„Zdrzemnęłam się, pilnując dzieci. Sielanka zamieniła się w horror, bo Krysia i Krzyś zgubili się w lesie”

matka szczęśliwa że odnalazła swojego syna fot. Adobe Stock
„– Tam była taka pani, bardzo stara. Karmiła nas słodyczami. Ma kury i mogliśmy je karmić. Za domem ma fajną komórkę, ma tam różne rzeczy. – Ale chyba nie zamyka tam niegrzecznych dzieci? – Może i tak. Ale my jesteśmy grzeczni. Tak powiedziała.”
/ 23.04.2021 10:15
matka szczęśliwa że odnalazła swojego syna fot. Adobe Stock

Przyjechaliśmy w piątek późnym popołudniem. Mały domek, jezioro, las. Dzieciaki – pięcioletnia Krysia i siedmioletni Krzyś – po krótkim buszowaniu w ogródku szybko poszły spać, obiecując sobie, że jutro zwiedzą coś więcej. My wypakowaliśmy bagaże z samochodu, rzuciliśmy wszystko na dole i też polegliśmy. Ranek przywitał nas śpiewem ptaków, ciszą i blaskiem słońca.

Nakarmiłam całe towarzystwo, dałam po buziaku i chwilę później byłam w domku sama

Wojtek poszedł się rozejrzeć, dzieciaki miały bawić się w ogrodzie. Ja krzątałam się po kuchni. Koło południa zrobiłam sobie kawę i z książką usiadłam na tarasie. Przysnęłam. Obudziłam się nagle, z jakimś dziwnym niepokojem w środku. Gdzie jestem? Na działce, OK. Gdzie Wojtek? Gdzie dzieci? Szybko wstałam z fotela i zaczęłam się rozglądać. Pusto. Wybrałam numer do męża. Oczywiście poczta głosowa. W tej pustelni telefony działały, jak chciały. Wyszłam przed domek. Nasz stał na uboczu, obok były dwa inne, ale najwyraźniej nikogo w nich nie było. Chwilę później z błogim uśmiechem zjawił się Wojtek.

– Znalazłem świetne miejsce na ryby! – zakrzyknął uradowany.
– Gdzie są dzieci?! – wrzasnęłam.
– Spokojnie, kochanie, powiedz, co i jak – próbował mnie objąć.

Opowiedziałam, jak się rozpakowywałam, jak zasnęłam, jak zaczęłam ich szukać. Wysłuchał mnie w milczeniu, a w końcu stwierdził:

– Daleko nie poszły. Poszukamy.

Ponieważ zapadał już zmierzch, wzięliśmy latarki i zaczęliśmy krążyć. Po kilku minutach usłyszeliśmy dziecinną piosenkę i naszym oczom ukazały się dzieci, radośnie maszerujące ścieżką.

– Gdzie byliście, co się z wami działo?! – dopadłam do nich.
– Mamo, spokojnie, byliśmy u babci Jadzi, ale już jesteśmy… – odpowiedział z uśmiechem Sylwek.
– Jakiej babci? Jakiej Jadzi?!

Długo nie chciało zejść ze mnie wzburzenie. Gdy dzieci poszły już spać, oznajmiłam mężowi, że jutro z samego rana wyjeżdżamy.

– Anka, daj spokój – próbował mnie uspokajać. – Nic się nie stało. Były w lesie, trudno, żeby nie były, bo tu wszędzie jest las…
– Tak, ale to duży las. Sekunda i się zgubią! I jeszcze jakaś babcia! To nie na moje nerwy! – krzyczałam.
– Te gadki o jakiejś babci to bzdura. Za dużo bajek i tyle – tłumaczył mi.
– Jutro zrobimy sobie fajny dzień. Pójdziemy nad jezioro, potem przygotujemy obiad na grillu. Nie będziemy ich spuszczać z oka ani na chwilę i żadna babcia Jadzia ich nie złapie, obiecuję – objął mnie.

Kolejny dzień faktycznie był przyjemny. Jezioro, ciepła woda, słońce

Potem kolacja, jeszcze spacer i do łóżek. Ale następnego… Znów zajęłam się aprowizacją, szykowaniem jedzenia. Kiedy się z tym uporałam, było już wczesne popołudnie. Zaczęłam nasłuchiwać. Wyszłam na ganek, a tam podejrzana cisza.

– Krysia! Krzyś! – zawołałam. – Nie no, cholera jasna. Znowu?! Wyciągnęłam komórkę i zadzwoniłam do Wojtka. – Znowu gdzieś ich wcięło! – powiedziałam pełna niepokoju.
– Już wracam, zaraz tam pójdziemy.

Pojawił się po kilku minutach, plasnął na podłogę rybskiem i objął mnie.

– Chodź, poszukamy. Na pewno nic się nie stało, zobaczysz. Co te dzieci gadają? Jaka baba Jaga?!

Chodziliśmy po lesie, nawołując je dobre dwie godziny. Byłam bliska szaleństwa z niepokoju. I tak jak wcześniej, dzieci nagle zmaterializowały się na ścieżce, całe, zdrowe i w skowronkach.

– O, mama, tata! – zawołały radośnie.
– Co wam mówiliśmy?! Dlaczego nie słuchacie?! Tutaj może być niebezpiecznie! – krzyczałam, jednocześnie tuląc maluchy i ocierając łzy.

Spojrzałam na pobliskie drzewa i wydawało mi się, że zobaczyłam jakąś postać. Ten ktoś oddalał się powoli, spokojnie i niedługo zniknął za kępą krzaków. Cień? Przywidzenie? Wieczorem postanowiliśmy przeprowadzić z dziećmi poważną rozmowę.

– Tylko nie panikuj, daj im opowiedzieć – szepnął mi na ucho Wojtek. – No to opowiedzcie o tej babci Jadzi – zachęcił dzieciaki, kiedy pałaszowały kolejną stertę placków z jabłkami.
– Ona jest bardzo miła – powiedziała Krysia z pełną buzią.
– Ale stara – dopowiedział Krzyś.
– Chyba starsza niż mama i tata.
– Ale miła. I wcale brzydko nie pachnie. I ma taką chatkę i karmi nas…
– Karmi?! – wyrwało mi się.
– Tak, daje nam różne słodycze albo ciasto z malinami, albo poziomki.
– I ma kury, prawdziwe! Możemy je karmić albo wchodzimy do ich domku, takiej kołódki…
– Komórki – poprawiła Krysia. – To się nazywa komórka. To taki mały domek i ona ma tam różne rzeczy i…
– Dosyć, serio, ja nie dam rady – osunęłam się na krzesło. – Może jeszcze niegrzeczne dzieci tam trzyma…
– Może, nie wiem – rezolutnie odpowiedział Krzyś. – Ale nas nie, bo my jesteśmy grzeczni. Tak mówiła, naprawdę. Przysięgam.

Dzieciaki poszły w końcu spać, ale my długo jeszcze siedzieliśmy przy płonącym kominku.

– Wojtek, coś z tym trzeba zrobić. Ja nie mogę codziennie dostawać zawału. Nie da też rady być z nimi cały czas.
– Wiem i mam propozycję. Uważam, że wszystko wymyślili, ale żeby się przekonać, to sprawdźmy. Niech nas tam zaprowadzą i pokażą tę babcię.
– Zwariowałeś? A jeśli to jakaś wariatka? O ile w ogóle istnieje?
– To wtedy albo wyjedziemy, albo będziemy ich pilnować non stop.

Pół nocy biłam się z myślami. W końcu stwierdziłam, że to chyba jedyne rozsądne wyjście.

Już się nie bałam, już nie było czego

Następnego ranka było pięknie. Świeciło słońce, ptaki śpiewały, szumiał wiatr. Las był przyjazny, o żadnej grozie nie mogło być mowy. Szliśmy za dzieciakami, które paplały radośnie. Nagle zniknęły za zakrętem, a my usłyszeliśmy wesoły głosik.

– No jesteście, jak miło! Czekam na was. Upiekłam szarlotkę, a potem pozbieramy poziomki. Co wy na to?

Wyrwałam biegiem i za najbliższym krzakiem zobaczyłam ją. Malutka, troszkę przygarbiona staruszka w chustce. Na jej pomarszczonej twarzy gościł szeroki uśmiech, oczy – mimo lat – świeciły młodzieńczym blaskiem.

– O, dzień dobry! – zakrzyknęła, widząc mnie. – Jak dobrze, że państwo przyszliście! Tak się spodziewałam, że kiedyś to nastąpi.
– Ale… – jąkałam się, zdziwiona.– Jestem Jadwiga, mieszkam tu nieopodal. Zapraszam na herbatkę i pyszną szarlotkę. Chodźmy! – i niewiele myśląc, ujęła nasze dzieci za ręce i niemal podskakując z radości, poszła dalej ścieżką, a ja stałam jak słup soli.
– No, czarownica to nie jest – usłyszałam rozbawiony głos Wojtka. – Chodź, jestem ciekawy, co będzie dalej.

Kilkadziesiąt metrów dalej, po pokonaniu kolejnych ścieżek, rozwidleń, krzaków, zobaczyliśmy drewniany domek, a właściwie chatkę. Była starutka, ale zadbana. Na ścianach ślady mchu, przed wejściem wypielęgnowane obejście, na podwórku kury. Z tyłu słynna komórka na niegrzeczne dzieci.

– Chodźcie, chodźcie – krzątała się starowinka. – Dzieciaki nakarmią kury, bo lubią, a my sobie pogadamy…

Wciąż w szoku weszliśmy. Pachniało ciastem i czystością. Na stole czekały talerze i kubki.

– Skąd… Jak… Gdzie… – znowu zaczęłam się plątać.

– Widzicie, państwo. Kiedyś poszłam nazbierać te resztki jagód, co jeszcze zastały i spotkałam wasze szkraby. Nie mogłam ich tam zostawić. Ja tu mieszkam już chyba sto lat i znam każdą ścieżkę i krzaczek, ale one mogły się łatwo zgubić. Posiedziały u mnie, coś zjadły, a potem je odprowadziłam, żeby już łatwo trafiły. Następnym razem wyszłam po nie. Dobrze się tu bawią, a ja mam taką wspaniałą rozrywkę, jakiej od dawna nie miałam. Jak widzicie, trudno tu trafić…

Spędziliśmy u babci Jadzi chyba trzy godziny. Opowiedziała nam o nieżyjących mężu i synu, jak spędza czas, jak rzadko ktoś ją odwiedza, jak kocha las i nie wyobraża sobie innego życia, zwłaszcza że niewiele jej go zostało. Wracaliśmy do domu w milczeniu, trzymając się za ręce. Już się nie bałam Baby Jagi z leśnej chatki. Pozwoliliśmy dzieciom na chodzenie do niej, kiedy tylko chciały.

Zawsze czekała na ścieżce, a potem je odprowadzała. Radosna, szczęśliwa, jakby odmłodniała o parędziesiąt lat. Przed wyjazdem zrobiliśmy jej wielkie zakupy i obiecaliśmy, że wrócimy. Zaczęliśmy tam jeździć tak często, jak się dało. Jadzia – nie, już babcia Jadzia – stała się stałym punktem programu. Do czasu. Bo trzy lata później zastaliśmy chatkę pustą. Wiem, nieuniknione, ale tak było nam smutno. Mam tylko nadzieję, że dzięki naszemu towarzystwu miała trochę radości. 

Czytaj także:
Nie dawałam sobie rady z jednym dzieckiem, a gdy urodziłam drugie, zaczął się obóz przetrwania
Zazdrościłem Jackowi, że jest kawalerem - u mnie tylko kupki i zupki...
Podczas pandemii najgorsza jest samotność. Chciałabym wyjść do ludzi. Ale może wcześniej umrę

Redakcja poleca

REKLAMA