„Zbliżał się kres mojego życia, więc zacząłem spełniać marzenia. Wziąłem kredyt, spakowałem plecak i wyjechałem w nieznane”

Szczęśliwy mężczyzna fot. Adobe Stock, Yakobchuk Olena
„Najcudowniej było o poranku, kiedy upał nie dawał się jeszcze we znaki i mocno pachniały eukaliptusy. Właśnie z samego rana umawiałem się z Mary i Peterem. W ciągu dnia upał dochodził bowiem do 46 stopni! Roślinność tak bujna, że zapiera dech w piersiach. Woda w oceanie czysta, wyraźnie widać dno. Czy tak wygląda raj?”.
/ 21.12.2022 10:30
Szczęśliwy mężczyzna fot. Adobe Stock, Yakobchuk Olena

O tym, aby kiedyś na własne oczy zobaczyć Australię, marzyłem od dzieciństwa. Mam w domu mnóstwo książek na temat tego  zadziwiającego kontynentu, wiele przewodników turystycznych. Czas upływał, a im bardziej byłem dorosły, tym marzenie wydawało się bardziej realne.

Na przeszkodzie stały tylko… pieniądze

Niestety, nie udawało mi się odłożyć odpowiedniej sumy, bo priorytetowe okazało się mieszkanie, potem meble, auto, telewizor. W styczniu 2013 roku wypadały moje 50. urodziny. Miałem dobrze płatną pracę, właśnie spłaciłem kredyt mieszkaniowy. Pomyślałem, że przecież mogę wziąć następny – na wycieczkę marzeń. Samotny stary kawaler ma prawo do luksusu, prawda? Postanowiłem zrobić sobie prezent.

Znajomi skontaktowali mnie z przyjaciółmi, którzy wyemigrowali i od kilkunastu lat mieszkali na tym odległym kontynencie. Obiecali mi gościnę u siebie w zamian za rewanż w Polsce. Niebawem chcieli bowiem odwiedzić ojczyznę. Miałem zaległy urlop, pozostało tylko uzgodnić termin z szefem i zarezerwować bilety lotnicze. Poszukałem w internecie promocji na przelot, choć i tak cena przerosła moje oczekiwania. No ale cóż, marzenia kosztują, zwłaszcza te największe…

Podróż trwała ponad 25 godzin z przesiadkami, za to w Londynie czekały mnie dwie niespodzianki. Jedna – to ogromny dwupiętrowy samolot, w rzędzie 10 siedzeń, 22 osoby obsługi, 4 pilotów. Gigantyczny, ale wygodny i bezpieczny. Drugą niespodzianką okazali się współpasażerowie siedzący obok – piękna i miła Brytyjka oraz jej mąż, oboje w podobnym do mnie wieku. Okazało się, że również realizują swoje marzenie i podobnie jak ja zatrzymają się u swoich przyjaciół w Perth.

Co za zbieg okoliczności! Zaimponowali mi wiedzą na temat Australii, a ponieważ od pierwszej chwili poczuliśmy do siebie wielką sympatię, postanowiliśmy razem zwiedzać ten wspaniały kraj. Wylądowaliśmy w Sydney, gdzie zanocowaliśmy u znajomych Petera i Mary. Pierwszym, co nas uderzyło, było nadzwyczaj czyste powietrze, odczuwalne już na lotnisku. To wielkie, niezwykłe miasto zachwyciło nas tym, że mimo nowoczesności zachowało tak bliski kontakt z naturą. Nie chcieliśmy nadużywać uprzejmości gospodarzy, ale oni namówili nas, byśmy zostali w Sydney dwa dni dłużej:

– Pokażemy wam Koala Park, gdzie zobaczycie nasze zwierzęta w ich naturalnym otoczeniu – zachęcali. – No i będziecie mogli zrobić sobie zdjęcia z koalą bez dodatkowych opłat. To urocze zwierzaki, mają cudowną w dotyku sierść i pachną eukaliptusem. W innej części kraju nie wolno się do nich zbliżać, bo są pod ochroną.

Żeby dodatkowo zachęcić nas do spotkania z misiami w Koala Park, australijscy znajomi opowiedzieli historię o tym, jak to parę lat temu jechali autostradą, na środku której zasnął koala. Nie było to nic dziwnego, ponieważ liście eukaliptusa zwierają substancje silnie uspokajające. Niezwykłe było to, że kilkadziesiąt samochodów stało i czekało, aż zwierzątko wytrzeźwieje i zejdzie z drogi.

Daliśmy się skusić na tę wycieczkę i nie żałowaliśmy. Widzieliśmy w parku również dingo, papugi kakadu, a nawet pokaz strzyżenia owiec. Mary bała się wejść do zagrody z kangurami, lecz zwierzęta przyzwyczajone do turystów nie stanowiły dla nas żadnego zagrożenia. Po kilku minutach ośmielona, drapała je po karku, gładziła po pyszczku, a nawet karmiła z dłoni.

Co na pogrzebach robią kangury?!

Z kolei w Perth, gdzie byliśmy najdłużej, dzikie kangury spotkaliśmy na… cmentarzu! To była niezapomniana historia. Do wycieczki na cmentarz namówili nas polscy franciszkanie, których poznaliśmy zaraz pierwszego dnia pobytu. Byliśmy zdziwieni propozycją, bo martyrologia na wakacjach to nie jest najlepszy pomysł…

– Dajcie się namówić, a nie pożałujecie. Czeka was tam niespodzianka – zachęcał jeden z zakonników. – Coś przedziwnego, czego nie zobaczycie nigdzie na świecie.

Dwaj braciszkowie zawieźli nas na wielki cmentarz, po którym jeździ się samochodem. Pierwszą dziwną rzeczą, na którą zwróciłem uwagę, było koszenie trawy ciągnikiem. Manewrował bez trudu między leżącymi na powierzchni tablicami nagrobnymi. Jeszcze bardziej zdumiały mnie kangury. Mnóstwo! Przyglądały nam się zaciekawione, ale nie podchodziły. Najwyraźniej nie były oswojone.

– To jest właśnie owa niespodzianka – powiedział brat Wojciech. – Dziś nie ma żadnego pogrzebu, więc tylko wylegują się na słońcu i czekają.

– Na co czekają? – zapytała Mary.

– Na pogrzeb – stwierdził zakonnik z tajemniczym uśmiechem, po czym zachęcony przez nas, opowiedział o uroczystości, w której niedawno uczestniczył.

Oprócz rodziny zmarłego i kilku osób obsługi w pogrzebie brało udział… kilkanaście kangurów. Zwierzęta stały nieopodal, wyglądały jakby też były pogrążone w żałobie. Z każdą chwilą robiło się ich coraz więcej. Nie zbliżały się jednak, zachowując bezpieczną odległość.
Ceremonia dobiegła końca, na płycie zostały położone wiązanki kwiatów. Kiedy tylko ludzie odeszli, kangury powoli i z godnością dotarły do samego grobu i… z wielkim smakiem zaczęły zjadać kwiaty. To dla nich rarytas.

W Perth, które znajduje się w zachodniej części kontynentu, pozostaliśmy do końca naszego pobytu w Australii. Żyje tutaj około 20 tysięcy Polaków, czułem się więc jak u siebie. Nie widziałem dotąd tak zielonego miasta. Jakbym mieszkał w parku!

Najcudowniej było o poranku, kiedy upał nie dawał się jeszcze we znaki i mocno pachniały eukaliptusy. Właśnie z samego rana umawiałem się z Mary i Peterem. W ciągu dnia upał dochodził bowiem do 46 stopni! W Polsce środek zimy, a tu pełnia lata, roślinność tak bujna, że zapiera dech w piersiach. Woda w oceanie czysta, wyraźnie widać dno.

Czy tak wygląda raj?

Australijczycy potrafią żyć w symbiozie z przyrodą, nie niepokoją zwierząt, ale nie ma tam też tabliczek: „Nie deptać trawników”. Ludzie wychodzą na lunch, siadają na niezwykle miękkiej, czystej trawie i jedzą lub po prostu się wylegują. W mieście prawie nie widuje się psów, pewnie dlatego, że można je mieć tylko wtedy, gdy mieszka się w domu z ogródkiem.
Któregoś dnia, gdy spotkałem się z Mary, Peterem i naszymi australijskimi przyjaciółmi w restauracji, Mary już od progu zaaferowana powiedziała:

– Przed chwilą widziałam kobietę biegnącą do swojego małego pieska. Wcale nie uciekał, a mimo to mocno przestraszona wołała go po imieniu i biegła, jakby ją ktoś gonił. Schwytała go wreszcie na ręce i wskoczyła do samochodu. Naprawdę dziwne to było widowisko.

– A nie widziałaś latających nad jej głową ptaków podobnych do szpaków? – zapytał Jacek, Polak z pochodzenia, u którego mieszkałem. – Prawdopodobnie ratowała swojego psa właśnie przed ptakami. Nazywamy je tutaj rzeźnikami. Latają całymi chmarami i atakują psy, koty, czasem nawet dzieci.

– I nic z tym nie robicie? – spytałem. – U nas byłyby już wybite co do jednego.

– W Europie zapewne tak właśnie by było. Tutaj staramy się, żeby przyroda była wolna. Można przecież unikać zagrożeń ze strony zwierząt, zamiast je zabijać – pouczył nas Jacek. – Jest na przykład spore jezioro w środku miasta. Żyje tam sobie żmija tygrysia. Nikt jej nie ma zamiaru zabić, spryskuje się ścieżki specjalnym odstraszającym preparatem. Ludzie chodzą po ścieżkach i patrzą pod nogi.

To był jeden z ostatnich dni naszej wyprawy na Antypody. Żałowaliśmy jedynie tego, że nie udało nam się spotkać Aborygenów. Jacek zachęcił nas, żebyśmy w drodze powrotnej znów przeznaczyli jeden dzień na zwiedzanie Sydney:

– W porcie jest tam kompleks turystyczno-rozrywkowy, gdzie Aborygeni siedzą i grają na didgeridoo – czymś w rodzaju trąbki. W większości wypadków udają, że grają, bo muzykę puszczają z magnetofonu. Za pieniądze robią sobie też zdjęcia z turystami. Będziecie mieć pamiątkę – powiedział. – To smutne, ale Aborygeni w pewnym momencie niemal całkowicie wyginęli – dodał. – Od kiedy rząd zmienił politykę wobec nich, są chronieni. A jeszcze parę lat temu wycieczki zwyrodnialców zapuszczały się w głąb lądu i… polowały na rdzennych mieszkańców Australii. Teraz Aborygeni mają niemal wszystko, narzekają tylko na to, że natura nie dała im takiej samej wątroby jak białym i trunki wysokoprocentowe im nie służą.

Z żalem opuszczaliśmy ten niesamowity, zupełnie odmienny świat. Umówiliśmy się z Mary i Peterem, że jeszcze tu wrócimy, by zobaczyć więcej. Ale jeśli chodzi o mnie, chyba pozostanie to już tylko w sferze marzeń. Przecież wciąż spłacam zaciągnięty rok temu kredyt…

Za to wkrótce będę u siebie gościł australijskich przyjaciół, którzy przyjadą, bo bardzo chcą zobaczyć, jak nasz kraj zmienił się przez ostatnich dwadzieścia parę lat. Cały czas czują się bowiem Polakami. To śmieszne, ale rozliczne atrakcje, których dostarczyła mi Australia i życie jak w cudownym śnie sprawiły, że zupełnie zapomniałem o swoich urodzinach. Wypadły któregoś upalnego dnia w Perth. Ale przecież każdy dzień w Australii był jak urodziny. Spędziłem je w raju, do którego na moment trafiłem jeszcze za życia.

Czytaj także:
„Weszliśmy w układ z babcią: przepisze nam dom w zamian za opiekę nad nią. Daliśmy się wpuścić w maliny”
„Zostawiłam syna z babcią, żeby zarobić w Stanach na jego przyszłość. Gdy wróciłam, zastałam zepsutego, rozpuszczonego egoistę”
„Mój dziadek całe życie kochał inną kobietę. Z babcią ożenił się z przymusu, bo nikt inny jej nie chciał”

Redakcja poleca

REKLAMA