Cholera jasna! Tamtego dnia w kółko przeglądałem swoje chorobowe dokumenty i jedyne, co mi się nasuwało na myśl i na język, to właśnie niecenzuralne słowa. Bo przecież z takimi wynikami jak te ostatnie chociażby od kardiologa nigdy w życiu nie przedłużą mi renty na następny rok, nie mówiąc już o trzech latach czy o dłuższym czasie! Mało to się nasłuchałem od kumpli i różnych znajomych, że komuś rentę odebrali albo nie przedłużyli na następny okres?!
A ja, no cóż, niby dopiero sześćdziesiątka na karku, ale mój kręgosłup wciąż daje mi się we znaki, chociaż od wypadku minęło ładnych kilka lat…
Kilometr bez zadyszki? Ja nie dam rady!
Tak naprawdę nigdy nie doszedłem w pełni do siebie, choroba zwyrodnieniowa też mi się pogłębiała, a jesienią, na zmianę pogody, to tak mnie zawsze w kościach darło, że ani siedzieć, ani leżeć, ani chodzić nie dawałem rady. Jednak byłem jeszcze dość młodym facetem, więc komisja przyznała mi rentę tylko na czas określony. Co rok od nowa stawałem przed orzecznikami z kompletem aktualnych badań.
Te ostatnie wcale nie były takie złe… Dlatego trochę się bałem nowej komisji, na którą miałem iść za trzy dni. Szkoda by mi było tej kasy, gdybym utracił rentę. Pracuję co prawda na hotelowym parkingu, ale co to za pensja! Tyle, co kot napłakał, słowo daję. Dlatego tych parę setek z renty naprawdę nam się przydawało i załatało niejedną dziurę w naszym domowym budżecie…
Jeszcze raz przyjrzałem się uważnie karteluszkom z wynikami badań. Niby reumatolog dość wyraźnie opisał moje zwyrodnienia stawów i uraz kręgosłupa, ale znów kardiolog, który na koniec tych wszystkich tortur zwanych badaniami robił mi próbę wysiłkową, orzekł na piśmie, że mogę spokojnie przejść szybkim marszem co najmniej tysiąc metrów. Tego tauzena wpisał cyframi, więc trzy okrąglutkie zera kłuły mnie w oczy, że szok!
No bo co on za bzdury powypisywał na tej diagnozie, jakie tysiąc metrów?! To kilometr cały, szmat drogi! A przecież ja, zanim dojdę na przystanek autobusu, którym jeżdżę do pracy, już dostaję zadyszki…
Fakt, zazwyczaj z domu wychodzę w ostatniej chwili, więc muszę trochę przyspieszyć, a nawet podbiec, żeby zdążyć, jednak zawsze porządnie się przy tym zasapię, ledwo po stopniach do autobusu potem wchodzę.
Patrzyłem więc na te trzy zera i miałem coraz większe wątpliwości. Wynik był zdecydowanie za dobry. Szacowna komisja lekarska rzuci tylko na niego okiem – i wiadomo. Wypiszą mi „całkowitą zdolność do pracy”, powiedzą, że mogę robić na cały etat, i w ten sposób moja rencina pójdzie się bujać w obłokach… A mnie naprawdę w kręgosłupie porządnie łupało! Nawet się schylić dobrze nie mogłem, żeby zawiązać sobie buty…
I nagle przyszło mi coś do głowy. No jasne! Że też wcześniej na to nie wpadłem, tylko siedziałem, martwiąc się jak kto głupi! Przecież zera wypisane były cyframi, nie słownie… Wystarczyło jedno z nich – to ostatnie – delikatnie wydrapać, aby z tysiąca zrobiło się sto! Wtedy komisja nie będzie mieć wątpliwości, że takiemu zdechlakowi jak ja, który nie przejdzie bez zadyszki stu metrów, tę umiarkowaną niezdolność do pracy trzeba jednak orzec. I przedłuży mi okres pobierania świadczenia o następny rok. A może nawet o więcej.
„Tak, trzeba się pozbyć tego jednego zera… Delikatnie wydrapać, potem papier wygładzić paznokciem, a w razie czego można lekko przyprasować żelazkiem – kombinowałem, oglądając pod światło kartkę z orzeczeniem kardiologa. – Nie takie rzeczy się robiło w młodości!”.
Żyletka w dłoń, okulary na nos…
Pomyślałem też, że orzecznicy na komisjach to zazwyczaj wszyscy okulary noszą, wzrok mają popsuty od wypełniania papierów, więc nic nie zauważą. Zadowolony z siebie ruszyłem szybko do łazienki po żyletkę i po chwili wziąłem się do roboty. Pochyliłem się nad zaświadczeniem, zacząłem skrobać to nieszczęsne zero, ostrożnie, ledwo dotykając papier brzegiem żyletki. Ale kartka była twarda jakaś, a wydruk z komputera jak na złość mocny i wyraźny. Dlatego, chociaż bardzo się starałem, zupełnie nie było widać pomyślnych rezultatów.
– Co ty tak wyskrobujesz? – aż się poderwałem, słysząc nagle nad sobą głos żony. – Wołam cię na kolację i wołam, a ty co, ogłuchłeś już całkiem na starość?
– Nie, no skądże, nic takiego nie robię – starałem się schować żyletkę pod arkuszem.
Ale gdzieżby tam po tylu latach małżeństwa coś udało mi się przed Alutką ukryć! Żona pochyliła się nad biurkiem, zmarszczyła brwi…
– Czyś ty już całkiem zgłupiał?! – wyrwała mi zaświadczenie spod ręki, wpatrując się uważnie w skutki mojej niszczycielskiej działalności. – Dokument chcesz sfałszować? – popatrzyła na mnie groźnym wzrokiem. – Przecież w tej komisji nie siedzą jacyś niedowidzący idioci! Chcesz, żeby się to w prokuraturze skończyło?
– Oj, co ty mówisz – popatrzyłem na Alutkę niepewnie, czując, że uchodzi ze mnie powietrze jak z przekłutego balona. – To tylko jedno zero, nic takiego… Żaden prokurator mi nie grozi.
– Ależ ty chrzanisz, zupełnie ci na starość na mózg padło!
– prychnęła. – Przecież to oszustwo! Przestępstwo! Nieważne, czy jedno zero, czy dziesięć!
Zrobiło mi się głupio. Bo właściwie moja żona miała rację… To, co zamierzałem zrobić, było nie tylko nieuczciwe, ale wręcz ocierało się o jakieś granice prawa. Nie ma co ściemniać – chciałem zafałszować istotne dokumenty. No i rzeczywiście, mogło się to nawet sądem skończyć… „Ależ dureń ze mnie, zaćmiło mi rozum chyba już całkiem” – pomyślałem, próbując uśmiechem pokryć zmieszanie.
– Bałem się, że mi nie przedłużą tej renty, przecież wiesz, że za trzy dni mam komisję – zacząłem się tłumaczyć. – A te wyniki są za dobre, sama zobacz. Cały kilometr mogę przejść bez zadyszki szybkim krokiem.
– Jakbyś się przez te trzydzieści lat naszego małżeństwa nanosił tyle siat z zakupami jak ja, to i dziesięć kilometrów bez zadyszki byś przeszedł – Alutka z politowaniem pokiwała nade mną głową. – Ty lepiej nie rób głupot, tylko pomyśl, jak z tego wyjść, bo przecież takiego wyskrobanego papieru na komisję nie zaniesiesz – uzmysłowiła mi znienacka. – I pamiętaj, że rentę dostajesz z powodu zwyrodnienia kręgosłupa, które z latami się chyba nie poprawia, tylko odwrotnie, prawda? – postukała się palcem w czoło. – Więc co tę komisję twoja zadyszka będzie obchodzić, sam pomyśl…
– Chyba masz rację – przytaknąłem, patrząc na zniszczony dokument. – Muszę to chyba jakoś poprawić. Ale jak?
Trzeba będzie coś ściemnić lekarzowi
Zacząłem się głowić, bo przecież z takim papierem iść nie mogłem na komisję. Bez zaświadczenia od kardiologa też nie.
– To co ja mam teraz zrobić?! – spojrzałem z rozpaczą na żonę.
– Teraz mnie nie pytaj – wzruszyła ramionami. – Trzeba było wcześniej pomyśleć, zanim się zabrałeś za to skrobanie – fuknęła. – A teraz chodźże wreszcie na kolację, bo całkiem zimne naleśniki będziesz jadł.
Wieczorem, gdy Alutka poszła już spać, wróciłem do zaświadczenia. Czarnym cienkopisem próbowałem delikatnie dopisać to cholerne zero. Ale wynik moich wysiłków był żałosny. Teraz druk wyglądał dużo gorzej niż wtedy, gdy było wyskrobane… W tej sytuacji mogłem zrobić tylko jedno – pójść do kardiologa i poprosić o nowe zaświadczenie. Pomyślałem, że coś mu tam nawciskam, że mi się kawą zalało, albo że pies papier zeżarł. Kawy co prawda nie pijam, psa też nie mamy, ale przecież o tym lekarz nie musiał wiedzieć.
Poszarpałem więc i porządnie pomiąłem zaświadczenie, że niby takie zniszczone, i następnego dnia, zaraz z rana, ruszyłem do swojej przychodni. Niestety, okazało się, że mój kardiolog jest na zwolnieniu i nie wiadomo, kiedy będzie. Starsza pani w recepcji z miłym uśmiechem poleciła dowiadywać się telefonicznie.
– Ale ja mam taką pilną sprawę… Za trzy dni mam komisję w sprawie renty i potrzebuję duplikat dokumentu – westchnąłem, patrząc na nią z rozpaczą. – Wie pani, takie nieszczęście, zostawiłem papiery na stoliku, wyszedłem tylko na chwilę z domu, a mój pies je ściągnął, sam nie wiem, jak to się stało, ale pogryzł do cna właśnie to zaświadczenie od kardiologa! Co za głupi kundel, no przecież mu nogi z tyłka powinienem powyrywać…
– Ale co też pan mówi – obruszyła się rejestratorka i nieoczekiwanie popatrzyła na mnie życzliwszym wzrokiem. – To z miłości do pana piesek tak zrobił! Widać stęsknił się za panem, więc niuchał za czymś, czego pan dotykał, no i pogryzł te papiery. Niech pan mu nic nie robi!
Prawdę mówiąc, w pierwszej chwili osłupiałem na taki wywód starszej pani o psiej miłości. Nie bardzo wiedziałem, co mam jej odpowiedzieć… Ale ona już czegoś szukała w komputerze.
– Mam tu jedno wolne miejsce, nawet już na dzisiaj, za pół godziny – powiedziała. – Bardzo miła pani doktor, na pewno panu pomoże – podała mi karteczkę z godziną. – A pieska proszę wynagrodzić dobrą kiełbaską, tyle panu okazał miłości – uśmiechnęła się do mnie promiennie.
Chyba jednak warto być uczciwym…
Trochę ogłupiały poszedłem pod gabinet i już dwadzieścia minut później tłumaczyłem się przed jeszcze młodą, całkiem ładną panią kardiolog.
– Pies mi zniszczył to zaświadczenie – pokazałem jej marne szczątki dokumentu. – A muszę mieć zaświadczenie na komisję, bez tego ani rusz… – zająknąłem się, bo spostrzegłem, że pani doktor bardzo uważnie przygląda się zniszczonej kartce.
„A jeśli się jednak zorientuje, że coś tu majstrowałem, jeżeli dostrzeże tę niefortunną poprawkę?” – przestraszyłem się.
– To żaden problem, zaraz wystawię panu nowe – lekarka nieoczekiwanie uśmiechnęła się do mnie. – Ja wiem, jak to jest z naszymi czworonożnymi przyjaciółmi! Sama mam spanielka i nie zliczyłabym tych par butów, które mi pogryzł… – rzuciła, wpatrując się w zaświadczenie.
Nagle zmarszczyła czoło.
– Ale wie pan co? Myślę, że mój kolega się pomylił. Wynik próby wysiłkowej jest nie taki, jak powinien. Tu chodzi o sto metrów, a nie tysiąc – popatrzyła na mnie z przepraszającym uśmiechem. – To jedno zero jest zupełnie niepotrzebne. Przecież ja sama, chociaż jestem zdrowa, nie przeszłabym szybkim krokiem bez zadyszki całego kilometra – stwierdziła i zaczęła pisać.
Zatkało mnie! Takiego obrotu sprawy nie spodziewałem się w najśmielszych marzeniach. Młoda lekarka wpisała mi bez słowa sto metrów, a nie tysiąc, tak jak tego chciałem. Bo skoro ona sama, chociaż zdrowa, też dostawała zadyszki, idąc szybkim krokiem… No tak, ale ona, chociaż o wiele młodsza ode mnie, była chyba o dobre dziesięć kilo tęższa, niż powinna przy swoim wzroście, a ja jestem suchy i żylasty.
– Sam widzisz, Mariuszku, że jednak warto być uczciwym – Alutka tylko pokręciła głową, gdy jej o wszystkim opowiedziałem. – Twój lekarz po prostu się pomylił albo może komputer przeskoczył mu o jedno zero, a ty o mało co nie popełniłeś przez to przestępstwa! – spojrzała na mnie z satysfakcją. – Ale dobrze chociaż, że sumienie cię ruszyło i poszedłeś do tej lekarki.
Miała Alutka rację, na pewno miała, jak zawsze zresztą. Jednak ja gdzieś tam, w głębi duszy, pomyślałem sobie, że jakbym nie natrafił szczęśliwym losem na tę panią doktor, to nie wiadomo, jak by się sprawa tego jednego zera skończyła. Najważniejsze, że rentę mi przedłużyli. I to nie o rok, ale o całe trzy. Chociaż w papierach miałem tylko te sto metrów…
Czytaj także:
„Chciałam być uczciwa i oddać znaleziony portfel pełen kasy. Właściciel zamiast mi podziękować, zrobił ze mnie złodziejkę”
„Chciałam być uczciwa i oddać znaleziony portfel pełen kasy. Właściciel zamiast mi podziękować, zrobił ze mnie złodziejkę”
„Doniosłem na syna, który popełnił przestępstwo. Wiem, że nie zrobił tego w złej wierze, ale liczę, że wyrok go zmieni”