Każdy mój dzień wygląda tak samo od ponad roku: wstaję o siódmej, myję się, ścielę łóżko. Otwieram puszkę dla Bazylego, nalewam mu świeżej wody do miseczki, sprzątam kuwetę. Piję herbatę, zjadam kanapkę. Potem zakładam maseczkę, rękawiczki i idę na zakupy do pobliskiego sklepu. Wiem, że nie powinnam wychodzić codziennie, ale to jedyna możliwość, by choć przez chwilę pooddychać świeżym powietrzem, popatrzeć na ludzi. Tak bardzo mi tego brakuje!
Wracam, przecieram niewidoczne kurze, bo przecież poprzedniego dnia też latałam ze ściereczką, gotuję coś na obiad. Potem oglądam serial w telewizji albo rozwiązuję krzyżówki. Czasem zadzwonię do jakiejś przyjaciółki, żeby usłyszeć chociaż ludzki głos. Ale one wszystkie potrafią mówić tylko o tym przeklętym wirusie.
Szybko się więc rozłączam, bo już nie mogę słuchać tych wszystkich przerażających wiadomości
Wreszcie idę do łóżka. Kręcę się z boku na bok, bo przez to nieróbstwo, zamknięcie i czarne myśli, które mnie nachodzą, nie mogę usnąć. I tak codziennie, żadnej odmiany. A przecież jeszcze tak niedawno moje życie wyglądało zupełnie inaczej! Mam 75 lat. Mój mąż zmarł przed kilku laty i od tamtej pory mieszkam sama w dwupokojowym mieszkaniu. Choć nie mam bliskiej rodziny, bo nie doczekaliśmy się dzieci, nigdy nie czułam się samotna.
Miałam swoją pracę i grono sprawdzonych przyjaciółek, z którymi często się spotykałam. Chodziłyśmy razem do kina, do teatru lub po prostu siadałyśmy przy kawie i cieście i plotkowałyśmy. Nie miałam czasu na nudę. Nie zmieniło się to nawet po tym, gdy przeszłam na emeryturę. Zdrowie mi dopisywało, sił nie brakowało, więc zaangażowałam się w wolontariat. Biegałam do pobliskiego szpitala i czytałam chorym dzieciom bajki, trzy razy w tygodniu jeździłam do schroniska i zabierałam psy na dłuższe spacery, pomagałam w kuchni dla bezdomnych. A w międzyczasie chodziłam na zajęcia Uniwersytetu Trzeciego Wieku, gimnastykę dla seniorów i spotykałam się z przyjaciółkami.
Byłam tak zajęta, że brakowało mi czasu, by porządnie posprzątać mieszkanie, przejrzeć stare szpargały i wyrzucić to, co niepotrzebne. Zastanawiałam się, kiedy wreszcie znajdę więcej niż chwilę, żeby się tym zająć. Wtedy nawet przez myśl mi nie przeszło, że wkrótce będę miała tych chwil aż za dużo. I że będę przeklinać dni, w których miałam takie marzenia. Kiedy wirus dotarł do Polski i wprowadzono pierwsze ograniczenia w przemieszczaniu się, specjalnie się nie przejęłam. Myślałam, że zagrożenie szybko minie i wszystko wróci do normy.
Z wielką ochotą zabrałam się więc za porządki. Cieszyłam się, że wreszcie mam dla siebie chwilę, żeby odetchnąć od tej ciągłej bieganiny. Przejrzałam szuflady i szafy, odkurzyłam i umyłam każdy bibelot. Po tygodniu moje mieszkanie wręcz lśniło czystością. Niestety, z mediów dochodziły coraz gorsze wieści i wprowadzano coraz więcej ograniczeń. Zewsząd słychać było apele, żeby nie wychodzić bez potrzeby z domów, że zwłaszcza ludzie starsi są narażeni na zakażenie. Byłam przerażona. Nachodziły mnie coraz czarniejsze myśli.
Powoli zaczęło do mnie docierać, że pandemia nie minie tak szybko i że odosobnienie może potrwać wiele tygodni. Zastanawiałam się tylko, czy zdołam to wytrzymać. Zawsze byłam przecież taka aktywna! Koleżanki śmiały się, że mam więcej zapału do działania niż niejedna nastolatka. A tu nagle miałam siedzieć zamknięta w czterech ścianach. I do tego sama.
Moje przyjaciółki boją się wychodzić z domu
Przez następny tydzień trzymałam się jeszcze dzielnie. Ale im dalej, tym było gorzej. Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Ktoś zaproponował, żebym szyła maseczki dla szpitala i ratowników medycznych. Chętnie, ale jak? Nie mam maszyny do szycia. A pożyczyć nie było od kogo. Książek też czytać nie mogłam, bo wzrok już nie ten. Została tylko telewizja. Ale tam poza kilkoma serialami tylko powtórki albo złe wiadomości.
Chodziłam więc z kąta w kąt i szukałam roboty. Po raz dziesiąty przecierałam te same szafki z kurzu, myłam podłogę. Miałam nadzieję, że chociaż jakaś przyjaciółka mnie odwiedzi albo zaprosi do siebie. Wypijemy herbatę, pogadamy. Ale one nie chciały i nie chcą nawet słyszeć o spotkaniach. W obawie o zdrowie nie wyściubiają nosa z domu. W efekcie nie mam nawet do kogo gęby otworzyć. Moja najlepsza przyjaciółka zmarła kilka miesięcy temu. Nie wygrała z COVID-em... Inne znajome czekają na szczepienie, więc nie chcą na razie się spotykać.
Szczęśliwy ten, kto ma przy sobie jakąś bliską osobę. Może z nią usiąść, porozmawiać, nawet się pokłócić, a potem pogodzić. A ja co? Tylko z kotem sobie mogę porozmawiać. A nawet i to nie, bo nigdy nie był specjalnie towarzyski i zamiast się przymilać, woli leżeć na parapecie i wygrzewać się w słońcu.
Jestem coraz bardziej rozżalona, podenerwowana, przybita. Kiedyś uśmiech nie schodził mi z twarzy
Byłam pełna energii. A teraz? Chodzę po mieszkaniu skwaszona i naburmuszona. Powoli opadam z sił, bo brak ruchu mi nie służy. Obawiam się, że jak tak dłużej posiedzę w tym odosobnieniu, to albo zwariuję, albo zamienię się w zgorzkniałą starą babę, która będzie tylko narzekać i użalać się nad swoim losem. Mam już pierwszą dawkę szczepienia, ale nadal nie pozwala mi to żyć normalnie.
Żebym chociaż wiedziała, kiedy skończy się ta parszywa epidemia. Kiedy znowu będę mogła normalnie wyjść z domu, pójść na spacer, spotkać się z przyjaciółkami. Pojechać do psów do schroniska i dzieci do szpitala. Wtedy byłoby mi łatwiej. Bo jak człowiek widzi światełko w tunelu, to więcej jest w stanie wytrzymać. Ale nikt nic nie mówi, nikt nic nie wie. A w telewizji wciąż te same złe wieści. O Boże, jak mam wykrzesać z siebie choć odrobinę optymizmu? Mam wrażenie, że to niemożliwe i po prostu boję się, co ze mną dalej będzie…
Czytaj więcej prawdziwych historii:
Rok mieszkałam z teściami. Teściowa wtrącała się we wszystko
Znaliśmy się 2 lata, ale on nie chciał przedstawić mnie rodzinie
Być kochanką to jak żywić się resztkami i odpadkami z cudzego stołu