„Zgrywałem twardziela, by zaimponować dziewczynie i wylądowałem z nogą w gipsie. Dziś wiem, że warto było pocierpieć”

zakochana para fot. iStock by Getty Images, shapecharge
„Przez całą drogę, mimo przygniatającego mnie ciężaru, swobodnie rozmawiałem z Moniką, aby nie wydać jej się mrukiem, tylko interesującym mężczyzną. Byłem gadatliwy i dowcipny, kilka razy roześmiała się nawet, słysząc moje komentarze do uczelnianych historii. Bóg jeden wie, ile mnie to kosztowało wysiłku! Tak się tym rozochociłem, że nie zauważyłem dziury w chodniku”.
/ 11.04.2023 14:30
zakochana para fot. iStock by Getty Images, shapecharge

Monika spodobała mi się już w chwili, gdy po raz pierwszy ujrzałem ją na korytarzu akademika. Niewysoka i wiotka, z tymi swoimi pięknymi, długimi włosami przypominała mi trochę leśną nimfę. Miała w sobie coś takiego, że od razu chciałem ją chronić przed całym złem tego świata.

Niestety, Monika była zajęta. Spotykała się z wysokim dryblasem, który studiował na innej uczelni i mieszkał w sąsiednim akademiku. Widywałem ich codziennie, jak szli razem na wykłady. Objęci, roześmiani, wpatrzeni w siebie. Wyglądali na bardzo zakochanych…

Wiedziałem więc, że nie mam najmniejszej szansy na to, aby zbliżyć się do Moniki. Owszem, zagadywałem do niej często na korytarzu i nawet kilka razy ucięliśmy sobie dłuższą pogawędkę, ale to wszystko. Traktowała mnie jak zwykłego kolegę i najwyraźniej nie zauważyła, że ja czuję do niej coś więcej.

Skoro nie mogłem liczyć na związek, to starałem się przynajmniej być blisko i pomagać jej, jak umiałem. A to powiesiłem jej półkę nad łóżkiem, a to naprawiłem cieknącą umywalkę, a to znowu przestawiłem meble w pokoju tak, jak sobie życzyła. To ostatnie zrobiliśmy razem z chłopakiem jej współlokatorki, bo tego jej faceta jak zwykle nie było.

Wiedziałem, że Monika zawsze na weekendy jeździ do swoich rodziców, a ten jej palant nigdy nie odprowadza jej na dworzec. Nie było problemu, gdy miała tylko lekki plecaczek, ale w tamten piątek zobaczyłem ją mocującą się ze sporych rozmiarów torbą. W dodatku taką starego typu, nie na kółkach. Sam także wybierałem się na dworzec. Musiałem zawieźć do rodziców letnie ciuchy i inne szpargały, które były mi kompletnie nieprzydatne podczas nadchodzących chłodów, a w niewielkiej szafie w akademickim pokoju nie było na nie miejsca.

Monika pewnie wpadła na ten sam pomysł, sądząc po rozmiarach jej bagażu. Gdy zarzuciła sobie torbę na plecy, dosłownie się pod nią ugięła.

Jej torba ważyła kilkanaście kilo

Pomogę ci! – podbiegłem do niej.

– Nie trzeba, naprawdę – odparła, uśmiechając się lekko speszona.

– Nie ma mowy, żebyś sama targała to na dworzec! – uparłem się.

– Ale to tylko kilka przystanków autobusem… – broniła się.

– Tak, ale do tego autobusu trzeba najpierw dojść, a i na dworcu masz spory kawałek do peronów. Idę w tym samym kierunku, pomogę ci – powtórzyłem, myśląc jednocześnie: „Gdzie jest ten palant, przecież powinien ją odprowadzić na pociąg!”.

Na szczęście go jednak nie było. A ja wiedziałem, że to dla mnie kolejna szansa, by zbliżyć się do Moniki.

Założyłem swój plecak, a ona oddała mi w końcu tę torbę. Zarzuciłem ją sobie na ramię i tylko siłą woli powstrzymałem się od stęknięcia. Nie mam pojęcia, jak ona chciała to nieść, przecież ta torba ważyła dobre kilkanaście kilo! Razem z moim plecakiem, również nielekkim, dawało to ponad trzydzieści kilogramów do targania.

„Dam radę! Muszę dać radę!” – pomyślałem i zacisnąłem zęby, starając się wyglądać, jakby nie było mi ani trochę ciężko.

Poszliśmy na przystanek. Przez całą drogę, mimo przygniatającego mnie ciężaru, swobodnie rozmawiałem z Moniką, aby nie wydać jej się mrukiem, tylko interesującym mężczyzną. Byłem gadatliwy i dowcipny, kilka razy roześmiała się nawet, słysząc moje komentarze do rozmaitych uczelnianych historii. Bóg jeden wie, ile mnie to kosztowało wysiłku!

Tak się tym rozochociłem, że zupełnie nie zauważyłem dziury w chodniku. Wlazłem prosto w nią i potknąłem się. Na szczęście w porę złapałem równowagę, ale prawa stopa wygięła mi się boleśnie i nie zdołałem zapanować nad jęknięciem.

– Nic ci się nie stało? – Monika spojrzała na mnie z troską.

Podobało mi się to jej spojrzenie i przez moment kusiło mnie nawet, aby się jej przyznać, że chyba coś mi w tej stopie strzeliło, ale…

– Nie, nie… Wszystko  w porządku! – postanowiłem grać twardziela.

Z trudem, ale doszedłem do przystanku, wsiadłem do autobusu i wreszcie dotarliśmy na dworzec. Tam na szczęście na perony można się było dostać windą, z której to możliwości z ulgą skorzystałem. Nie zwracałem uwagi na spojrzenia staruszek, które mówiły: „Młody powinien wchodzić po schodach!”. Przez cały czas starałem się przy tym zabawiać Monikę miłą konwersacją. Poczekałem z nią także na pociąg, który odjeżdżał dziesięć minut przed moim. Ulokowałem ją w przedziale, włożyłem jej bagaż na półkę i życzyłem miłej podróży.

– Do zobaczenia w poniedziałek – powiedziała, posyłając mi tak piękny uśmiech, że natychmiast zapomniałem o bólu stopy.

Myślałem, że to tylko drobne zwichnięcie

Przypomniałem sobie o nim dopiero w drodze na swój peron. I potem, kiedy odkryłem, że z każdą chwilą moja stopa puchnie coraz bardziej. Kiedy dotarłem do domu, z ulgą zdjąłem but i skarpetkę, a potem ze zgrozą spojrzałem na swoją prawą stopę. Była całkowicie sina. „Przejdzie mi…” – pomyślałem, i nie mówiąc nic rodzicom, wziąłem prysznic i poszedłem spać.

Rano jednak nie było lepiej. Opuchlizna po nocy trochę zeszła, ale tylko na chwilę. Potem, kiedy zacząłem chodzić po mieszkaniu, wróciła. Trudno było nie zauważyć, że chodzenie sprawia mi trudność.

Kochanie, ty kulejesz! – zauważyła natychmiast moja mama.

– To nic takiego, naprawdę... – próbowałem zbagatelizować sprawę, ale nie z mamą te numery.

Najpierw zmusiła mnie do zdjęcia skarpetki i pokazania stopy, a potem oznajmiła stanowczo:

Jedziemy na ostry dyżur!

– A niby po co?! – zdenerwowałem się, bo nienawidzę szpitali.

– Zrobić prześwietlenie! To chyba oczywiste! – powiedziała.

Na nic się zdały moje protesty. Zapakowała mnie do auta i zawiozła na izbę przyjęć. Była tam taka kolejka, że chciałem zrezygnować. Nie uśmiechało mi się czekać kilka godzin na przyjęcie do lekarza.

– Mamo, przecież nic mi nie dolega – westchnąłem. – To przecież tylko spuchnięta noga…

– Zostajemy i koniec. Bez dyskusji – usłyszałem.

Nie chciałem kłócić się z mamą, a ona była nieugięta. Uparła się, że zaczekamy, i nie było zmiłuj. „Na pewno okaże się, że to tylko drobne zwichnięcie” – uznałem.

Kiedy lekarka skierowała mnie na prześwietlenie, poszedłem na nie bez żadnych obaw. Diagnoza jednak zwaliła mnie z nóg:

– Pęknięcie kości śródstopia – powiedziała lekarka.

– Ale jak to? Dlaczego? Ja przecież się tylko potknąłem! – zdziwiłem się.

Zawsze miałem bardzo mocne kości, po raz pierwszy w życiu cokolwiek sobie złamałem i jeszcze przez moment wierzyłem, że obejdzie się bez gipsu. Ale gdzie tam!

Pomoc bardzo by mi się przydała

– Założymy gips na cztery tygodnie – powiedziała lekarka.

– Co takiego?! Nie, nie chcę! Ja tylko szedłem i… coś wtedy chrupnęło mi w stopie. To nie może być nic poważnego! – zaprotestowałem.

– Zgadza się, szedł pan i „coś chrupnęło”. To tak zwany uraz piechura, złamanie marszowe. Może akurat niósł pan coś ciężkiego, nastąpiło przeciążenie…

„No tak…” – nagle zrozumiałem.

– Ja pana do gipsu nie zmuszę, ale… Jeśli nie unieruchomimy nogi, kość będzie się zrastała o wiele dłużej i ciągle będzie panu puchła stopa – uświadomiła mi lekarka.

– A ile czasu może to potrwać bez gipsu? – zapytałem.

– Pół roku albo i dłużej. Zależy od aktywności ruchowej – usłyszałem.

Ta wiadomość mnie zdruzgotała.

– Dobrze, załóżmy ten gips – zgodziłem się w końcu zrezygnowany.

Na uczelnię wróciłem o kulach, bo nie wolno mi było obciążać stopy. Sam nie wiedziałem, jak sobie teraz poradzę. Niby cztery tygodnie to nie dużo, ale dla tak aktywnej osoby jak ja gips był prawdziwym koszmarem. A poruszanie się o kulach wcale nie jest proste. Kiedy musiałem je odkładać na bok, ciągle mi się przewracały, plątały. Wiecie, ile potem było zachodu z podnoszeniem…

Zrobienie zwykłych zakupów zaczęło być dla mnie prawdziwym wyzwaniem, że nie wspomnę o doniesieniu sobie herbaty do pokoju tak, aby nie wylać całej po drodze…

Pomogę ci – zaoferowała się Monika, widząc jak zmagam się w kuchni z obsługą czajnika elektrycznego.

Obok stał talerz kanapek, a ja zachodziłem w głowę, jak to wszystko przeniosę. Chyba w zębach! Prawdę mówiąc, przydałaby mi się pomoc…

– Dzięki, nie trzeba – odmówiłem jednak Monice. – Poradzę sobie.

– Wiem, ale ja chcę ci pomóc – uparła się. – To się stało wtedy, gdy mnie odprowadzałeś na dworzec. Wpadłeś w tę dziurę w chodniku.

No proszę, jaka domyślna!

– Hm… no, tak – przyznałem, bo w sumie głupio mi było coś zmyślać.

Nie chciałem, żeby czuła się winna z powodu mojego wypadku, ale najwyraźniej tak właśnie było. Zaczęła mi pomagać i muszę przyznać, że bardzo mi się to spodobało. Robiliśmy razem zakupy, razem jedliśmy śniadania i kolacje w akademickiej kuchni, a Monika co chwilę przychodziła do mojego pokoju, żeby zapytać, czy czegoś nie potrzebujęKiedy po miesiącu zdjęli mi gips, szybko… zostaliśmy parą. Dzisiaj wiem, że warto było pocierpieć.

Czytaj także:
„Od dawna marzyłam o ciele Olafa, ale przyjaciółka też zagięła na niego parol. Stawałam na rzęsach, by zdobyć to ciasteczko"
„Ślicznotka z baru miała być moim trofeum, za wszelką cenę chciałem ją zdobyć. Udało się, lecz straciłem więcej niż zyskałem”
„Myślałem, że pieniądze pomogą mi zdobyć kobietę. W rzeczywistości wszystko skomplikowały, a ja przez lata byłem sam"

Redakcja poleca

REKLAMA