tego dziecka nie oddam"