„Ze złości odrzuciłam zaręczyny, a na widok kredy ciekła mi ślinka. Po 2 miesiącach męczarni zrozumiała, że jestem w ciąży”

Kobieta w ciąży fot. Adobe Stock, fizkes
„Inna dziewczyna na widok pierścionka zaręczynowego pewnie rozpłakałaby się ze szczęścia, ja odczułam jedynie rozczarowanie i żal. Wokół nas było tak wiele nieudanych małżeństw, że mogliśmy uważać się za prawdziwych szczęściarzy. A teraz on chciał to wszystko zepsuć”.
/ 07.05.2022 06:21
Kobieta w ciąży fot. Adobe Stock, fizkes

W tym roku jesień pojawiła się wyjątkowo wcześnie, już we wrześniu, a nie tak jak zwykle w listopadzie. W piątek jeszcze wszystko było dobrze. Wracając z pracy, zrobiłam małe zakupy, w domu usmażyłam naleśniki i zjadłam je z apetytem. Potem jeszcze trochę poczytałam i koło dwudziestej trzeciej położyłam się spać.

W sobotę obudził mnie deszcz. Padał tak intensywnie, że wstałam z łóżka, aby zamknąć okno – nagle poczułam znajomy niepokój. Jeszcze wtedy nie podejrzewałam, że oto w mojej duszy zaczyna kiełkować jesienny smutek.

Przecież dopiero co skończyło się lato, dni były dosyć ciepłe i nie takie krótkie, a ja miałam po niedawnym urlopie dostatecznie dużo energii, żeby poradzić sobie ze zwykłą chandrą.

Wokół nas zbyt wiele małżeństw się rozpadło

Smutek jednak narastał, z godziny na godzinę było go więcej i więcej, w końcu pod koniec spędzonego w łóżku dnia czułam się niemal chora. Nie miałam na nic siły i okropnie chciało mi się płakać.

Żeby poprawić sobie nastrój, próbowałam przywołać w pamięci miłe chwile, które jeszcze tak niedawno spędziłam z Robertem. Byliśmy nad morzem, spacerowaliśmy objęci po plaży,
a potem, po powrocie do pensjonatu, kochaliśmy się jak szaleni.

Marzyłam o tym, żeby te cudowne dni trwały wiecznie. Skończyły się jednak wcześniej, niż mogłam to przewidzieć. Trzy dni przed naszym planowanym powrotem Robert zrobił coś, co wszystko pomiędzy nami zepsuło.

Siedzieliśmy w knajpce przy deptaku, piliśmy wino i czekaliśmy na zachód słońca. Wtedy on nieoczekiwanie wyjął z kieszeni czerwone pudełeczko i położył je na stoliku przede mną. Sięgnęłam po nie drżącą ręką, a kiedy otworzyłam, moim oczom ukazał się pierścionek z błyszczącym oczkiem.

– Powiedz, że to nie to, co myślę – poprosiłam cicho.

– Nie wiem, co myślisz – odparł Robert. – Ale mogę ci powiedzieć, co ja myślę. Chcę, żebyś została moją żoną.

Poczułam, że coś chwyta mnie za gardło. I nie było to wzruszenie, ale żal.

– Kochanie, przecież nie tak się umawialiśmy – wykrztusiłam.

– A jakie to ma teraz znaczenie? – spytał, próbując chwycić mnie za rękę, którą mu wyrwałam. – Przecież się kochamy i chcemy być razem – ciągnął.

Chciałam mu wytłumaczyć, że ma znaczenie, bardzo wielkie znaczenie. Właśnie dlatego ze sobą byliśmy, że tego chcieliśmy, a nie z powodu jakiegoś papierka podsuniętego nam do podpisania przez urzędnika stanu cywilnego.

Wokół nas było tak wiele nieudanych małżeństw, że mogliśmy uważać się za prawdziwych szczęściarzy. A teraz on chciał to wszystko zepsuć! Choć przecież tyle razy o tym rozmawialiśmy…

– Jak ty nic nie rozumiesz – westchnęłam, zrywając się z krzesła.

Nazajutrz wróciliśmy do Poznania

I choć próbowaliśmy jakoś poskładać do kupy to, co nas łączyło, nie dało się. Bo ze związkiem jest jak z domem, jeśli z wierzchu odłupie się nawet spory kawałek tynku, można go połatać. Ale gdy z podstawy wyjmie się choćby jedną cegłę, wszystko zacznie się walić.

Przez kolejne dni trzymałam się całkiem nieźle, lecz tamtego deszczowego wrześniowego weekendu smutki, dotąd smacznie śpiące, przebudziły się i zaczęły robić bałagan w mojej duszy.
W niedzielę wieczorem zatelefonowała Monika, koleżanka z pracy, zaniepokojona, że się nie odzywam, choć przecież planowałyśmy wspólne wyjście do kina.

– Nie dam rady – zbyłam ją. – Mam okropną chandrę.

– To ta pogoda – westchnęła. – Jutro ma przestać padać, zobaczysz, od razu poczujesz się lepiej.

Myliła się. Tak samo czułam się też w poniedziałek i we wtorek, i w środę. Chodziłam do pracy, wypełniałam swoje obowiązki, nie byłam jednak w stanie wykrzesać z siebie ani krzty energii. I ciągle chciało mi się płakać. Zupełnie zrezygnowałam z towarzyskich spotkań. Dużo spałam, czasem gapiłam się, bez większego zainteresowania, w telewizor. Straciłam apetyt. W końcu mój stan zaniepokoił Monikę.

– Może powinnaś się wybrać do lekarza – podsunęła.

– Po co? – wzruszyłam ramionami.

– To tylko jesienna depresja. Każdego roku mnie dopada. Minie wiosną.

– Zwariowałaś? Chcesz się tak męczyć przez pół roku?

– Sama nie wiem… Najchętniej zapadłabym w zimowy sen.

– Kochana, dopiero mamy wrzesień! Musisz się jakoś zmobilizować.

– Nie chce mi się…

– Wiesz co? – wymyśliła. – Zabiorę cię na tai-chi! To ci dobrze zrobi.

Monika od lat uprawiała tai-chi i wciąż próbowała mnie namówić, żebym wybrała się z nią na zajęcia. Zawsze odmawiałam. Ale tym razem, zmęczona przedłużającym się stanem przygnębienia, postanowiłam spróbować. Kto wie, może to rzeczywiście okaże się dobrym lekarstwem na moje smutki?

Potem przyplątała się grypa żołądkowa

Widok ludzi wyginających swoje ciała w dziwnych pozycjach noszących jeszcze dziwniejsze nazwy normalnie pewnie by mnie rozbawił. Teraz jednak nie było mi do śmiechu. Patrzyłam na nich z rosnącą irytacją i, gdy czas zajęć dobiegł końca, z ulgą opuściłam to zwariowane towarzystwo.
Dwa dni później zatelefonował Robert. Niby chciał sprawdzić, co tam u mnie, ale szybko się zorientowałam, że nie dzwoni bez powodu.

Pewnie Monika doniosła mu, że nie czuję się najlepiej. Szybko go zbyłam, nie chcąc narażać ani siebie, ani jego na trudną rozmowę. Oboje wiedzieliśmy, że za sobą tęsknimy, ale żadne z nas nie widziało sensu w utrzymywaniu tej znajomości.

Ledwie odłożyłam słuchawkę, zrobiło mi się niedobrze. „Jeszcze tego mi brakowało” – pomyślałam, ruszając biegiem do toalety. Kolejny tydzień przeleżałam w łóżku. Nie wiedziałam, czy to zatrucie pokarmowe, czy może grypa żołądkowa, o której ostatnio sporo mówili w telewizji. Faktem jest, że czułam się fatalnie, i wolałam nie wychodzić z domu.

Po powrocie do pracy nie było wiele lepiej. Wycieńczona chorobą i zmęczona smutkiem nie miałam na nic siły. Już nawet moja szefowa zaczęła przebąkiwać, że może powinnam wziąć urlop
i wyjechać gdzieś na kilka dni.

Najlepiej tam, gdzie świeci słońce. Pomysł uznałam za godny przemyślenia, ale samo zorganizowanie takiego wyjazdu przekraczało moje możliwości. Marzyłam jedynie o tym, żeby spać i spać, i spać…

Miałam okropną ochotę pożreć tę kredę!

W październiku siostra poprosiła mnie o przysługę. W szkole Pawełka, mojego siostrzeńca, było zebranie, na które ona nie mogła pójść, bo miała akurat ważną wizytę u lekarza. Zgodziłam się ją zastąpić. W końcu chodziło o mojego chrześniaka, nie wypadało odmówić.

I wtedy, na tym zebraniu, stało się coś, co mnie szczerze przeraziło. Nauczycielka opowiadała o zielonej szkole, na którą dzieci miały wyjechać lada dzień, a ja patrzyłam na wiszącą za jej plecami tablicę i… oblizywałam się ze smakiem. To widok kawałka kredy wzbudził we mnie taki apetyt.
Najchętniej chwyciłabym tę kredę i wepchnęła sobie do ust!

Po wyjściu ze szkoły natychmiast pojechałam do przyjaciółki.

– Rany boskie, Monia, ja chyba zwariowałam! – oznajmiłam od drzwi. – Mam straszliwą ochotę jeść kredę – zawstydzona zniżyłam głos do szeptu.

– Kreta? – spytała z przerażeniem.

– Nie kreta tylko kredę! Taką do pisania po tablicy. Myślisz, że jestem na coś chora? – spytałam, zaklinając ją wzrokiem, żeby zaprzeczyła.

Przez chwilę patrzyła na mnie w milczeniu, jakby zastanawiała się, czy na pewno dobrze mnie zrozumiała. A potem jej twarz rozjaśnił uśmiech.

– Anka mi kiedyś opowiadała, że jak była w ciąży, to miała apetyt na kredę!

– Żartujesz?!

– Ani trochę – wzruszyła ramionami. – No, ale przecież ty nie jesteś w ciąży. Chyba byś się zorientowała, prawda?

– Chyba – odparłam bez przekonania.

Skupiona na cierpieniu duszy, niespecjalnie interesowałam się ostatnio ciałem. Nawet nóg nie depilowałam! A jeśli ta grypa to wcale nie była grypa, tylko nieśmiałe sygnały z mojego brzucha?
Wracając, zahaczyłam o nocną aptekę, w której kupiłam trzy różne testy ciążowe – tak na wszelki wypadek, w końcu jeden może się mylić, a podobno do trzech razy sztuka.

Żaden się nie pomylił. Wszystkie trzy były pozytywne. Dochodziła północ, kiedy zadzwoniłam do Roberta.

– Coś się stało? – spytał zaniepokojony.

– Stało się – wykrztusiłam.

A potem się rozryczałam. 

Teraz kolej na mnie: ja mu kupię pierścionek

– Nienawidzę jesieni, zawsze wtedy dopada mnie depresja! – powiedziałam, gdy wreszcie udało mi się uspokoić. – A w tym roku zaczęło się już we wrześniu. Myślałam, że to chandra, nie sądziłam, że mogę być w ciąży. Dlatego…

– Coś ty powiedziała?! – przerwał mi.

– Że jestem taka strasznie nieszczęśliwa i w dodatku w ciąży – załkałam.

Usłyszałam trzask słuchawki. Nie wiedziałam, czy rzucił nią w szoku, czy może się na mnie obraził. Ale w końcu niby za co? Przecież nie próbowałam złapać go na dziecko. To raczej on mnie złapał na dziecko, teraz nie mogłam mu się już wywinąć od ślubu.

Musiał złamać sporo przepisów drogowych, bo choć mieszkaliśmy w różnych częściach miasta, już po kwadransie zastukał do moich drzwi.

– Masz jeszcze ten pierścionek? – spytałam, kiedy wszedł do środka.

– Nie – zaprzeczył, patrząc mi w oczy. – Sprzedałem. Przecież go nie chciałaś.

– Ale w tej sytuacji… – nie wiedziałam, co powiedzieć.

– W tej sytuacji? – Robert chwycił mnie w ramiona i mocno przytulił, a mnie znowu zachciało się płakać. – Chyba teraz ty będziesz musiała mi się oświadczyć – wyszeptał.

Czytaj także:
„Przegrałem zakład i musiałem publicznie zrobić z siebie błazna. Dzięki temu poznałem miłość życia”
„Jako dziecko wciąż musiałam ustępować braciom. Nie liczyli się z moim zdaniem. Po latach nadal robią mnie w balona”
„Żona nie wytrzymała kolejnej zdrady, a zawsze wiedziała o moich kochankach. Zostawiła mnie po 40 latach małżeństwa”
 

Redakcja poleca

REKLAMA